Wojna, wojna i… po wojnie
[Aleksander Ałow, Władimir Naumow „Pokój przychodzącemu na świat” - recenzja]
Akcja „Pokoju przychodzącemu na świat” rozgrywa się na terenie Niemiec w pierwszej dekadzie maja 1945 roku, czyli w czasie, „kiedy wojna kończyła się, a pokój jeszcze nie nastał”. Główną postacią dramatu jest Wania Jamszczykow, żołnierz niezwykle ciężko doświadczony przez wojnę – nie tylko stracił podczas niej całą rodzinę, ale nabawił się również poważnej kontuzji, która odebrała mu mowę i słuch. Nie widząc sensu życia, myśli teraz tylko o tym, by na polu bitwy znaleźć śmierć. Całkowitym jego przeciwieństwem jest młody podporucznik Szura Iwlew, świeżo upieczony absolwent szkoły piechoty, dla którego największą tragedią jest świadomość, że wojna może się skończyć, zanim on dotrze na linię frontu i zabije przynajmniej jednego hitlerowca. Staje się tym samym prawdziwym utrapieniem otoczenia, ponieważ prawie każdemu napotkanemu czerwonoarmiście zadaje wciąż jedno i to samo pytanie: „Ilu zabiłeś Niemców?”. Dla Iwlewa, mającego głowę pełną propagandowych frazesów, liczy się tylko krwawa zemsta, a wojna – której jeszcze nie posmakował – wydaje mu się wspaniałą przygodą, służącą jedynie temu, by tacy jak on mogli zdobywać zaszczyty i sławę. To typowy „chłopczyk”, który chce sobie postrzelać, zasłużyć się jakimś bohaterskim czynem, by później – wzorem wielu innych bohaterów Armii Czerwonej – wypiąć pierś po medale. Z kolei szofer Pasza Rukawicyn, prosty chłopak z prowincji, reprezentuje typowo ludową mądrość. Z jednej strony nie cofa się przed wykonywaniem rozkazów, choćby zmuszały go do narażania życia, z drugiej jednak – marzy przede wszystkim o tym, by szczęśliwie doczekać końca konfliktu i wrócić w ojczyste strony, do rodziny. Zdaje sobie sprawę z tego, że skoro wojna jest już praktycznie wygrana, a wróg rozgromiony, nie ma większego sensu podkładać głowę pod topór. Jak się okaże, on jeden z trójki wybijających się na pierwszy plan bohaterów filmu zapłaci najwyższą cenę za wykonanie powierzonej im przez majora Kombata ostatniej misji.
Jamszczykowa poznajemy, kiedy włóczy się ulicami zniszczonego niemieckiego miasteczka, o które jeszcze nie tak dawno trwała zażarta walka. Sprawia wrażenie nieobecnego – wkłada do ust kolejne kawałki chleba i niemo wpatruje się w postapokaliptyczny obraz świata, który roztacza się dokoła niego. Kiedy pojawia się żołnierz z rozkazem wstawienia się przed obliczem majora Kombata, Wania wypełnia go bez sprzeciwu. Chodzenie sprawia mu jednak wyraźną trudność, co kilkanaście metrów musi choć na chwilę odpocząć. Kolejny przystanek robi we wraku tramwaju, gdzie znajduje kobietę – to Niemka, na dodatek w zaawansowanej ciąży. Zabiera ją ze sobą. Gdy w końcu trafia do siedziby majora, spotyka tam prężącego się przed Kombatem jak struna podporucznika Iwlewa, który wprost nie może się doczekać na pierwszy bojowy rozkaz. Ale major ma wobec młodego podoficera zupełnie inne plany. Nie chce wysyłać go na front, gdzie – jako całkowity żółtodziób – prawdopodobnie szybko skończyłby z kulą w głowie posłaną przez któregoś z fanatycznych niemieckich snajperów. Nakazuje mu odwieźć do najbliższego szpitala, który mieści się w odległym o kilkadziesiąt kilometrów Kwikau, rodzącą Niemkę i rannego Jamszczykowa; przy okazji ma oddać również list leczącemu się tam podpułkownikowi. Szura jest wyraźnie niezadowolony z takiego przydziału, ale nie zwykł przecież podważać wytycznych przełożonych. Zabiera więc swoich przygodnych pasażerów i wraz z Rukawicynem wyrusza w drogę, która okaże się dla niego prawdziwym chrztem bojowym. Akcja filmu rozgrywa się zaledwie w ciągu kilkunastu godzin, ale będą to godziny niezwykle dramatyczne, podczas których Iwlew przekona się dobitnie, że wojna nie jest wcale młodzieńczą przygodą, o jakiej marzył, zdobywając podoficerskie szlify w wojskowej uczelni, ale twardą szkołą życia, w której śmierć czyha niemal za każdym rogiem.
Kręcąc „Pokój przychodzącemu na świat”, Ałow i Naumow nie pragnęli wcale – jak wielu twórców przed nimi – pokazać bohaterski marsz Armii Czerwonej po gruzach III Rzeszy. Ich interesowały same gruzy – i to zarówno w znaczeniu dosłownym, jak i symbolicznym. Świat przedstawiony w filmie to w zasadzie jedno wielkie pogorzelisko. W drodze do Kwikau Jamszczykow, Iwlew i Rukawicyn widzą tylko zbombardowane miasta, zniszczone sprzęty, zagubionych i wypalonych ludzi, którzy w latach wojennej pogardy stracili umiejętność współistnienia z bliźnimi. W tym kontekście niezwykle znaczące zdają się przede wszystkim dwie sceny. Kiedy wydaje się już, że Niemka – w drodze okazuje się, że ma na imię Barbara – zacznie rodzić, zanim dojadą do szpitala, Iwlew zaczyna wypytywać spotkanych przypadkowo byłych więźniów obozu koncentracyjnego, czy jest wśród nich lekarz. Rozumie go tylko jeden człowiek, stary Serb, który na krzyki Szury odpowiada pytaniem: „Wiecie, kogo rodzi?”. Podporucznik rzuca na to naiwnie: „Dziecko” i w odpowiedzi słyszy: „Dziecko dorośnie…”. Kim wtedy się stanie? Kilka kilometrów dalej spotykają takie właśnie wyrośnięte, choć jeszcze nie dorosłe dziecko – nastoletniego Niemca, który widząc nadjeżdżającą radziecką ciężarówkę, zaczyna strzelać z karabinu maszynowego. Wytraciwszy całą amunicję, rzuca automat i w rozpaczliwym geście unosi rękę w hitlerowskim pozdrowieniu, rycząc: „Heil Hitler!” – to jego ostatnia broń, z której, na szczęście, nikogo już nie zabije. Jamszczykow jest tak zdruzgotany tym widokiem, że jedyne, na co go stać, to ściągnięcie spodni młodemu naziście i wymierzenie mu kilku pasów na goły tyłek. Wania doskonale zdaje sobie sprawę, że chłopak również jest ofiarą wojny – zabijanie go nie byłoby więc wcale aktem sprawiedliwości, ale nieludzkim barbarzyństwem, zemstą niegodną człowieka (nawet radzieckiego).
Chociaż film jest bardzo przygnębiający w swojej wymowie, reżyserzy zadbali o to, by pojawiły się w nim także sceny nieco rozładowujące napięcie i tym samym niosące nadzieję. Majstersztykiem jest przyjacielski dialog Rukawicyna z generałem. Rozmówcy najpierw są przekonani, że walczyli już kiedyś ramię w ramię i doskonale się znają, później jednak – już po rozstaniu – zdają sobie sprawę, że zaszła pomyłka i widzieli się pierwszy raz w życiu. Akcent humorystyczny wnosi również postać amerykańskiego szofera, którego Iwlew niemal siłą zmusza do tego, by dowiózł ich do Kwikau. Owszem, jest ona dość schematyczna i pod tym względem typowa dla kina sowieckiego, ale z drugiej strony – Amerykanin okazuje się ostatecznie wiernym towarzyszem walki, na którego Rosjanie mogą liczyć. Ałow i Naumow nasycili swój film również wieloma obrazami czysto symbolicznymi. Taki wydźwięk mają już pierwsze kadry, na których pokazano rzędy prostych, żołnierskich drewnianych krzyży; kiedy następuje zbliżenie, okazuje się, że jeden z nich „ożył” – wypuścił bowiem listki. Gdy z kolei parę minut później widzimy Jamszczykowa na ulicach zrujnowanego miasta, a dokoła niego walają się, wyrzucone ze sklepu odzieżowego, połamane, przeszyte kulami z karabinów maszynowych manekiny krawieckie – widz nie może mieć wątpliwości, że to symboliczne odzwierciedlenie psychiki ludzi złamanych przez wojenne tragedie. Sceną, która jednak przeszła do historii kina naszych dawnych wschodnich sąsiadów, jest ta zamykająca film: Lekarz w szpitalu unosi wysoko nowonarodzonego syna Barbary i w tym momencie chłopiec, płacząc, zaczyna sikać – na zdobyczne niemieckie karabiny. Można się zżymać na prosty – niektórzy uznali nawet, że prostacki – przekaz, ale przynajmniej nie sposób odmówić mu jasności przesłania oraz wyrazistej politycznej i antywojennej deklaracji, wcześniej w kinie radzieckim niespotykanej, a i później wcale nie tak często. Ałow i Naumow, wzorem włoskich neorealistów, postawili w swym dziele na czysty naturalizm, jak ognia unikając w przedstawieniu wojny liryki, czym zdecydowanie różnili się chociażby od Michaiła Kałatozowa i Grigorija Czuchraja. Dlatego też „Pokój przychodzącemu na świat” może wydać się miejscami szorstki i niedopracowany. Nie jest to jednak wcale spowodowane niedoskonałością warsztatu reżyserskiego, ale świadomym zabiegiem artystycznym, którego głównym celem było wyeksponowanie prawdy o wojnie – prawdy bolesnej i niczym nieupiększonej.
Główną rolę żołnierza Jamszczykowa reżyserzy powierzyli trzydziestosześcioletniemu wówczas Wiktorowi Awdiuszce, moskwianinowi z pochodzenia. Po zakończeniu wojny podjął on naukę w stołecznym Instytucie Lotniczym, ale nie wytrwał tam zbyt długo. Odkrywszy w sobie zamiłowanie do aktorstwa, przeniósł się do Wszechzwiązkowego Państwowego Instytutu Kinematografii (WGIK), gdzie studiował pod okiem Julija Rajzmana. Zadebiutował, jeszcze jako student, w „Młodej gwardii” (1948) Siergieja Gierasimowa; rok później zaliczył epizod w „
Wesołym jarmarku” Iwana Pyrjewa, a w 1953 roku pojawił się w obsadzie hagiograficznej biografii Feliksa Edmundowicza Dzierżyńskiego – „Wichry wrażdiebnyje”, którą swoim nazwiskiem podpisał Michaił Kałatozow. Jeszcze przed występem u Ałowa i Naumowa zagrał w udanej adaptacji Turgieniewowskich „Ojców i dzieci” (1958) Natalii Raszewskiej i Adolfa Bergunkiera oraz „Drodze przez mękę” (1959) Grigorija Roszala według trylogii Aleksieja Tołstoja. Po światowym sukcesie „Pokoju przychodzącemu na świat” nie brakowało dlań propozycji. Nie wszystkie jednak były wartościowe. Z kreacji w „Żywych i martwych” (1963) Aleksandra Stolpera czy „
Tak tu cicho o zmierzchu” (1972) Stanisława Rostockiego Awdiuszko na pewno mógł być dumny; z występów w monumentalnych obrazach Jurija Ozierowa – „Wyzwolenie” (1970-1972) oraz „Żołnierze zwycięstwa” (1977), w których zagrał wyzwalającego Kraków marszałka Iwana Koniewa, a który to film pojawił się w kinach dopiero po śmierci aktora – już znacznie mniej. Zmarł w 1975 roku – tym samym, w którym zagrał w filmowej biografii generała Jarosława Dąbrowskiego autorstwa Bohdana Poręby. W pełnego życia i zawsze radosnego kierowcę Rukawicyna wcielił się, urodzony w Moskwie trzy lata przed wybuchem drugiej wojny światowej, Stanisław Chitrow. Ukończył WGIK w 1959 roku, mając już wtedy za sobą kinowy debiut w dramacie Władimira Dowgana i Aleksandra Kuroczkina „Obgoniajuszczaja wietier”, opowiadającym o ciężkiej doli rybaków i niełatwym życiu na morzu. W następnej dekadzie towarzyszył Wołodii Wysockiemu w wojennym obrazie Wiktora Turowa „Ja rodom iz dietstwa” (1966), zagrał w adaptacji słynnej powieści Michaiła Lermontowa „Bohater naszych czasów” (1967) Rostockiego, wreszcie znalazł się w międzynarodowej obsadzie „Czerwonego namiotu” (1969) Kałatozowa. Ałow i Naumow sięgnęli po Chitrowa jeszcze raz, kręcąc „Bieg"; równe dziesięć lat później aktor pojawił się w radziecko-polsko-wschodnioniemieckim „Krachu operacji Terror” Anatolija Bobrowskiego, którego głównym bohaterem był, grany przez Krzysztofa Chamca, Dzierżyński. Po raz ostatni stanął przed kamerą na planie Gogolowskich „Martwych dusz” (1984) Michaiła Szwejcera. Zmarł rok później.