Szaleństwo byłoby wybawieniem… [Andriej Tarkowski „Solaris” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl
Szaleństwo byłoby wybawieniem… [Andriej Tarkowski „Solaris” - recenzja]Henri Berton Film Tarkowskiego nasycony został symboliką, daleką jednak od poglądów Stanisława Lema. Przede wszystkim – choć akcja rozgrywa się w przestrzeni kosmicznej, a bohaterowie noszą uniwersalne imiona – jest dziełem na wskroś rosyjskim. Przekonują o tym już pierwsze sielankowe sekwencje. Samotny Kelvin spacerujący wśród bujnej, rozkwitającej przyrody, późniejsze przybycie gości (Bretona z synkiem), taras willi, na którym przed chwilą właśnie skończono pić kawę – to obrazy niemal żywcem przeniesione ze sztuk Antona Czechowa. Z kolei już na stacji kosmicznej, w czasie licznych dyskusji ze Snautem i Sartoriusem, bohaterowie odwołują się do dziewiętnastowiecznej literatury rosyjskiej – Dostojewskiego (na przekór reżyserowi, w znaczeniu negatywnym) i Tołstoja (w znaczeniu pozytywnym). Nie na darmo sam Lem dostrzegał w „Solarisie” kolejną wariację na temat „Zbrodni i kary”, a Tarkowski wcale się od tego nie odżegnywał. Niezwykłą wagę ma też – zazwyczaj umykająca widzom bądź uznawana przez nich za pozbawioną większego znaczenia – króciutka scena tuż po przybyciu Krisa na stację. Jest ona jednak o tyle istotna, że symbolicznie zapowiada późniejsze wewnętrzne zmagania bohatera. To moment, w którym psycholog potyka się o własne, rozwiązane sznurowadła i ląduje na podłodze. Wszystko, co spotka go na stacji, będzie takim właśnie – jak w realnym życiu – ciągłym upadaniem i podnoszeniem się. Reżyser stawia w swoim filmie kilka fundamentalnych pytań, jednocześnie – znowu niejako w opozycji do autora literackiego pierwowzoru – udzielając na nie wprost bądź jedynie sugerując odpowiedzi. Jaka jest cena, którą człowiek musi zapłacić za wyrzuty sumienia? Czy można być szczęśliwym, żyjąc iluzją? Równie dobrze, jak Tarkowski, mógłby je przecież sformułować Rodion Raskolnikow lub którykolwiek z braci Karamazow. Nieprawdą jednak jest, że reżysera „Solaris” nie interesował Kosmos. Obchodził go jak najbardziej, ale nie ten rozciągający się ponad ziemską egzosferą, lecz znajdujący się w duszy człowieka, swoiście pojęty Kosmos Wewnętrzny. Astrobiolog Sartorius W filmowym „Solarisie” elementy „science” sprowadzone zostały do niezbędnego minimum. Z perspektywy współczesnych filmów fantastycznonaukowych – skrzących się bogactwem efektów specjalnych obrazów Stevena Spielberga, George’a Lucasa czy Jamesa Camerona – Ocean wykreowany przez scenografa Michaiła Romadina i operatora Wadima Jusowa może co najwyżej przyprawić o atak śmiechu. Owszem, możliwości radzieckiej kinematografii w początkach lat 70. XX wieku były mizerne, ale prawda jest taka, że Tarkowski nie przywiązywał do wizji Oceanu większej wagi. Całkiem prawdopodobne, że gdyby nie obecność na planie filmowym i ciągłe zrzędzenie Lema, w ogóle by go nie pokazał. Z naukowego punktu widzenia totalnym absurdem jest scena, w której Kelvin ekspediuje Harey na orbitę planety. Podczas odpalenia rakiety, aby się nie poparzyć, co zresztą nie do końca mu się udaje, chowa się za szklane przepierzenie. Pytanie tylko, jak pojazdowi udało się szczęśliwie wystartować, skoro nie otwarto ponad nim żadnego luku? Bo przecież gdyby tak uczyniono, próżnia kosmiczna wyssałaby Krisa na zewnątrz. Tarkowski pewnie nawet o tym nie pomyślał… Krytycy filmu zwracają również uwagę na jego monotonię (dwie części „Solaris” trwają w sumie ponad dwie i pół godziny) i nazbyt teatralną grę aktorską. Uwaga to jak najbardziej słuszna i dotyczy przede wszystkim Donatasa Banionisa. Z drugiej strony jednak właśnie ta nieśpieszna narracja i oszczędny sposób gry Litwina pozwalają skupić się na tym, co w dziele Tarkowskiego najważniejsze – psychice głównego bohatera i jego wewnętrznej przemianie. Kiedy Kelvin wolnym krokiem przemierza korytarze stacji, tak naprawdę zmierza ku swojej Golgocie, a to przecież nie może odbyć się w tempie „Speed Racera” braci Wachowskich. Główną rolę psychologa Krisa Kelvina reżyser powierzył Donatasowi Banionisowi. Urodzony przed osiemdziesięcioma pięcioma laty w Kownie aktor zaczynał swoją karierę w amatorskim kółku teatralnym, działającym w szkole zawodowej, do której uczęszczał. Na jego bazie w 1940 roku Juozas Miltinis stworzył profesjonalną już scenę, którą zresztą niebawem – po wkroczeniu na Litwę wojsk hitlerowskich – przeniósł do prowincjonalnego Poniewieża. W ślad za swoim mistrzem podążył wtedy również Banionis. W przedostatnim roku wojny ukończył on studio aktorskie działające przy teatrze, po czym stał się jego etatowym pracownikiem, grając na poniewieskich deskach – do 1988 roku – ponad sto ról. Przez ostatnie osiem lat, po przejściu Miltinisa na zasłużoną emeryturę, był nawet dyrektorem i głównym reżyserem teatru. W filmie pojawił się dość wcześnie, bo już dwa lata po zakończeniu wojny – w „Marite” Wiery Strojewej (opowiadającej historię litewskiej komunistycznej partyzantki Marite Melnikaite) trudno byłoby go jednak wypatrzyć. Za właściwy debiut aktora należy więc raczej uznać późniejszy o dwanaście lat obyczajowy obraz Vytautasa Žalakieviciusa „Adam chciał być człowiekiem” (1959). Potem były jeszcze dramaty polityczne „Kronika jednego dnia” (1963) oraz „Nikt nie chciał umierać” (1965) tego samego reżysera. Dzięki ostatniemu ze wspomnianych dzieł Banionisowi udało się wreszcie opuścić „litewskie getto” i zaistnieć w nieco szerszym kontekście. Eldar Riazanow obsadził go wówczas w komedii sensacyjnej „Złodziej samochodów” (1966), Siergiej Kołosow w szpiegowskim dramacie „Operacja Trust” (1967), a Sawwa Kulisz we thrillerze „Martwy sezon” (1968). Ukoronowaniem rosnącej pozycji aktora było zaproszenie do udziału w międzynarodowej produkcji Michaiła Kałatozowa „Czerwony namiot” (1969). Nową dekadę Litwin otworzył drugoplanową kreacją w „Królu Lirze” (1970) Grigorija Kozincewa, a po „Solarisie” pojawił się w głównej roli w innym głośnym, choć zdecydowanie słabszym od dzieła Tarkowskiego, obrazie science fiction – „Ucieczka Mr. McKinleya” (1975) Michaiła Szwejcera. Lata 80. i 90. ubiegłego wieku do szczególnie udanych już nie należały. Ostatnim, jak do tej pory, jego filmem jest wojenny miniserial Aleksandra Burawskiego „Leningrad” (2007). Sala lustrzana stacji Dla grającej rolę Harey Natalii Bondarczuk, urodzonej w 1950 roku córki legendarnego Siergieja Bondarczuka, „Solaris” był nadzwyczaj udanym startem do kariery filmowej. Jeszcze jako studentka Wszechzwiązkowego Państwowego Instytutu Kinematografii (WGIK) pojawiła się na ekranie w melodramacie swego wielkiego mistrza i nauczyciela Siergieja Gierasimowa – „Nad jeziorem” (1969). Później Nikołaj Gubienko obsadził ją w „Powrocie z frontu”, a Łarisa Szepitko w dramacie obyczajowym „Ty i ja” (oba z 1971 roku). Co ciekawe, ukraińskiej reżyserce „sprezentował” Natalię Tarkowski, który początkowo nie widział jej w aktorskim składzie „Solarisa” i zdecydował się zatrudnić ją dopiero po obejrzeniu filmu Szepitki. Kolejne ważne role Bondarczuk zagrała w historycznej „Gwieździe zwodniczego szczęścia” (1975) Władimira Motyla, pięcioczęściowej adaptacji klasycznej powieści Stendhala „Czerwone i czarne” (1976) oraz „Młodości Piotra” (1980) autorstwa Gierasimowa. Od połowy lat 70. Natalia była także dyplomowaną reżyserką. Pierwsze dzieła realizowała z myślą o dziecięcej widowni („Żywa tęcza”, 1982; „Dzieciństwo Bambi”, 1985; „Młodość Bambi”, 1986); w ostatniej dekadzie kręci jednak przede wszystkim obrazy poświęcone historii i literaturze dziewiętnastowiecznej Rosji, ze szczególnym uwzględnieniem postaci Aleksandra Puszkina („Odna liubow w duszy mojej”, 1999; „Moj duch k Jurzufu prilietieł…”, 2000; „ Puszkin. Ostatni pojedynek”, 2006). W tym roku swoją premierę miał natomiast, powstały z okazji dwustulecia urodzin pisarza, film zatytułowany „Gogol: Bliżajszyj”. Bondarczuk – mimo jawnej wrogości, jaką czuł do Tarkowskiego jej ojciec – po dziś dzień często zapewnia o swoim przywiązaniu do twórcy „Solarisa”. I trudno się temu dziwić, skoro właśnie jemu zawdzięczała nie tylko popularność w świecie, ale również męża, którym został Nikołaj Burliajew (aktor znany przede wszystkim z „Dziecka wojny” i „Andrieja Rublowa”). Znakomitą kreację, jako cybernetyk doktor Snaut, stworzył w ekranizacji Lema Estończyk Jüri Järvet (rocznik 1919). I choć szkołę aktorską w Tallinnie ukończył dopiero w 1949 roku, na deskach miejscowego teatru występował już od ośmiu lat. Rozgłos przyniosły mu te same filmy, które gwiazdą uczyniły Banionisa, czyli „Martwy sezon”, „Król Lir” (gdzie zagrał rolę tytułową) oraz właśnie „Solaris”. Po latach pojawił się jeszcze w adaptacji powieści Braci Strugackich „Hotel pod Poległym Alpinistą” (1979) Grigorija Kromanowa, a u kresu życia polski Ed Wood, czyli Marek Piestrak, skorzystał z jego usług, realizując w Estonii horror „Łza księcia ciemności” (1992). Trzy lata później Järvet zmarł. Astrobiologa doktora Sartoriusa zagrał natomiast ulubiony – i zarazem chyba najwybitniejszy – aktor Tarkowskiego Anatolij Sołonicyn, o którym pisaliśmy już, omawiając „Andrieja Rublowa” i „ Wniebowstąpienie” (1976) Szepitki. Przy tej samej okazji szerszej notki biograficznej doczekał się również Nikołaj Grinko, czyli filmowy ojciec Krisa Kelvina, znany także z antywojennego dramatu Aleksandra Ałowa i Władimira Naumowa „ Pokój przychodzącemu na świat” (1961). Nie było natomiast do tej pory okazji wspomnieć o, pochodzącym z syberyjskiego Omska, Władysławie Dworżeckim, który wcielił się w epizodyczną, ale bardzo ważną dla filmu, postać Bertona. W filmie zadebiutował w 1970 roku w opartej na sztuce Michaiła Bułhakowa „Ucieczce” duetu Ałow–Naumow; potem zagrał jeszcze tytułową rolę w „Kapitanie Nemo” (1975) Wasilija Liewina. Zmarł trzy lata później na zawał serca w hotelu w białoruskim Homlu, mając niespełna czterdzieści lat. Charakterystyczną postacią pojawiającą się na ekranie jest również osiemdziesięcioletni już dzisiaj Ormianin Sos Sarkisian, czyli filmowy Gibarian, w Rosji znany głównie z epopei Aleksandra Proszkina „Michajło Łomonosow” (1986) oraz stosunkowo świeżego dramatu „Blues opadających liści” (2006) Aleksandra Michajłowa i Edwarda Redżepowa. Ocean Współscenarzystą „Solarisa” był, obok Tarkowskiego, pochodzący z Ukrainy Żyd Friedrich Gorensztejn (rocznik 1932). Kiedy miał trzy lata, jego ojciec, profesor ekonomii politycznej, został aresztowany przez NKWD i zesłany do łagru, z którego już nie powrócił. Matka zmarła w czasie ewakuacji na wschód, którą zarządzono po ataku hitlerowskich Niemiec na Związek Radziecki. Z tego też powodu chłopiec wiele lat spędził później w domu dziecka w Berdyczowie. W latach 50. uczył się w Instytucie Górniczym w Dniepropietrowsku; w 1961 roku natomiast wybrał się do Moskwy, aby studiować na Wyższych Kursach Scenariuszopisarstwa. Pisał dużo, publikował mało. W Kraju Rad w druku oficjalnie ukazały się, głównie z przyczyn politycznych, zaledwie dwa teksty Gorensztejna: opowiadanie „Dom s baszenkoj” (czasopismo „Junost’”, 1962) oraz nowela „Stupieni” (almanach „Metropol”, 1979). Spośród siedemnastu scenariuszy filmowych zrealizowano tylko pięć – poza „Solarisem” między innymi uzbecki western „Siódma kula” (1972) Alego Chamrajewa oraz melodramat Nikity Michałkowa „Niewolnica miłości” (1975). W 1980 roku pisarz zdecydował się na emigrację – najpierw zamieszkał w Wiedniu, później przeniósł się do Berlina Zachodniego, gdzie zmarł przed ośmioma laty. Operatorem był stały już współpracownik Tarkowskiego Wadim Jusow (rocznik 1929), absolwent WGIK-u w 1954 roku, który świetnie radził sobie zarówno w obrazach kameralnych, jak i monumentalnych superprodukcjach Siergieja Bondarczuka („Oni walczyli za ojczyznę”, 1975; „Krasnyje kołokola”, 1982; „Borys Godunow”, 1986). Za bardzo oszczędną, ale przemawiającą do wyobraźni i chwytającą za serce ścieżkę dźwiękową odpowiadał Eduard Artiemjew. Dzisiaj to już w kinematografii rosyjskiej człowiek instytucja, wtedy – prekursor muzyki elektronicznej w Kraju Rad. Urodził się w Nowosybirsku w 1937 roku, dwadzieścia trzy lata później został absolwentem stołecznego konserwatorium. Karierę twórcy muzyki filmowej zaczął od obrazu… fantastycznonaukowego – „Miecztie nawstrieczu” (1963) Michaiła Kariukowa i Otara Koberidzego. Potem został nadwornym kompozytorem Nikity Michałkowa (od „Swojego wśród obcych, obcego wśród swoich” po „ 12”); często korzystał z jego usług również Andriej Konczałowski (między innymi „Syberiada” i „Dom wariatów”), okazjonalnie natomiast – Aleksandr Proszkin („Strategia ryzyka”, 1978; „Inspektor Gull”, 1979), Karen Szachnazarow („Kurier”, 1986; „Miasto Zero”, 1989) oraz Paweł Czuchraj („ Kierowca dla Wiery”, 2004). Dla Tarkowskiego stworzył jeszcze partytury do „Zwierciadła” (1974) i „Stalkera” (1979)… „Solaris” Andrieja Tarkowskiego różni się zasadniczo od nakręconego trzy dekady później filmu Stevena Soderbergha z Georgem Clooneyem w roli głównej. I chociaż hollywoodzka produkcja ma swoich zagorzałych zwolenników (także wśród redaktorów „Esensji”), nie da się ukryć, że jest niemal całkowicie pozbawiona tego, co decyduje o wielkości radzieckiego dzieła – metafizyki i teologii. Tarkowski, wypaczając poglądy Lema, otworzył jednak nowe furtki interpretacyjne, nasycając obraz rosyjskim duchem i ideologią prawosławia. Tym samym, odrzucając imperatyw eksploracji Wszechświata, oddał hołd Ziemi – planecie ludzi. PS. Dwupłytowa edycja Epelpolu zawiera całą masę niezwykle interesujących dodatków. Na pierwszym krążku zamieszczono cztery wywiady: ze scenografem Michaiłem Romadinem, odtwórczynią roli Harey Natalią Bondarczuk, operatorem Wadimem Jusowem oraz siostrą reżysera Mariną Tarkowską; drugi dysk poszerzony został o sceny wycięte w montażu oraz, nakręcony jeszcze w czasach Związku Radzieckiego, kilkunastominutowy dokument poświęcony Donatasowi Banionisowi zatytułowany „Mistrz z maleńkiego miasta”.
1) Borys Strugacki w 1995 roku umieścił „Solaris” na dziesiątym miejscu najlepszych i najważniejszych powieści i opowiadań fantastycznonaukowych w dziejach. Naszego rodaka wyprzedzili jedynie Nikołaj Gogol („Nos”), Mark Twain („Jankes na dworze króla Artura”), Herbert George Wells („Wehikuł czasu” i „Wojna światów”), Karel Čapek („Inwazja jaszczurów”), Michaił Bułhakow („Mistrz i Małgorzata”), George Orwell („Rok 1984”), Ray Bradbury („451o Fahrenheita”) oraz Iwan Jefremow („Mgławica Andromedy”).
2) W Polsce przez lata wierny tej zasadzie pozostawał Piotr Szulkin. Jego „Golem” (1979), „Wojna światów – Następne stulecie” (1981), „O-Bi, O-Ba. Koniec cywilizacji” (1984) oraz „Ga, ga. Chwała bohaterom” (1985) są przecież, pomijając tematykę, skrajnie niefantastyczne w formie, co jednak w dużej mierze wynikało z braku możliwości polskiej kinematografii lat 70. i 80. ubiegłego wieku.
3) Nawiązanie do słynnego cytatu z wiersza dziewiętnastowiecznego rosyjskiego poety (i dyplomaty) Fiodora Tiutczewa, który pisał: „Umysłem Rosji nie zrozumiesz, / I zwykłą miarą jej nie zmierzysz: / Postać szczególną ona ma – / W Ruś można tylko wierzyć”.
|
Radziecki gniot.
Można się tym katować ale zachęcać innych?