Ilekroć sięgam po polski film, ogarniają mnie wątpliwości. Zaczynam się bowiem zastanawiać, czy gest taki można brać już za oznakę masochizmu, czy ciągle jeszcze zwykłej ciekawości? Ciekawości, że może jednak udało się zrobić coś filmopodobnego, czego oglądanie nie będzie przykrym doświadczeniem. Niestety, „Serce Gór” utwierdza mnie w przekonaniu, że jednak jestem masochistą.
Góry bez serca
[Rafał M. Lipka „Serce gór” - recenzja]
Ilekroć sięgam po polski film, ogarniają mnie wątpliwości. Zaczynam się bowiem zastanawiać, czy gest taki można brać już za oznakę masochizmu, czy ciągle jeszcze zwykłej ciekawości? Ciekawości, że może jednak udało się zrobić coś filmopodobnego, czego oglądanie nie będzie przykrym doświadczeniem. Niestety, „Serce Gór” utwierdza mnie w przekonaniu, że jednak jestem masochistą.
Rafał M. Lipka
‹Serce gór›
Na okładce jest napisane, że to fantastyka. Ale to nieprawda. To coś w rodzaju gawędy dziadka przeplatanej scenkami obrazującymi opowiadaną historię. Gawędy, która fatalnie rozbija film i niszczy go. Choć, z drugiej strony, nie ma to większego znaczenia dla jakości produkcji, bo „średniowieczne” wstawki ze swoją fatalną scenografią, tragiczną grą aktorską i komiczną choreografią walk są w stanie przynitować film do dna samodzielnie i na amen. A skoro już na wstępie wiadomo, że „Serce Gór” jest kinematograficzną porażką, można spokojnie rozsiąść się w fotelu i zaznać nawet przyjemnej zabawy w wyszukiwanie co smaczniejszych kąsków. Mnie osobiście do gustu przypadły cmentarne znicze stojące na stole jako oświetlenie, ceglany komin w chacie (a twórcy tak bardzo starali się pokazać, że budynki to ino z drewna lub kamienia), nastrojowe świeczuszki w celi Heder (idealnie pasujące do lecącej wtedy w tle łzawej piosenki), wielki sześcian mięcha piekący się nad ogniskiem (nie wiem, jakie leśne zwierzę mogło być dawcą takiego kloca), jakieś futrzane czapy i buty, gdy wokół szaleje zieleń, oraz rozmowa w „dzień”, kiedy za oknem widać mrok. Ach, byłbym zapomniał – raz udało mi się nawet dojrzeć reflektor oświetlający celkę Heder. :)
No, ale zostawmy w spokoju przaśną scenografię (i trzychałupową wioskę, czyli kawałek skansenu w Sanoku). Nie ona jedyna pogrąża twórców „Serca Gór”. Jest – jak by to delikatnie ująć – tylko dodatkową kotwicą. Przede wszystkim szwankuje tutaj aktorstwo. A, nie ukrywajmy, jak na produkcję niszową, to w filmie znalazło się całkiem sporo znanych nazwisk. W rolę dziadka opowiadającego wnukom historię wcielił się nieżyjący już Krzysztof Kołbasiuk (głównie siedzi i mówi, więc wiele zepsuć nie mógł), wojownika Weronara, który pomaga głównemu bohaterowi odbić z rąk złego Skaara żonę Heder (Olga Bończyk) zagrał Radosław Pazura (i on chyba najlepiej tu wypadł), a doradcę Skaara, który pragnie z pomocą Heder posiąść moc magicznego kamienia – Grucha z „Chłopaki nie płaczą”, czyli Mirosław Zbrojewicz. Przez parę chwil występuje tu nawet uśmiechający się mimowolnie pod nosem Robert Janowski. Wszyscy ci mniej lub bardziej zawodowi przecież aktorzy, niezależnie od okoliczności przechadzają się niespiesznym krokiem i, z pewnym zażenowaniem pozując do kolejnych ujęć, rzucają sceniczne perory okraszone częstokroć – mimo leniwej gry – straszną zadyszką. Jeszcze większe emocje próbuje przekazać widzom narrator, który w pierwszych scenach z ogromnym zaangażowaniem emocjonalnym wykrzykuje przez zęby (inaczej tego określić nie potrafię) historię kamienia zwanego Sercem Gór. Intonacja narracji jest zbliżona do pospiesznego stękania w toalecie, w nadziei wyrzucenia z siebie całego tekstu przed nabraniem oddechu niezbędnego do kontynuowania parcia. Szczęście, że chociaż dźwięk do filmu nagrywano w studiu i wszystko dobrze słychać, a i dialogi niekiedy ocierają się o naturalność, o co szalenie trudno w polskim kinie. Studyjne nagranie ma jednak i minus – większość wypowiadanych kwestii brzmi raczej jak dubbing, niż rzeczywiste udźwiękowienie.
Skoro już ustaliliśmy, że scenografia i aktorzy niedomagają, to należy się zastanowić, co w „Sercu Gór” jest dobrze zrobione. Scenariusz? Nie, zdecydowanie nie. Mimo wielkich chęci film po prostu się nie klei. Przede wszystkim powstaje pytanie, czemu Rafał M. Lipka (wespół z Tomaszem Wojtczukiem), twórca równie fatalnych „Łowców skór”, uparł się osadzić akcję na Wyspach Brytyjskich? Dlaczego dał bohaterom skryptu imiona bądź absurdalne z punktu widzenia historii (dziwaczny Weronar, który powinien być chyba jednak pisany przez V), bądź niewymawialne dla niedouczonych w języku angielskim aktorów (wspomniana przeze mnie na początku recenzji Heder to według napisów końcowych Heather, tyle że nikt z obsady nie potrafił poprawnie wymówić tego imienia)? Dlaczego Serce Gór – do osiągnięcia pełni mocy – wymaga opiekunki dobrego serca i _szczególnej_urody_? Czy wraz ze starzeniem się opiekunki kamień traci moc? Dlaczego dziadek tak wyszydza pogański kult, skoro wzmiankowany kamień ponoć rzeczywiście uzdrawiał chorych? Czy pozbawieni magicznych mocy chrześcijańscy mnisi leczyliby lepiej? Po co w ogóle jest mowa o magicznej mocy kamienia, skoro ani razu nie została ona pokazana? Ile czasu bohaterowie szli z wioski do zamku Skaara, skoro Duncan zdążył się w tym czasie nauczyć od Weronara szermierki i nabrać krzepy? Ech...
Reżyserem Lipka też nie jest nadprzeciętnie dobrym. Bojąc się konstruować film oparty na szybszej akcji, wymyślił wespół z Wojtczukiem świetne wyjście z niewygodnej sytuacji – powołał do życia postać dziadka, który opowieścią snutą w dzisiejszych czasach odwala za niepewnego swoich kompetencji reżysera całą kłopotliwą robotę. Nie trzeba więc trudzić się pokazywaniem nudnych podróży, wymyślać dialogów o pogodzie, filmować Duncana mozolnie uczącego się sztuk walki – wystarczy, że dziadek wspomni w narracji, że bohaterowie długo szli, albo że nauka była ciężka, acz owocna. Szczęście, że na Zachodzie nikt nie oglądał filmu Lipki (zabawne – „Serce Gór” figuruje w IMDB od bardzo niedawna), bo a nuż ktoś postanowiłby wykorzystać ten pomysł. Wtedy aż strach pomyśleć, jak by wyglądał nakręcony w ten sposób – dajmy na to – Bond.
Nim przejdę do plusów (a tak, są dwa, ale z jednego z nich nie ma się co cieszyć ;), posarkam jeszcze chwilę na wkurzającą manierę sponsorów w polskim kinie. Zamiast wzorem świata umieszczać informację o sponsoringu po napisach końcowych, a choćby i w kolorze, wielkie polskije pany upierają się wpychać gargantuicznych rozmiarów kolorową planszę z nazwą swojej firmy na samym początku, jeszcze przed tytułem filmu i nazwiskiem reżysera. Pół biedy, jeśli ma to miejsce w przypadku takich lichot, jak „Serce Gór”, ale identycznie było choćby z „Quo vadis” czy „Panem Tadeuszem”. Tam wbijanie widzom do głów, że obcują z X Muzą dzięki wspaniałym i godnym wiekopomnej pamięci wysiłkom finansowym kilku firm, trwało prawie minutę. Ciekawe, jak reagują na to zachodni widzowie, którzy przyzwyczajeni są widzieć przed tytułem co najwyżej logo wytwórni filmowej lub dystrybutora.
Wspomniane przeze mnie plusy „Serca Gór” to nad wyraz przyjemna muzyka folkowego zespołu Carrantuohill (ciekawe, czy się potem wstydzili udziału w tym projekcie), oraz – co dla niektórych pewnie było raczej przykre (a już na pewno dla Lipki) – fakt, że film nie trafił do kinowej dystrybucji. „Serce Gór” to kolejny przykład na to, że polskie kino jest w nieustającym dołku...