WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić |
Ameryka w ujęciu horyzontalnymWrocław późną jesienią coraz bardziej upodabnia się do Wrocławia z połowy lipca i to nie jest kwestia wyłącznie szalejącej pogody.
Łukasz GrędaAmeryka w ujęciu horyzontalnymWrocław późną jesienią coraz bardziej upodabnia się do Wrocławia z połowy lipca i to nie jest kwestia wyłącznie szalejącej pogody.
American Film Festival cenię sobie głównie z uwagi na spokój i wygodę. Nie muszę się nigdzie śpieszyć, wystawać godzinami po wejściówki, ani przedzierać się przez tłumy do sali tylko po to, żeby zobaczyć film, który okaże się rozczarowaniem. Powinienem dodać: zupełnie jak na Nowych Horyzontach. Zgrabnie ujął to mój kolega, próbując podsumować swoje doświadczenia z letnim festiwalem Gutka: „jest coś takiego, że wchodzisz do sali, oglądasz dosłownie minutę filmu i wiesz, po prostu wiesz, że będzie beznadziejny”. To pewnie kwestia fluidów. Inna sprawa, że American Film Festival nie jest tak zmanierowany, co NH. Dlatego ci wszyscy, którzy rokrocznie narzekają na snobizm i poziom artystyczny Nowych Horyzontów na AFF mogli odpocząć. Niby to samo miejsce, ale atmosfera zupełnie inna – spokojniejsza, bez zbędnego napinania się i wdzięczenia.
Wyszukaj / Kup Nie wiem na ile to wynika z krótkiego stażu AFF, a na ile z charakteru prezentowanego tu kina. W końcu amerykanie są z natury życzliwi dla widza i dbają o jego dobre samopoczucie. Weźmy choćby Todda Solondza, bohatera jednej z retrospektyw na tegorocznym festiwalu. Czy Solondz chce wstrząsnąć widzem? Owszem, jego filmy mogą szokować, ale czy jest w nich coś czego byśmy nie wiedzieli? Jeśli coś nas w nich uderza, to raczej przełamywanie społecznych tabu i brak poszanowania dla poprawności politycznej. Historie, które opowiada są tragikomiczne, ale jednocześnie wzruszające i zabawne. Choć akurat jego ostatni film „Czarny koń” (prezentowany premierowo na AFF) należy do najbardziej stonowanych w jego karierze. Znajdujemy tu te same motywy, co w „Palindromach” czy „Witajcie w domu dla lalek” z tą różnicą, że nie towarzyszy im równie zjadliwa ironia. Solondz patrzy na swojego bohatera bez sentymentu, rozliczając go z wszystkich wad. Okazuje się być przy tym przenikliwym obserwatorem naszej codzienności. Gdy Abe przeżywa zawód miłosny nie traci czasu na rozterki, ale od razu idzie do sklepu, żeby zwrócić niedoszłą narzeczoną. Miłość, jak wszystko inne jest produktem, który podlega reklamacji. Scena, w której sprzedawca tłumaczy rozgoryczonemu bohaterowi jego sytuację jest najlepsza w całym filmie: Mam paragon – woła rozpaczliwie Abe, jakby z tego powodu należał mu się zwrot kosztów za wszystkie cierpienia. Wszyscy mają paragon – replikuje sprzedawca. To najbardziej brutalny i bezlitosny film Solondza. „Czarny koń” jest bowiem portretem człowieka przegranego, dla którego nie ma żadnego ratunku – nawet w ironii.
Wyszukaj / Kup Typowany na najważniejszy film festiwalu „Czarny koń” zawiódł, ale za to mile zaskoczył mnie Kevin Smith, na którego chyba nikt nie stawiał przy okazji jego nowego filmu. Błąd, bo to najbardziej przewrotny i inteligentny obraz w karierze tego reżysera. „Czerwony stan” wydaje się być krwawą jatką, zabawą z gatunkiem w stylu „Death Proof”. Tak jest przez większość czasu, do momentu, kiedy Smith wywraca wszystko do góry nogami i okazuje się, że to zupełnie inny film niż sądziliśmy. Kompletnym rozczarowaniem okazał się za to „Z dystansu” Tony’ego Kaya. Obraz amerykańskiego szkolnictwa to pseudoartystyczny bełkot. Jeśli jest tak jak chcą tego niektórzy i Kaye w tym filmie dokonuje prywatnego rozrachunku z Hollywood to pokazał tylko jak bardzo jest bezsilny i chory z nienawiści. To wszystko filmy, które odchodzą od popularnego wizerunku kina niezależnego – skromnego, eksplorującego słoneczną stroną alienacji, czyniąc z inności kategorię estetyczną. Amerykańskie kino niezależne spod znaku Sundance zdominowane jest przez historie, w których ludzie jak samochodziki w wesołym miasteczku odbijają się od siebie, część z nich jest już mocno poturbowana, ale wciąż poszukują swojej drugiej połówki. Bycie niezależnym znaczy tu tyle, co nie mieć na nic wpływu. Wystarczy spojrzeć na bohatera debiutanckiego filmu Phillipa Seymoura Hoffmana „Jack Goes Boating”, który jest uosobieniem tak pojętej niezależności – ociężały, wyobcowany, pozbawiony perspektyw. Pracuje jako kierowca limuzyny w firmie swojego wuja, mieszka w piwnicy i ma problemy z nawiązaniem kontaktu z drugim człowiekowi. It’s so Sundance. Hofmann umiejętnie prowadzi aktorów, dba o dramaturgię, ale nie ma pomysłu na tę historię. Artystą jest wyłącznie w momencie, kiedy gra, przestaje gdy staje za kamerą. To dobra adaptacja sztuki Roberta Gaudiniego, ale film nijaki i pozbawiony polotu.
Wyszukaj / Kup Niezależni inaczej są również bohaterowie „Przyszłości” Mirandy July – para trzydziestolatków, która postanawia zaadoptować kota. Okazuje się, że ta z pozoru prosta rzecz zupełnie ich przerasta – kot oznacza szereg długoterminowych obowiązków, którym nie są w stanie podołać. Punkt wyjścia dla fabuły jest intrygujący. Przez miesiąc, który pozostał im do odebrania zwierzaka bohaterowie postanawiają robić to na co do tej pory nie mieli czasu – to ostatni miesiąc reszty ich życia. Niestety, film szybko grzęźnie we flegmatycznej narracji July. Przełamaniem ociężałego wizerunku amerykańskiego kina niezależnego był „Talerz i łyżka” Alison Bagnall – bezpretensjonalna historia spotkania trzydziestolatki i dwudziestolatka, nie pozbawiona ciepła i charakteru. Bohaterka (w tej roli Greta Gerwig) burzy stereotyp „niezależnej inaczej” – jest impulsywna i kapryśna. Zalewa się łzami, popada w odrętwienie, żeby za chwilę wybuchnąć. Kontrapunktem dla jej ekspresyjnej gry jest wyciszony Olly Alexander. Bagnall pewną ręką prowadzi aktorów i w odróżnienia od Hoffmana potrafi nadać filmowi wyraz. Perełka.
Wyszukaj / Kup American Film Festival reklamuje się hasłem „Wszystkie stany kina”, ale ja wiem, że chodzi o ten stan, w którym dzikie południe miesza się z postindustrialną północą. Jego mieszkańcy są małomówni i nie życzą sobie gości, a drugi człowiek jest zagadką nie do rozwiązania. Paradoksalnie najlepszy film festiwalu nie ma nic wspólnego z taką wizją. „Damsels in Distress” to pierwszy od trzynastu lata film Whita Stillmana – reżysera praktycznie nieznanego polskiej publiczności. Filmy Stillmana przywodzą na myśl wczesne obrazy Woody’ego Allena, w których Nowy Jork nie służył mu jeszcze wyłącznie za schronienie. W swoim najnowszym filmie reżyser „Metropolitan” opuszcza miasto i składa wizytę na amerykańskiej uczelni. Można powiedzieć, że wraca do korzeni, bo bohaterowie jego filmów są doskonale wykształceni i odrobinę snobistyczni. Snują pseudointelektualne dywagacje na każdy możliwy temat. Potrafiliby zagadać umarłego na śmierć, ale są tak błyskotliwi i dowcipni, że życzyłbym sobie takiej śmierci. „Damsels in Distress” to opowieść o „damach w potrzebie”, które muszą walczyć z męskim barbarzyństwem na uczelnianym kampusie. Fabuła przypomina uwspółcześniona historię o Alicji w Krainie Czarów – Królowa (Greta Gerwig) stara się kontrolować każdy krok swoich podwładnych, Alicja (Analeigh Tipton) swoim pojawieniem się zakłóca delikatną harmonię panującą w królestwie, ale ostatecznie wszystko kończy się dobrze. Jak w bajce.
Wyszukaj / Kup Opowieść o współczesnej Ameryce bajką nie jest. Przeważająca ilość filmów prezentowanych na festiwalu układa się w portret giganta na glinianych nogach. Pytanie czy jest to perwersyjna wizja zrodzona w głowie Europejczyka, czy może Ameryka dojrzewa na naszych oczach, zdobywając się na odważną samokrytykę? To pytanie pozostaje nierozstrzygnięte. Wrocławski festiwal wciąż się rozwija, ale pojawiają się wątpliwości czy zmierza on we właściwy kierunku. Chyba wszyscy wyczuli tę drobną różnicę. W kuluarach panowała lekka konsternacja. Znajomi kręcili się bez ładu i składu, narzekając, że filmy nie te, ale cichutko, żeby nie wywołać wilka z lasu. W końcu jeden się odważył. Stoimy na zewnątrz kina, przeżuwamy wrażenia z całego dnia i widzę, że coś w nim wzbiera, ale stara się opanować. Mija kilka chwil, a on dalej to samo. Wreszcie powiedział cicho: Czuję się jak na Nowych Horyzontach. No to jesteśmy ugotowani – pomyślałem – w nowohoryzontowym sosie. 1 grudnia 2011 |
Dziesięć miesięcy po „Końcu gry” Hans Kloss powrócił do Teatru Sensacji. Od października 1966 roku rozpoczęto (comiesięczną) emisję pięciu kolejnych odcinków „Stawki większej niż życie”. Na pierwszy ogień poszedł – ponownie wyreżyserowany przez Andrzeja Konica – „Czarny wilk von Hubertus”, czyli opowieść o tym jak J-23 stara się zlikwidować działający w okolicach Elbląga oddział Werwolfu.
więcej »Wyroby rodzimych browarów trafiają na półki również zagranicznych marketów, ale nie jest wcale tak prosto się o tym przekonać.
więcej »Wielbiciele Hansa Klossa mogli w czwartkowy wieczór 16 grudnia 1965 roku poczuć wielki smutek. W ramach Teatru Sensacji wyemitowano bowiem „Koniec gry”, spektakl zapowiadany jako ostatni odcinek „Stawki większej niż życie”. Jak się niespełna rok później okazało, wcale tak nie było. J-23 powrócił na „mały ekran”. Mimo że jego pierwsze rozstanie z widzami nie należało do szczególnie spektakularnych.
więcej »Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz
Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz
Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz
Zemsty szpon
— Jarosław Loretz
Taśmowa robota
— Jarosław Loretz
Z wątrobą na dłoni
— Jarosław Loretz
Panika na planie
— Jarosław Loretz
Jak nie gryzoń, to może jaszczurka?
— Jarosław Loretz
2. American Film Festiwal: Dzień szósty i ostatni
— Kamil Witek
2. American Film Festiwal: Dzień piąty
— Kamil Witek
2. American Film Festiwal: Dzień czwarty
— Jarek Hirny, Kamil Witek
2. American Film Festiwal: Dzień trzeci
— Kamil Witek
2. American Film Festiwal: Dzień pierwszy i drugi
— Kamil Witek
Do sedna: Kevin Smith. Sprzedawcy 2
— Marcin Knyszyński
Do sedna: Kevin Smith. Jay i Cichy Bob kontratakują
— Marcin Knyszyński
Do sedna: Kevin Smith. Dogma
— Marcin Knyszyński
Do sedna: Kevin Smith. W pogoni za Amy
— Marcin Knyszyński
Do sedna: Kevin Smith. Szczury z supermarketu
— Marcin Knyszyński
Do sedna: Kevin Smith. Sprzedawcy
— Marcin Knyszyński
Let us fuck!
— Konrad Wągrowski
SPF – Subiektywny Przegląd Filmów (5)
— Jakub Gałka
Randal i Dante kontratakują
— Kamil Witek
Nowe oblicze Kevina Smitha
— Piotr Dobry
Pozamiatane
— Łukasz Gręda
Ręce opadły
— Łukasz Gręda
Lost
— Łukasz Gręda
Dni jak ścięte wąsy
— Łukasz Gręda
Strzelają się
— Łukasz Gręda
Gumowe kule
— Łukasz Gręda
W ciemność
— Łukasz Gręda
Zaczęło się
— Łukasz Gręda
Słowiańska pełnia
— Łukasz Gręda
Pod wulkanem, czyli potworne kino Wesa Andersona
— Łukasz Gręda
Dla mnie jedna z podstawowych roznic pomiedzy AFF a NH, to ta, ze NH jest festiwalem filmow biegunowych (opozycja gowno-arcydzielo), a AFF filmow srednich. I ta przecietnos ma swoje plusy.