Swego czasu wielu widzów dało się złapać na lep pozorowanej głębi „Equilibrium”, filmu w istocie lichego, wtórnego i stosującego prymitywne chwyty psychologiczne. „Ultraviolet”, którym Wimmer najwyraźniej miał nadzieję powtórzyć ten sukces, poniósł jednak sromotną klęskę, i to mimo sporo wyższego budżetu i zatrudnienia Milli Jovovich. Krzywda ze strony losu to, czy sprawiedliwość dziejowa?
Ultrakotlet
[Kurt Wimmer „Ultraviolet” - recenzja]
Swego czasu wielu widzów dało się złapać na lep pozorowanej głębi „Equilibrium”, filmu w istocie lichego, wtórnego i stosującego prymitywne chwyty psychologiczne. „Ultraviolet”, którym Wimmer najwyraźniej miał nadzieję powtórzyć ten sukces, poniósł jednak sromotną klęskę, i to mimo sporo wyższego budżetu i zatrudnienia Milli Jovovich. Krzywda ze strony losu to, czy sprawiedliwość dziejowa?
Kurt Wimmer
‹Ultraviolet›
EKSTRAKT: | 30% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Ultraviolet |
Dystrybutor | Imperial |
Reżyseria | Kurt Wimmer |
Zdjęcia | Arthur Wong |
Scenariusz | Kurt Wimmer |
Obsada | Milla Jovovich, Cameron Bright, Nick Chinlund, William Fichtner, Sebastien Andrieu, Ida Martin, Ricardo Mamood, Kurt Wimmer |
Muzyka | Klaus Badelt |
Rok produkcji | 2006 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 88 min |
Parametry | Dolby Digital 5.1; format: 1,85:1 |
WWW | Strona |
Gatunek | akcja, groza / horror, SF |
EAN | 5903570122484 |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Kurt Wimmer jest kimś w rodzaju kinowego hochsztaplera. Bardzo przekonująco udaje, że potrafi kręcić filmy mądre, głębokie i przy okazji dynamiczne, mydląc oczy nie tylko widzom, ale i producentom, którzy gotowi są bez słowa skargi wykładać na jego projekty całkiem pokaźne kwoty (na „Equilibrium” poszło 20 milionów dolarów, a na „Ultraviolet” 30). W rzeczywistości jednak to bardzo mierny rzemieślnik, który zapożycza się na prawo i lewo u klasyków kina i literatury, bezwstydnie nalepiając potem na tych zapożyczeniach łatkę z własnym nazwiskiem. „Equilibrium” było niczym więcej jak intelektualnie spłyconą wersją Orwellowskiego „Roku 1984”, ubarwioną elementami z „451 stopni Fahrenheita”, „Brazil” i jeszcze paru innych filmów, wliczając w to nawet reklamówki (choćby tę Macintosha z 1984 roku). Źródła „Ultravioletu” nieco ciężej wytropić, ale z pewnością należą do nich „Immortal – Kobieta pułapka” i rysunkowy „Aeon Flux”. Ten pierwszy wpłynął istotnie na stronę wizualną filmu, drugi zaś zaważył na ogólnej koncepcji postaci Violet, kobiety rzezającej dziesiątkami doskonale wyszkolonych żołnierzy.
Pierwsze, co się rzuca w oczy, to odpustowa kolorystyka filmu. Silne nasycenie barw z przewagą chłodnych błękitów i brudnych pomarańczy sprawia ciekawe wrażenie, ale na krótką metę. Z czasem ta zamierzona sztuczność zaczyna denerwować, głównie za sprawą pobieżnej kreacji tła – a trzeba tu zaznaczyć, że „Ultraviolet” większość plenerów ma generowanych komputerowo – dość niechlujnie wykonanych efektów specjalnych i maniakalnego wręcz uwypuklania wad skórnych na twarzach kolejnych pokazywanych na ekranie postaci, nie wyłączając Violet. To w ogóle raczej dziwna maniera, żeby mając wysoki budżet, mocne komputery i jedną z ładniejszych aktorek w obsadzie, zamiast delikatnie upiększać wygląd bohaterów – robić dziwaczne zbliżenia na strukturę ich cery. Choć czasami odnosi się wrażenie, że zabieg taki jest zbawczy dla fabuły, bowiem odwraca uwagę widza od gry aktorów, którzy – mówiąc delikatnie – olewają robotę i po prostu deklamują wyuczony na pamięć tekst. Cóż się jednak dziwić, skoro przyszło im grać w filmie z wydumanym, koślawo skonstruowanym scenariuszem.
Początek „Ultravioletu” to dość nużące, oparte na sztywnych i nienaturalnych dialogach wprowadzenie w odhumanizowany świat przyszłości, nękany roznoszoną za pośrednictwem krwi zarazą zbliżoną do wampiryzmu. Dotknięci nią ludzie stają się silniejsi i szybsi, aczkolwiek za cenę znacznie skróconego życia. Ubocznymi efektami zakażenia są długie kły i wrażliwość na promienie słoneczne. Violet, jedna z zarażonych, zostaje wysłana do siedziby rządowej organizacji prowadzącej planową eksterminację odmieńców, by wykraść walizkę z tajną bronią, która raz na zawsze ma rozwiązać problem zarazy. No i wyyyyykraaaaadaaaaa tę broń przez wieki, zanudzając widzów na śmierć. Bo oto najpierw musi dojechać denerwująco swojskim motocyklem przez długi most i ogromny dziedziniec do głównego wejścia gmachu, w którym mają siedzibę służby chroniące reżim. Następnie musi wysłuchać leniwych komend zdjęcia kasku (kask zostaje zdjęty) i okularów (okulary też zostają zdjęte). Teraz komputer bardzo dokładnie skanuje naszą bohaterkę i buduje wirtualny model jej czaszki, mięśni i układu krwionośnego. I już po półtorej minuty Violet może wejść do budynku, aby... zasiąść w specjalnym fotelu i poddać się absurdalnej procedurze badania czystości krwi (w przegub Violet wbija się centymetrowej średnicy rurka i zasysa tyle krwi, żeby wypełnił się wyryty w podłodze pięciometrowej średnicy zarys symbolu zagrożenia biologicznego) i upewnienia się – przez NAKŁUCIE GAŁKI OCZNEJ – czy delikwent nie nosi soczewek kontaktowych. Do kompletu jest jeszcze badanie pulsu, oddechu oraz grzebanie jakimiś szpikulcami w jamie ustnej.
Po tych zabiegach, mających chyba pokazać poziom odhumanizowania przyszłej dyktatury, a świadczących co najwyżej o poziomie umysłowej indolencji scenarzysty (technika badania składu krwi nawet w dzisiejszych czasach nie wymaga pobierania takiej ilości krwi; więcej – ponoć hemofaga, czyli naszego wampira, łatwo rozpoznać na przykład po szybkim gojeniu się ran), Violet musi jeszcze przeparadować nago przez skaner. A to nie koniec atrakcji. Następne sceny to przechodzenie przez kolejne śluzy, mierzenie się wzrokiem ze strażnikami, a w końcu słowne przepychanki z urzędnikiem, który ma wydać walizkę. I wreszcie, „zaledwie” po siedmiu minutach od wjazdu bohaterki na dziedziniec gmachu, akcja rzeczywiście rusza do przodu. Ponoć w pierwotnej wersji film miał trwać bite dwie godziny, ale niezadowoleni z końcowego efektu producenci, którzy spodziewali się dynamicznego kina akcji, powycinali tu i ówdzie trochę scen, skracając go o dobre pół godziny. Czym zresztą doprowadzili do furii Wimmera, pomstującego na zniszczenie oryginalnej koncepcji obrazu. Aczkolwiek jak dla mnie mogliby swobodnie skrócić „Ultraviolet” o kilka kolejnych minut, i to bez najmniejszej szkody dla fabuły.
Trudno przy tym zgadnąć, co konkretnie chciał nakręcić Wimmer, będący zarazem scenarzystą i reżyserem tego obrazu. Być może chodziło mu o wygenerowanie sztucznego, chłodnego, pełnego obojętności świata, w którym ludzkie uczucia budzą się akurat u kogoś, kto człowiekiem w sumie nie jest. Uczucia, które prowadzą do buntu przeciw istniejącemu systemowi. W takim razie można założyć, że nieprzypadkowo Violet jest określana tutaj mianem „V”, tak jak V z „V jak Vendetta”, innego filmu o dekonstrukcji systemu. Nie ma co jednak porównywać obu tytułów, bo „Ultraviolet” trawiony jest tą samą chorobą co „Equilibrium” – wykańcza go szczątkowa kreacja tła. Wygląda to zupełnie tak, jakby w filmie znalazły się wyłącznie te elementy, które potrzebne są albo do popchnięcia naprzód akcji, albo do przekazania istotnych dla fabuły informacji. Cała reszta, skoro nie ma zastosowania w fabule, została przez Wimmera pominięta, przez co „Ultraviolet” przypomina wydmuszkę. Że ktoś w mieście żyje, widać ledwie w dwóch-trzech scenach, kiedy to przez korytarze budynków przewalają się tłumy bezmyślnie sunących przed siebie ludzi. Zawsze suną w jednym kierunku i zawsze Violet musi przeciskać się pod prąd, nawet jeśli nagle zmieni kierunek marszu. Na samych ulicach panuje kompletna pustka, nie ma też żadnych samochodów, chyba że jest to pojazd, którego używa Violet, albo taki, który ma być przeciwko niej użyty. W całym filmie występuje jeden śmigłowiec (oczywiście ścigający bohaterkę), jedno dziecko (naturalnie pod opieką bohaterki) oraz jeden niezaangażowany w działalność terrorystyczną hemofag (pomaga bohaterce). Dwukrotnie pokazany też zostaje drukowany telefon jednorazowy – ma się rozumieć, używany przez bohaterkę – będący bodaj jedynym rzeczywiście ciekawym przedmiotem w „Ultraviolecie”.
Być może z prawdziwym profesjonalistą za sterami dałoby się ten film jakoś uratować. Wimmer profesjonalistą jednak nie jest, w związku z czym dostaliśmy niezbyt ciekawą opowiastkę złożoną ze sztucznych dyskusji przeplatanych scenami średnio emocjonujących pościgów i ociężałych, nieumiejętnie stylizowanych na balet walk. I to walk, po których zostają czyste, schludne pobojowiska zasłane równie czystymi i schludnymi, fantazyjnie poukładanymi zwłokami. Innymi słowy: nie dość, że „Ultraviolet” jest płytki i kiepsko obmyślony, to w dodatku nie jest ani krwawy, ani dynamiczny, ani dobrze zagrany, a jego główny atut – Milla Jovovich – też wypada dosyć blado. Nie ma co więc zawracać sobie głowy tym filmem, bo naprawdę jest sporo innych, znacznie ciekawszych produkcji.
