Śmiertelna gorączka
(Cabin Fever)
Eli Roth
‹Śmiertelna gorączka›
Opis dystrybutora
Grupa pięciu studentów spędza wakacje w opuszczonej chacie w górach. Wszyscy stają się ofiarami tajemniczego wirusa.
Teksty w Esensji
Filmy – Recenzje
Filmy – Publicystyka
Utwory powiązane
Filmy
MC – Michał Chaciński [6]
Solidnie wyreżyserowany hołd dla Evil Dead. W zasadzie nie byłoby o czym mówić, gdyby nie jedna miła konstatacja. Otóż Eli Roth, scenarzysta i reżyser tego filmu, wykazał się jedną cechą, która pozwala mi mieć nadzieję, że warto czekać na jego kolejne filmy: wyczuciem atmosfery. Tam, gdzie dzisiaj większośc beztalenci kręcących horrory kładzie nacisk na prymitywne chwyty, szybki montaż i hałaśliwą muzykę, Roth postawił na Badalamentiego, herrmannowskie smyczki i atmosferę bardziej lynchowsko niepokojącą, niż horrorowo przerażającą. Słuszny wybór. Czekam na dalszy ciąg kariery tego pana, bo smak jak widać ma - teraz niech ugotuje coś własnego.
Czy z samych zapożyczeń można sklecić dobry horror? Jeśli charakteryzację robi ekipa od „Wishmastera”, gore i seks podawane są w wyważonych proporcjach, muzykę komponuje lynchowski etatowiec Badalamenti, a reżyser prezentuje odpowiednio autoironiczne podejście – zdecydowanie tak.
Dość kuriozalny horror, w którym próbuje się nas straszyć niestrasznym wirusem. Zarażonych co prawda czeka śmierć, ale grzecznie gniją tudzież rozpadają się na kawałki, nie czyniąc nikomu większej szkody. Zmagania bohaterów sprowadzają się więc do zdobycia odznaki mistrza profilaktyki. A że inteligencją nie grzeszą, toteż umierają dość szybko i w drugiej połowie scenarzyści przenoszą akcję z domku w lesie w poszukiwaniu nowych ofiar. Dodatkowy punkt za akcenty humorystyczne - pluszową sarnę oraz wieśniacze wściekłe dziecko-niemowę-karatekę.
KS – Kamila Sławińska [2]
Nie pojmuję, za co tyle nominacji do różnych horrorowych nagród dla tego obrazu. "Cabin Fever" to jeden z tych niezależnych filmów, których lepiej byłoby nie robić - dla dobra filmu niezależnego, któremu takie kawałki po prostu psują opinię. Efekt pracy Eli Rotha i spółki jest bowiem taki, jak gdyby teatrzyk podwórkowy postanowił zrealizować Freddy vs Jason. Film ma wszystkie wady hollywoodzkich megaprodukcji, a żadnych z ich zalet – męczy przewidywalną, cienką jak włos fabułą, a oka nie cieszy ani trochę. Jeśli dodać do tego, że postacie są bez wyjątku niesympatyczne, a reżyseria pozbawiona inwencji – chyba nie zostanie nic, co byłoby warte wydania pieniędzy na bilet do kina.