Nine: Dziewięć
(Nine)
Rob Marshall
‹Nine: Dziewięć›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Nine: Dziewięć |
Tytuł oryginalny | Nine |
Dystrybutor | Kino Świat |
Data premiery | 22 stycznia 2010 |
Reżyseria | Rob Marshall |
Zdjęcia | Dion Beebe |
Scenariusz | Anthony Minghella, Michael Tolkin |
Obsada | Daniel Day-Lewis, Marion Cotillard, Penélope Cruz, Judi Dench, Nicole Kidman, Kate Hudson, Sophia Loren, Stacy Ferguson, Elio Germano |
Muzyka | Maury Yeston |
Rok produkcji | 2009 |
Kraj produkcji | USA, Włochy |
Czas trwania | 112 min |
WWW | Strona |
Gatunek | musical |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Opis dystrybutora
Guido, światowej sławy egocentryczny reżyser filmowy, próbuje uporządkować swoje życie prywatne i odzyskać utraconą wenę twórczą. W zmaganiach z problemami pomaga mu - i przeszkadza - grono kobiet jego życia: zdradzana żona Luisa, kochanka Carla, przyjaciółka Lily, dziennikarka modowa Stephanie, muza Claudia oraz duch jego matki.
Teksty w Esensji
Filmy – Recenzje
Filmy – Publicystyka
Filmy – Wieści
Utwory powiązane
Główny bohater jest tak skończonym dupkiem (w myśl zasady: wielcy artyści to egoiści), że jego żałosne użalanie się nad sobą byłoby nie do zniesienia, gdyby tylko nie było poprzetykane całkiem niezłymi piosenkami (numero uno to „Be Italian” w znakomitym wykonaniu Fergie) i występami kilku seksownych aktorek w seksownej bieliźnie. Ale do poziomu „Chicago” i tak daleko.
UL – Urszula Lipińska [8]
Wynik absurdalnych recenzenckich działań, odejmujących osiem i pół od dziewięciu, nie ma zastosowania nawet przy ocenie najsłabszego ogniwa „Nine” – reżysera. Rob Marshall rzeczywiście nie nadużywa wyobraźni, ale opowiada gładko, płynnie i nie gubiąc ani na chwilę dynamiki. Rangę filmu podnoszą znakomici aktorzy, emocjami nadrabiający braki wokalne i taneczne. Kiedy „Chicago” gasło przy każdym wątłym jęku Renee Zellweger, tak tu poziom trzyma się względnie równo, a ci, którzy nie potrafią go utrzymać szybko wypadają z gry (jak Nicole Kidman). Mimo swoich kreacyjnych ograniczeń udało się Marshallowi przenieść z „Osiem i pół” nastrój wiecznej tęsknoty za życiowymi punktami odniesienia. Udręki reżysera stanowią tu bardziej pretekst niż centrum fabuły, opowiadającej raczej o konsekwencjach życia według słów Felliniego: łatwiej zachować wierność jednej restauracji niż jednej kobiecie. Postać Guido zresztą jest figurą człowieka egzystującego w pozie wielkiego artysty, któremu rzeczywistość pomyliła się z planem zdjęciowym. Cierpienie bohaterek jest natomiast prawdziwe, namacalne i to kobiety szturmem biorą ten film. Tylko jakim prawem miałby o nich mówić, skoro nie nosi tytułu „Siedem”?
MO – Michał Oleszczyk [4]
Ten film jest okropny nie dlatego, że przekuwa Felliniego na musical – czyż wcześniej nie zrobiono tego z T.S. Eliotem („Koty”) i Nowym Testamentem…? Można musicalować wszystko, ale tylko pod warunkiem, że się to robi dobrze – tymczasem gwałt „Dziewięciu” ma za przedmiot właśnie musicalową tradycję. Tak niemelodyjnych, fatalnie napisanych, pozbawionych dowcipu i konceptu piosenek nie słyszałem od dawna. „Something inside me goes weak, / Something inside me surrenders. /And you’re the reason why, / You’re the reason why”. Duchy Hammersteina, Harta i Portera płaczą i biją na alarm. Tylko „Be Italian” i „Cinema Italiano” jako tako wyłamują się „na plus” i to za nie jest ta „4” dla „9”.
WO – Wojciech Orliński [8]
Gdyby nie główny bohater tak irytujący, że przez cały film marzyłem, żeby ktoś mu wreszcie dał w ryja (mąż Penelopy Cruz nawet moim zdaniem powinien), dałbym równą dziesiątkę. Ale jako musical jest świetne, „Be Italian” i „Cinema Italiano” to gotowe hity.
KW – Konrad Wągrowski [6]
Główny problem z „Nine” jest taki, że po filmie nie pozostaje wiele (poza może konstatacją, że Marion Cottllard jest niezwykle piękną kobietą). Nie zapada w pamięć, ani problem głównego bohatera, ani jakoś mocniej któraś z całkiem w sumie niezłych piosenek, ani jakakolwiek aranżacja. Takie nieźle zrobione, dość mechaniczne widowisko. Gdy ktoś nie nagrzewa się (pozytywnie lub negatywnie) samym odniesieniem do Felliniego – raczej letnie. Zapewne dlatego, że po prostu dylematy osobiste i kryzys twórczy włoskiego reżysera sprzed lat 40. nie są tematem mogącym porwać miliony. I nawet nie chodzi mi o to, że Guido jest dupkiem – to nie przeszkadza się emocjonować. Gorzej, że jego problemy są nam po prostu skrajnie obce. Dwa wyjątki: Marion Cottillard nie tylko wygląda ślicznie, ale i jej dramat jest tu najprawdziwszy, najbliższy, najlepiej zrozumiały i najlepiej ukazany. No i oczywiście Day-Lewisa zawsze ogląda się doskonale.