Sin City: Miasto grzechu
(Sin City)
Frank Miller, Robert Rodriguez
‹Sin City: Miasto grzechu›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Sin City: Miasto grzechu |
Tytuł oryginalny | Sin City |
Dystrybutor | SPI |
Data premiery | 10 czerwca 2005 |
Reżyseria | Frank Miller, Robert Rodriguez |
Zdjęcia | Robert Rodriguez |
Scenariusz | Frank Miller, Robert Rodriguez |
Obsada | Jessica Alba, Rosario Dawson, Elijah Wood, Bruce Willis, Benicio del Toro, Michael Clarke Duncan, Carla Gugino, Josh Hartnett, Michael Madsen, Jaime King, Brittany Murphy, Clive Owen, Mickey Rourke, Nick Stahl, Marley Shelton, Arie Verveen, Devon Aoki, Rick Gomez, Rutger Hauer, Makenzie Vega, Alexis Bledel |
Muzyka | Robert Rodriguez |
Rok produkcji | 2005 |
Kraj produkcji | USA |
Cykl | Sin City |
WWW | Strona |
Gatunek | akcja |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Opis dystrybutora
Głównym bohaterem "Miasta grzechu" jest Marvin, młody mężczyzna, który spędza pewną noc z dziewczyną o imieniu Goldie. Rankiem okazuje się, ze Goldie nie żyje. Marvin postanawia odszukać człowieka odpowiedzialnego za śmierć dziewczyny w mrocznym Mieście Grzechu, w którym roi się od skorumpowanych policjantów, prostytutek i innych szumowin.
Teksty w Esensji
Filmy – Recenzje
Komiksy – Publicystyka
Utwory powiązane
MC – Michał Chaciński [6]
Ciekawe, że da się nakręcić jednocześnie najwierniejszą pod wieloma względami ekranizację komiksu i pokazać w ten sposób, że błędem jest kręcenie najwierniejszej pod wieloma względami ekranizacji komiksu. Najpierw był czarny kryminał w formie filmowej i książkowej, później był komiks Millera, który na papierze dawał destylat czarnego kryminału. Teraz jest film, który z powrotem na film przerabia komiksowy destylat filmowego czarnego kryminału. Wynik jest taki, że z noir pozostaje tylko skorupa pozbawiona treści. WSZYSCY faceci mówią zachrypniętym głosem Bogarta, WSZYSTKIE kobiety to dziwki i lalunie, WSZYSCY gliniarze są skorumpowani itd. Cały świat jest tylko czarny lub biały. Najważniejsza cecha noir - odcienie szarości - sprowadzona zostaje do rangi prostego znaku. W komiksie Millera działa to dobrze, bo dopowiadamy sobie przestrzeń między obrazkami. W filmie - średnio. Jasne, że pięknie na to popatrzeć i wizualnie to na razie bodaj najbardziej odważny hollywoodzki film dekady. Ale szkoda, że Rodriguez tak łatwo daje do ręki argument tym, którzy komiksów nie czytają, że komiks to uproszczenie rzeczy bardziej skomplikowanych. Gdyby za pomocą tej samej formy opowiedzieć PRAWDZIWĄ historię, a nie tylko jej destylat, mogłoby wyjść arcydzieło. A jego przedsmak widać w najlepszej sekcji filmu, jedynej która wywołuje jakiekolwiek emocje (jednocześnie najlepszej części samego komiksu) - historii Merva w kapitalnym wykonaniu Rourke'a. Może po prostu nie powinien tego filmu kręcić ktoś bezgranicznie zakochany w komiksie Millera i niewolniczo przywiązany do pomysłu kopiowania na ekranie komiksowych obrazków?
Najlepiej sfilmowany komiks wszech czasów i, niestety, nie najlepszy komiksowy film. „Sin City” początkowo oszałamia, jest wizualnie unikatowe do tego stopnia, że w pewnym momencie złapałem się na szukaniu dymków, ale – co najdziwniejsze jak na obraz przeładowany przemocą, seksem i charyzmatycznymi postaciami – emocje wywołuje bardzo nikłe. Pod tym względem wyróżnia się jedynie epizod Marva – i dlatego, że bohater Rourke’a jest najbardziej fascynujący, i dlatego, że Wood przeraża niczym freak z rasowego horroru, i dlatego, że ta historia jest po prostu ciekawsza i nakręcona z większą ikrą od pozostałych dwóch. W tych zresztą też nie brak powalających pomysłów formalnych i całości oczywiście grzech nie zobaczyć, ale niepełne wykorzystanie tak niepowtarzalnego potencjału trochę boli.
Zachwyca plastyczna oryginalność filmu, ale wizualnego potencjału starcza tylko na pierwszy półgodzinny epizod. Potem Rodriguez już tylko się powtarza, za to na wierzch wypływają inne wady filmu – miałkość fabuły i płaskość bohaterów, którzy różnią się pomiędzy sobą tylko wyglądem aktorów ich odtwarzających. Pod tym względem też najlepiej prezentuje się pierwszy epizod. Jako ekranizacja komiksu film wypada ciekawie. Rodriguez próbuje dopowiedzieć wszystko to, co dzieje się pomiędzy komiksowymi kadrami, ale przez to akcja jest nieco rwana i gna zbyt szybko do przodu. W sumie – wizualnie bardzo dobrze, choć przydałoby się więcej emocji.
WO – Wojciech Orliński [6]
Pierwszy raz (i mam nadzieję że ostatni!) tak totalnie zgadzam się z Michałem, że nie wiem co napisać, bo napisał wszystko co ja bym napisał. Bardzo wierne komiksowi, ale przez to w wydaniu kinowym budzi zdumiewająco mało emocji, jak na opowieść o flakach fruwających w powietrzu.
KS – Kamila Sławińska [8]
Bardzo przystojny film. W uwodzicielski sposób przystojny – tak jak bywają przystojni mężczyźni, przed którymi matki ostrzegają swoje córy. Piękno Sin City jest pięknem występnym i pozbawionym zasad, okrutnym i bezwzględnym. Przy tym wspólne dzieło Millera i Rodrigueza jest bodaj najbardziej czujną ekranizacją komiksu pod względem zrozumienia tego medium nie tylko od strony treści i specyfiki narracji czy postaci – ale przed wszystkim od strony formy. Kadry są niesamowicie skomponowane, a kolorystyka w jednej chwili przywodzi na myśl oryginalne plansze. Jednym zdaniem – komiks Millera ożył. Rourke, Woods, Willis, Owen, Del Toro stworzyli galerię znakomitych, barwnych postaci (Rorke jest najlepszy z wszystkich, ale to inna sprawa). Konstrukcją SC przypomina nieco Pulp Fiction – i im dalej w las, tym bardziej się z filmem Tarantino kojarzy... Zwłaszcza, że podobne jak w PF, nic z tego festiwalu przemocy nie wynika. Oczywiście - nie musi, ale stara kobieta jak ja po dwóch godzinach jest już cokolwiek zmęczona niczym nie urozmaiconą jatką i golizną, nawet tak efektownie, ironicznie podaną. Jeśli jednak ktoś nosi w sobie duszę wiecznego dwunastolatka – z pewnością uzna Sin City za najlepszy film, jaki w życiu widział.
KŚ – Kamil M. Śmiałkowski [10]
Ideał.
KW – Konrad Wągrowski [8]
No, ładne to jest. Efektowne. Ciekawe. I zadziałało na mnie prawie dokładnie tak samo jak komiksy - "Hard Goodbye" intrygowało, "Krwawa jatka" wcisnęła w fotel, jedynie "Ten żółty drań" wzruszył mniej niż w wersji papierowej (być może ze względu na skróty w części więziennej). Aktorzy w zdecydowanej większości (zwłaszcza 3 główne role i Jackie Boy) dobrani perfekcyjnie, warstwa techniczna bez zarzutu, kadry czasem oszałamiają (śliczna zwłaszcza pierwsza sekwencja z Joshem Harnettem). Do czego więc zmierzam? Ano do tego, że jednak po tak dokładnych ekranizacjach czuję zawsze pewien niedosyt. Film powienien być dziełem niezależnym, własną wypowiedzią, czymś odrębnym. A jak ja mam się emocjonować, jeśli doskonale wiem co zobaczę na następnym kadrze?