Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 25 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

‹37. Gdynia Film Festival›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
CyklFestiwal Polskich Filmów Fabularnych
MiejsceGdynia
Od7 maja 2012
Do12 maja 2012
WWW

Bez wstydu, ale tylko w ciemności

Esensja.pl
Esensja.pl
37. Gdynia Film Festival nie byłby tak przygnębiającym wydarzeniem, gdyby jego starań i programu odnowy nie przekreślił zachowawczy werdykt jury.

Urszula Lipińska

Bez wstydu, ale tylko w ciemności

37. Gdynia Film Festival nie byłby tak przygnębiającym wydarzeniem, gdyby jego starań i programu odnowy nie przekreślił zachowawczy werdykt jury.

‹37. Gdynia Film Festival›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
CyklFestiwal Polskich Filmów Fabularnych
MiejsceGdynia
Od7 maja 2012
Do12 maja 2012
WWW
W miarę porównywalny, przy okazji też nieprzesadnie wysoki, poziom filmów w konkursie głównym nie przyniósł takiej gorączki rozmów o kinie, jak zeszłoroczny zestaw. Trudność pisania o nim jako o całości zaczyna się od następującej niewygody: część tych filmów widzieliśmy już wcześniej. Część z nich zasadniczo zatarła się w pamięci, pozostawiła po sobie niemiłe wspomnienie lub dobre wrażenie. Niezależnie od sentymentów, nie było im dane zmierzyć się z kontekstem festiwalowym i towarzystwem innych, świeżych rywali. Mimo nieznacznego jakościowego rozchwiania startujących w konkursie filmów, wybuchowych niespodzianek (dołączenie „Pokłosia” Władysława Pasikowskiego) i średniej pogody najsłabsze ogniwo znowu festiwalu wypadło w tym samym miejscu co rok temu: w gustach jury.
Choć o gustach się nie dyskutuje te tutaj akurat mają dosyć spore znaczenie dla przyszłości polskiego kina. Kolejny rok z rzędu, wysiłki organizatorów nad rewitalizacją Gdynia Film Festival zostały bowiem pogrzebane ostatecznym werdyktem wskazującym naszej kinematografii gdzie jej miejsce. A to miejsce nieciekawe: między filmami „o czymś” i „na jakiś temat”, podporządkowanym podręcznikowej narracji, uczciwych w rozdawaniu sądów albo w ogóle pozbawionych poglądu. Filmami rozgrzebującymi historyczne zaszłości, na modłę patetyczną (właśnie film Holland) lub luźną („80 milionów” Waldemara Krzystka). O ile zeszłoroczny wybór „Essential Killing” Jerzego Skolimowskiego nie był może celny, ale był w jakiś sposób zrozumiały, o tyle Złote Lwy przypadające „W ciemności” podeszły już pod kategorię smutnych nieporozumień. Bo oto w sposób ewidentny nagrodzono film słuszny, ale dosyć dyskusyjny pod względem walorów artystycznych i staromodny w podejściu do myślenia o robieniu kina.
Oglądając kilka dni po gdyńskim festiwalu na 65. Cannes Film Festival „In the Fog” Siergieja Łoźnicy myślę, że to równie dobrze mogłaby być nasza „Obława” Marcina Krzyształowicza (zdobywca Srebrnych Lwów). Ta sama płynność ruchu kamery, to samo wizualne wysmakowanie, mniej rozluźniona forma ustępująca miejsca skrzętnej konstrukcji rozmaitych punktów widzenia. Na swój sposób „Obława” wyprzedza zeszłoroczną „Różę” Wojciecha Smarzowskiego. W filmie Krzyształowicza bohaterowie nie są bowiem tak jasno określeni i wyraźnie podzieleni na obóz „dobrych” i „złych”. Każdy z nich tkwi jedną nogą w obu tych grupach, odsłania rozmaite instynkty w obliczu pojawiających się okoliczności, kryje w głowie własne zamiary. Film, na którym inni operatorzy płakali żałując, że to nie oni te kompozycje stworzyli, był murowanym kandydatem zwłaszcza do honorów operatorskich. Niestety, Arkadiusz Tomiak musiał ustąpić Jolancie Dylewskiego. Filmowi Holland musieli ustąpić wszyscy. Poza „Jesteś Bogiem” Leszka Dawida.
Sporo dobrego działo się w tym filmie – szczególnie aktorsko. Od znakomitego debiutu Marcina Kowalczyka można byłoby zacząć dyskusję czemu wciąż tak niewielu młodych aktorów przebija się do polskiego kina. Bo o ile jakość jego roli należy do kwestii bezspornych, o tyle drugiej jej wątkiem jest prawda, że Kowalczyk właściwie nie miał konkurentów w rywalizacji o nagrodę za najlepszy debiut, podobnie jak konkurencji nie miała w zeszłym roku Katarzyna Zawadzka. Pomimo znakomitych ról, „Jesteś Bogiem” przytłacza wyczuwalna chęć autora do wiernego oddania autentycznej historii. Dawid nie chce pozostawić widzowi absolutnie żadnych niedomówień co do tego, jak w tej fabule zostały rozdane sympatie i racje. Podaje kilka powodów, które można byłoby odczytywać jako powody śmierci Magika, przyklepuje swój film potrójnym zakończeniem i właściwie – można powiedzieć – wybrnął z tego zadania przede wszystkim bezpiecznie. Żeby było jasne: „Jesteś Bogiem” nie jest filmem złym. Jest natomiast filmem przeciążonym drażliwością faktów na których powstał tak bardzo, że stara się je poukładać uczciwie, ale też jednoznacznie. Niepotrafi od nich odstąpić bądź w jakiś sposób je rozluźnić, aby choć raz zrobić ukłon w stronę zamiaru zrobienia po prostu znakomitego filmu, a nie tylko filmu znakomicie oddającego rzeczywiste wydarzenia. Jednym słowem: za dużo dokumentalisty w reżyserze, co akurat w tym przypadku jest szczególnie bolesne. Bolesne, bo sama historia mieści w sobie tak wiele różnych wątków i tak wspaniały, przełomowy punkt dla naszego kraju, że spokojnie zmieściłby się w niej pakiet refleksji co najmniej takich rozmiarów, jak w „Matce Teresie od kotów” Pawła Sali.
Kończąc opowieść o „Obławie” i „Jesteś Bogiem” dobiegamy kresu historii o nagrodach, które zostały rozdane sprawiedliwie – jeśli taka kategoria w ogóle wchodzi w rachubę w przypadku jury i prywatnych preferencji. Do takich należy dopisać jeszcze laury dla „Drogi na drugą stronę” Anki Damian (za muzykę, dźwięk oraz wyróżnienie nagrodą specjalną jury). Dalej, jeśli werdykt zaskakuje, to tylko w taki negatywny sposób. Choć uhonorowanie Roberta Więckiewicza („W ciemności”) można przełknąć, to już nagroda dla Agnieszki Grochowskiej (również za rolę w filmie Holland) wypada średnio, zwłaszcza, że obok mamy dużo lepszą Grochowską w „Bez wstydu” Filipa Marczewskiego – kontrastową do innych ról w jej dorobku, wreszcie nieco inną, rozchwianą i mniej oczywistą. Nie wspominając już o ostrej konkurencji w postaci Katarzyny Herman w „W sypialni” Tomasza Wasilewskiego.
Edyta z filmu Wasilewskiego to zupełne przeciwieństwo Anny ze „Sponsoringu” Szumowskiej. Wyrwana ze społecznego kontekstu i konwenansu, tak determinującego życie Anny, już wyswobodzona (gdy bohaterka „Sponsoringu” wyswobodzić dopiero się próbuje), wolna i rozpaczliwie próbująca tę wolność zagospodarować. Wydaje się pięknie wyjęta z konieczności narzucanych przez współczesny świat i ujmująco pozostawiona na pastwę własnego instynktu przetrwania. Anna już tego pierwiastka nie ma. Jej zdolność do buntu została ujarzmiana przede wszystkim w jej własnym umyśle. Z kolei w Edycie, paradoksalnie, tkwi głęboko ukryta potrzeba stabilizacji, blokowana być może przez nią samą. Ona jest jednak w swym dylemacie prawdziwa. Przy niej Anna wydaje się robotem, uczłowieczanym jedynie przez aktorskie wysiłki Juliette Binoche. Kobietą, która już dawno straciła kontakt z własnymi marzeniami, zamieniając je na zestaw oczekiwań innych, których realizacji podejmuje się dzień w dzień. Swoją drogą, „W sypialni” to poręczny film do omawiania „Sponsoringu”. Jak na dłoni widać, wykalkulowanie Szumowskiej celującej w określone, niezbyt odkrywcze, tezy stojące w odwrotności do impresyjności filmu Wasilewskiego. „W sypialni” najpierw uwodzi tematem i zaciekawia bohaterką, a dopiero potem drobnymi sugestiami uruchamia w głowie strumień rozmyślań. Szumowska zaś krzyczy o wolności, miłości, wyzwoleniu, wsłuchiwaniu się w drgnięcia własnego ciała i serca. Broń Boże zajść myślami w rejony, w które reżyserka nas nie zapraszała. Nie sposób przecież jej przekrzyczeć.
Z równą determinacją, co Juliette Binoche swojej bohaterki broniła Katarzyna Kwiatkowska w „Dniu kobiet”. Filmowi Marii Sadowskiej – o przepastności myśli niewykraczającej poza slogany – przyświecał zamiar upilnowania filmowego materiału przy niekoniecznym celowaniu w rozmowę z widzem na jakimkolwiek głębszym poziomie. Konsekwentnie jednak posługujący się przerysowaniem „Dzień kobiet” budzi pewnego rodzaju obawę co do istnienia kina sprasowanego pod gusta telenowelowe. Wszystko kręci się tu wokół piętrzenia atrakcji dobrze znanych – są wzloty i upadki, bunt dzieci i romanse z żonatymi, gwałtowne rozstania i podrywające serce powroty. Choć niektórzy przypisywali temu nagromadzeniu reżyserski zamysł oddania zaciskającej się na szyi bohaterki pętli uplecionej przez okrutną rzeczywistość, u mnie ten zabieg wzbudził podejrzliwość swoją powierzchownością. „Dzień kobiet” wygląda trochę jak sezon serialu nienajwyższych lotów upchnięty w film – i to przede wszystkim zasługa jego kliszowości, ze zwrotami akcji wymierzonymi co scenę.
W podobnych klimatach dział się „Supermarket” Macieja Żaka, co najwyżej sprawnie wślizgujący w kategorię kina kryminalnego, tyle, że podobnie jak w przypadku filmu Sadowskiej – niekryjący za sobą żadnych poważniejszych założeń. Obie produkcje nie są złe. Cierpią jednak na brak ambicji bycia czymś więcej niż sprawnie opowiedzianą historyjką. Bo o nabycie takiej właśnie ambicji chodzi teraz w polskim kinie – o reżyserską umiejętność metaforyzowania zwykłych fabuł. W konkursowej stawce o coś takiego walczył jeszcze tylko jeden film – „Mój rower” Piotra Trzaskalskiego. Tu reżyser z kolei porwał się na dzieło niby skromne, ale takie z cyklu „powiem wam coś o naturze ludzkiej”. Zgadzam się z paroma zaletami tego filmu – fajną ironią i przewrotną nieprzewidywalnością, ale dla mnie osobiście tony tego są zbyt kojące i właściwie jako wyjątek potwierdzają regułę. Regułę mówiącą o tym, że polskie kino jak już się porywa na jakąś głębię to od razu na tę najgłębszą: wypowiedź o uniwersalnych życiowych prawdach. A w tej kategorii na 37. Gdynia Film Festival przetrwał z osobliwym sukcesem tylko jeden film. Były nim „Baby sa jakieś inne” Marka Koterskiego.
Na drugim biegunie też bywało różnie. Jeśli artysta wydobywał z siebie jakąś wyrazistość to stawał na pozycji uprzywilejowanego boga odkrywającego przed widzem prawdy objawione – ta postawa najbardziej uciążliwa była u Szumowskiej. Westchnienie niedowierzania wywołał z kolei Filip Marczewski ze swoim „Bez wstydu”. Oczywiście, na początku wszystko się nadyma: że będzie kazirodztwo, kontrowersje, negliż i takie tam skandale. Apetyt ogromny, a danie jak zwykle: kiełki i szklanka wody. Leci klasyczny polski film, który co prawda od pokazywania nagości nie stroni, ale cóż z tego, jeśli mentalnie wszystko dzieje się przy zgaszonym świetle. Warstwa obrazowa nie kryje pod sobą jakiś wielkich dylematów czy komplikacji, dopisany wątek romskiej rodziny raz po raz niepotrzebnie rozprasza fabułę, a Kościukiewicz zalicza pierwszą dużą wpadkę w karierze. Na emocjonalne rozpracowywanie problemu nie ma tu miejsca, bo na ekranie cały czas musi się coś dziać.
Dużo dzieje się także w „Sekrecie” Przemysława Wojcieszka i to autorowi w pewien sposób procentuje. Siłę ekspresji bez wątpienia ten film ma i to dalece wykraczającą poza granicę powszechnie przyjętą w naszym kinie (vide: akapit powyżej). „Sekret” jest kameralny, ale zachłanny: czerpie z każdego zakątka kina i nie tylko, pomijając chyba tylko klasykę kina polskiego. W owej zachłanności bywa jednak także niebezpiecznie pospieszny, co czyni go mocnym, ale nie do końca używającym swojej mocy do przekazania konkretnych poglądów, z którymi widz mógłby się spierać lub którym mógłby przytakiwać. Pod tym względem „Sekret” musi puścić przodem „Made in Poland”, który takiego materiału do kłótni dostarczał mnóstwo. Pierwszy raz miałam też wrażenie, że osobisty związek reżysera z tematem jest zdawkowy – wszystko wcześniej bolało, uwierało, wkurwiało go jakoś bardziej i wszystkie te uczucia kipiały w jego filmach, będąc wyczuwalnymi nawet dla tych, którzy nie dzielili z Wojcieszkiem jego doświadczeń. W „Sekrecie” jest moc wizji, ale użytej w celu trudnym do wyczytania z samego filmu bez dobrych chęci samego widza.
Tak więc mamy to nasze polskie kino w fazie przelotu przed czymś – miejmy nadzieję – wielkim i przełomowym. Z jednej strony bogoojczyźniane historie wciąż w cenie, z drugiej fabuły tak wyzwolone, że aż zawstydzone, a z trzeciej – kino buntu głośnego, choć nie zawsze wiedzącego przeciwko czemu się buntuje. Gdzieś na marginesie tego wszystkiego trwają przymiarki do „kina środka” – czyli letnich filmów w stylu przerysowanego „Dnia kobiet”. A na domykającą konkluzję chyba wystarczy słowo, że najlepszym polskim filmem konkursu głównego był film de facto… rumuński.
koniec
5 czerwca 2012

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

„Kobra” i inne zbrodnie: Za rok, za dzień, za chwilę…
Sebastian Chosiński

23 IV 2024

Gdy w lutym 1967 roku Teatr Sensacji wyemitował „Cichą przystań” – ostatni odcinek „Stawki większej niż życie” – widzowie mieli prawo poczuć się osieroceni przez Hansa Klossa. Bohater, który towarzyszył im od dwóch lat, miał zniknąć z ekranów. Na szczęście nie na długo. Telewizja Polska miała już bowiem w planach powstanie serialu, na którego premierę trzeba było jednak poczekać do października 1968 roku.

więcej »

Z filmu wyjęte: Knajpa na szybciutko
Jarosław Loretz

22 IV 2024

Tak to jest, jak w najbliższej okolicy planu zdjęciowego nie ma najmarniejszej nawet knajpki.

więcej »

„Kobra” i inne zbrodnie: J-23 na tropie A-4
Sebastian Chosiński

16 IV 2024

Domino – jak wielu uważa – to takie mniej poważne szachy. Ale na pewno nie w trzynastym (czwartym drugiej serii) odcinku teatralnej „Stawki większej niż życie”. tu „Partia domina” to nadzwyczaj ryzykowna gra, która może kosztować życie wielu ludzi. O to, by tak się nie stało i śmierć poniósł jedynie ten, który na to ewidentnie zasługuje, stara się agent J-23. Nie do końca mu to wychodzi.

więcej »

Polecamy

Knajpa na szybciutko

Z filmu wyjęte:

Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz

Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz

Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz

Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz

Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz

Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz

Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz

Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz

Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz

Zemsty szpon
— Jarosław Loretz

Zobacz też

Tegoż autora

Lepiej się nie zbliżać
— Urszula Lipińska

Zagrożenie życia
— Urszula Lipińska

Dwugłos o „Daas”
— Urszula Lipińska, Michał Oleszczyk

Bieg po prawdę
— Urszula Lipińska

Gdynia 2011 (2): Panorama Polskiego Kina
— Urszula Lipińska, Konrad Wągrowski, Artur Zaborski

Gdynia 2011 (1): Filmy konkursowe
— Urszula Lipińska, Konrad Wągrowski, Artur Zaborski

ENH, czyli ponad pół setki filmów (2)
— Ewa Drab, Karol Kućmierz, Urszula Lipińska, Konrad Wągrowski, Kamil Witek

ENH, czyli ponad pół setki filmów (1)
— Ewa Drab, Karol Kućmierz, Urszula Lipińska, Konrad Wągrowski, Kamil Witek

Matka, żona i kochanka
— Urszula Lipińska

Psy wojny
— Urszula Lipińska

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.