„Strych” to jeden z tych horrorów, które straszą co najwyżej swoją obecnością na półce. Tak poza tym jest to przeogromny ocean nudy, w którym grasują ławice tłustych niekompetencji maści wszelakiej.
Niektóre filmy rodzą się złe
[Mary Lambert „Strych” - recenzja]
„Strych” to jeden z tych horrorów, które straszą co najwyżej swoją obecnością na półce. Tak poza tym jest to przeogromny ocean nudy, w którym grasują ławice tłustych niekompetencji maści wszelakiej.
Oglądając produkcje takie jak „Strych”, można nabrać przeświadczenia, iż co poniektórzy działający na amerykańskim rynku reżyserzy mają wyznaczone jakieś tajemnicze minima twórcze. Nie wiem, kto miałby im je wyznaczać ani w jakim celu, fakt jednak pozostaje faktem – bidulki muszą męczyć się i kręcić praktycznie rok w rok jakiś film, bo inaczej… No nie wiem. Przestaną być reżyserami? Pogorszy im się zdrowotnie? Widzowie, a co za tym idzie i producenci, o nich zapomną? Kontakty z podwykonawcami się urwą? Ciężko zgadnąć. Jak by jednak nie było, jedno jest pewne: trzeba nakręcić cokolwiek, za byle jakie pieniądze i z byle jaką obsadą, żeby odfajkować obowiązek. Inaczej nie potrafię sobie wytłumaczyć istnienia takich filmów jak „Strych” – pustych, płytkich, pozbawionych akcji i w sumie nie wiadomo, po co nakręconych.
Do świeżo zakupionego domu wprowadza się rodzina – tatuś, mamusia, dorosły, niedorozwinięty synek i jego młodsza siostra. Tatuś kwęka na wydatki i od czasu do czasu edukacyjnie trzepie syna po głowie, mamusia niemal zupełnie nie bywa w domu, synek bywa z rzadka, bo pracuje w spożywczaku, córka zaś bez ustanku przesiaduje w swoim pokoju w negliżu, próbując rozgryźć zagadkę pojawiającej się na strychu czy na zawieszonej przed domem oponie-huśtawce widmowej bliźniaczki (też zresztą w negliżu), w której istnienie nikt z domowników nie wierzy. Mimo dobrych chęci zaprzyjaźnionego z rodziną psychologa oraz tajemniczego detektywa, który wygląda, jakby się przed chwilą urwał z jakiegoś „Słonecznego patrolu”, zdążając w ostatniej chwili zmienić robocze slipy na garnitur, dziewczyna odmawia współpracy „do czasu, aż ktoś jej uwierzy”. I tak to sobie leci, z lekkim dodatkiem rodzinnych niesnasek, romansu na linii detektyw-bohaterka oraz wątpliwej natury wynurzeń na kozetce (ojciec jest „gburem” i „skarpetki mu śmierdzą”).
Pierwsze, co się rzuca w oczy, to minimalistyczna scenografia. Ze względu na oszczędności (choć budżet wcale nie był taki niski, bo wyniósł siedemset tysięcy dolarów) zdecydowano się urządzić wynajętą willę bez pomocy profesjonalnego scenografa. W efekcie meble stoją byle jak, zaś z przedmiotów tworzących atmosferę zamieszkanego domu pamiętano jedynie o komputerze, notesiku i szamponach, zapominając o jakichkolwiek ubraniach, książkach czy bibelotach, które świadczyłyby o tym, że ktoś tu rzeczywiście mieszka, a nie przebywa wyłącznie na czas kręcenia filmu. Brak scenografa wyjątkowo mocno daje się na przykład odczuć podczas sceny obiadu, kiedy to na stole stoją jedynie talerze domowników (nawet nie wnikam, co udaje posiłek) i jeden, samotny talerz z sałatką, niknący na blacie pokaźnego stołu. Poskąpiono też na wizażystkę, przez co aż przykro patrzeć na aktorów, którym brakuje makijażu, sensownej fryzury czy dopasowanych w jakiś normalny sposób ubrań.
Na to nakładają się fatalne zdjęcia, które tylko o włos są lepsze od tych kręconych na weselnych przyjęciach (szczególnie dokucza tracenie ostrości podczas gwałtownego ruchu i ogólne drganie obrazu, co by świadczyło o kręceniu z ręki, a nie ze statywu), zauważalnie dudniący, niewyraźny dźwięk oraz porażająca niekompetencją i tumiwisizmem gra aktorska. Te wystudiowane pozy, ta werwa, ta gestykulacja, ta „żywa” intonacja głosu (polecam policjantów, którzy w szczególny sposób rozkładają akcenty w wypowiadanych wyrazach) – wypisz, wymaluj wzorcem musiało być coś klasy „Mody na sukces”. No i te ef… ef… Te specjalne cosie, dzięki którym w oku bohaterki możemy zobaczyć odbicie – jeśli można tak określić tego bohomaza – huśtającej się za oknem opony albo „poczuć dreszcze grozy” podczas kolejnego nawiedzenia, gdy na ścianie strychu pokazują się namazane fluorescencyjną farbą kabalistyczne znaki podświetlone stroboskopową lampą. Aż się wierzyć nie chce, że taką chałę nakręciła Mary Lambert, reżyserka może nie najwyższych lotów, ale mimo wszystko mająca na swoim koncie filmy, które swobodnie można określić mianem profesjonalnie zrealizowanych.
Zresztą – po co męczyć się punktowaniem błędów realizacyjnych, skoro sama fabuła ciągnie „Strych” na dno? Te absurdalne dyskusje z psychologiem („Miał pan romans z mamą”?), ta gigantyczna czerwona strzała nagryzmolona na ścianie PRZEZ DUCHA, który NAKLEIŁ na tapecie SWÓJ AKT URODZENIA, to niezrozumiałe wmieszanie w fabułę wikańskiej religii (która notabene miałaby pozwalać na wskrzeszanie zmarłych) czy założenie, że można komuś potajemnie zrobić zza winkla zdjęcie z włączoną lampą błyskową. To wszystko potrafi przyprawić widza o prawdziwy ból głowy. No i ta scena, gdy zatroskany ojciec próbuje na siłę wepchnąć córce w usta kiszonego ogórka (a przynajmniej coś, co go przypomina), uważając, że tym samym zapobiegnie chudnięciu dziewczyny… Chyba nawet polskie mydlane opery są w tej materii lepiej zrealizowane, a przecież wszyscy wiemy, o ile niżej stoją one poziomem od rodzimych filmów pełnometrażowych, które z kolei od lat usiłują dopchać się na samo dno światowej kinematografii. Szczerze powiedziawszy – to chyba jedyny plus „Strychu”: wzbudzenie w polskim widzu poczucia, że gdzieś tam w świecie (ba! w samej Ameryce!) kręcą filmy gorzej niż u nas.
Dodatkowo Carisma, która wprowadziła ten tytuł na polski rynek DVD w serii „Kino Grozy”, zadbała o adekwatne tłumaczenie ścieżki dialogowej. Zatrudniony przez nich tłumacz nie zrozumiał bowiem części dialogów i przełożył je momentami w sposób skandaliczny, de facto doprowadzając do wykoślawienia – i tak przecież kiepskiego – scenariusza. Dwa najbardziej dobitne przykłady tej fuszerki to dyskusja bohaterki z psychologiem (wręcz szokująca arogancją odzywka „Co za miernota jeździ do pacjentów?” powinna tak naprawdę brzmieć: „Jakiego rodzaju terapeuta jeździ na wizyty domowe?”) oraz końcowe wynurzenia psychologa, które objaśniają widzowi, czego był świadkiem przez ostatnie półtorej godziny.
Z której więc strony by nie patrzeć, „Strych” jest kompletną stratą czasu i pieniędzy.