Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 10 grudnia 2023
w Esensji w Esensjopedii
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup

100 najlepszych filmów science fiction wszech czasów

Esensja.pl
Esensja.pl
1 2 3 10 »
Udało się! Po miesiącach przygotowań, tygodniach dyskusji, godzinach tworzenia opisów oddajemy w Wasze ręce nasz kolejny ranking, być może najważniejszy ze wszystkich, które do tej pory zrobiliśmy – bo przecież nigdy nie ukrywaliśmy, że naukowa fantastyka ma wyjątkowe znaczenie w profilu Esensji. Zobaczcie więc naszą listę 100 najlepszych filmów SF.

Esensja

100 najlepszych filmów science fiction wszech czasów

Udało się! Po miesiącach przygotowań, tygodniach dyskusji, godzinach tworzenia opisów oddajemy w Wasze ręce nasz kolejny ranking, być może najważniejszy ze wszystkich, które do tej pory zrobiliśmy – bo przecież nigdy nie ukrywaliśmy, że naukowa fantastyka ma wyjątkowe znaczenie w profilu Esensji. Zobaczcie więc naszą listę 100 najlepszych filmów SF.
rys. M. Fitzner
rys. M. Fitzner
Jak wiecie, uwielbiamy rankingi. Na naszych łamach wybieraliśmy już najlepsze filmy wojenne, horrory, westerny, miłosne, polskie, fantasy, kilka pomniejszych zestawień, listy poświęcone twórczości pojedynczych reżyserów, ranking najlepszych tytułów minionej dekady. Dziś jednak w naszej rankingomanii przyszedł ważny dzień – prezentujemy bowiem ranking niezwykle ważny dla naszego magazynu, zestawienie filmów z nurtu, o którym piszemy dużo i bardzo często i który z pewnością należy również do najważniejszych dla naszych czytelników. Mowa oczywiście o fantastyce naukowej.
Zawsze w naszych rankingach kluczową kwestią jest gatunkowa przynależność, i dyskusję o niej musieliśmy odbyć i tym razem. Z science fiction jest i łatwiej, i trudniej. Łatwiej – bo powstało już wiele zestawień, leksykonów, które sankcjonują przynależność do SF, trudniej, bo jej ramy są dosyć szerokie, a cechy wciąż poddawane dyskusji i w jakimś stopniu ewoluujące. Najprostsza definicja musi obejmować filmy, w których pojawiają się elementy fantastyczne, mające wytłumaczenie naukowe. Z tą naukowością oczywiście różnie bywa, ale nikt nie nakłada na gatunek obowiązku opisu przez uargumentowane teorie. Ważne, by miał on choć pozory naukowości.
Ogólnie mówiąc, klasyfikujemy tu filmy:
  • których akcja toczy się w przyszłości w stosunku do daty powstania dzieła
  • w których pojawiają się technologie niedostępne w momencie powstania dzieła
  • które opowiadają o rzeczywistościach równoległych bądź alternatywną wersję historii Ziemi
  • które opowiadają o podróżach w czasie i pętlach czasowych, ale z uzasadnieniem naukowym, nie magicznym („Goście, goście” się więc nie kwalifikują)
  • których akcja toczy się w kosmosie bądź na innych planetach
  • które dotyczą kontaktu z pozaziemskimi cywilizacjami
  • które opowiadają o odmiennych systemach społecznych (utopie, antyutopie, dystopie i im podobne)
  • w których pojawiają się elementy mocy parapsychicznych
Dodajmy, że zdecydowaliśmy się wykluczyć wszystkie filmy superbohaterskie (które staną się przedmiotem osobnego rankingu), zwyczajowo kiedyś kwalifikowane do SF. Ale dziś, gdy zbliżony do fantastyki naukowej „Iron Man” sąsiaduje w tym samym uniwersum ze zdecydowanie zmierzającymi w kierunku fantasy „Thorem” czy „Avengers”, przestało to być takie proste. Oczywiście, wszystko to jest podstawą do dyskusji i nie mamy nic przeciwko, abyście ją tu prowadzili.
Do rankingu podchodziliśmy niezwykle poważnie. Zidentyfikowaliśmy około 400 tytułów, które były kandydaturami na naszą listę. Dyskutowaliśmy o ich jakości i cechach świadczących o przynależności do SF. Oglądaliśmy mniej znane filmy, przypominaliśmy sobie te zapomniane. 25 osób wzięło udział w głosowaniu. W efekcie powstała lista – mamy nadzieję – ciekawa i dotykająca wszelkich nurtów gatunku, łącząca powszechnie docenione arcydzieła i mniej znane perełki. Nie mamy jednak złudzeń, że się z nią zgodzicie w 100% (czy nawet 80%) – pamiętajcie jednak, że efekt końcowy jest po prostu wynikiem gustów naszej redakcji.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
100. RoboCop (1987, reż. Paul Verhoeven)
Otwierający nasz ranking „RoboCop” to jedna z ikon science fiction lat osiemdziesiątych i początek przygody Paula Verhoevena z filmową fantastyką, która holenderskiemu reżyserowi przyniosła więcej uznania (choć może mniej rozgłosu), niż epatowanie erotyką w kinie realistycznym.
Choć szkielet fabularny „RoboCopa” jest prosty – zastrzelony na służbie policjant zamieniony zostaje w prototypowego cyborga, odzyskuje tożsamość i szuka zemsty – opowieść zyskuje wiele przy bliższym poznaniu. Po pierwsze, rozpisana jest na tle konfliktu interesów niedofinansowanej policji ze sponsorującą ją korporacją OCP. Po drugie, mimo że głównym przeciwnikiem RoboCopa jest biały kołnierzyk z OCP (potężna machina bojowa i gang psychopatów to tylko narzędzia), nie mamy do czynienia z jednowymiarowym obrazem złowrogiej korporacji, gdyż motorem wszystkich wydarzeń jest konflikt wewnątrz potężnej firmy. Po trzecie, choć pierwsza część filmowej trylogii powstała jeszcze bez udziału Franka Millera, scenarzyści z sukcesem wykorzystali patent z „Powrotu Mrocznego Rycerza” i świetnie zarysowali tło futurystycznego świata, wplatając w fabułę fragmenty telewizyjnych wiadomości i reklam.
Wizualnie film zestarzał się tylko trochę (animacja ED-209, reklama gry w wojnę atomową), za to jak najbardziej na czasie pozostaje jego brutalność (egzekucja Murphy’ego, Emil rozpuszczony chemikaliami a później rozsmarowany w zderzeniu z furgonetką). Trudno natomiast powiedzieć, co z będącym miejscem akcji Detroit, które zbankrutowało nie doczekawszy się chętnych do budowy Delta City.
Artur Chruściel
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
99. Człowiek, który spadł na Ziemię (1976, The Man Who Fell to Earth, reż. Nicolas Roeg)
„Człowiek, który spadł na Ziemię” to dzieło wyjątkowe w historii filmowej SF. Z jednej strony – jedno z najbardziej ponurych i pesymistycznych, choć nie mówiących o apokalipsie, lecz o upadku jednej istoty. Z drugiej strony – oryginalne, nietypowe, specyficzne, intrygujące – a w efekcie kultowe. To drugie to wynik tego, że tematem zainteresował się Nicolas Roeg, twórca filmów wizjonerskich („Nie oglądaj się teraz”), mistrz mieszania płaszczyzn czasowych, eksperymentów narracyjnych i tworzenia niepowtarzalnego klimatu. To pierwsze to zasługa wziętej z książki Waltera Tevisa fabuły, opowieści o przybyszu z innej planety, który przybywa na Ziemię by ratować swój wysychający glob, ale zatraca się w ziemskich szaleństwach – narkotykach, alkoholu, seksie – i w efekcie gubi i siebie, i swoją planetę. Można to odczytywać jako smutny efekt zderzenie dwóch cywilizacji, w którym triumfuje to co najgorsze, można też uznać film Roega jako smutny komentarz do kondycji ludzkości. Nie byłoby wyjątkowości „Człowieka, który spadł na Ziemię”, gdyby nie pomysł zatrudnienia do roli głównej Davida Bowie (z jego „kosmicznego okresu – Ziggy Stardust, Starman), który nie tylko gra tu swą najlepszą w życiu rolę, ale też do roli kosmity w gruncie rzeczy wcale nie potrzebuje charakteryzacji.
Konrad Wągrowski
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
98. Listy martwego człowieka (1986, Письма мертвого человека, reż. Konstantin Łopuszanski)
„Listy martwego człowieka” – wyjątkowo ponury dramat fantastyczno-naukowy Konstantina Łopuszanskiego, reżysera-filozofa, wiernego ucznia Andrieja Tarkowskiego (był między innymi jego asystentem przy „Stalkerze”) – miał swoją premierę kilka miesięcy po awarii elektrowni jądrowej w Czarnobylu, ale powstawał właśnie wtedy, gdy cały świat z zapartym tchem śledził to, co dzieje się na pograniczu dwóch republik sowieckich, Ukrainy i Białorusi. Nie ma się więc co dziwić, że gdy film pokazano na Zachodzie, wywarł on wstrząsające wrażenie. Swoją przerażającą postapokaliptyczną wizją bił bowiem na głowę amerykańskie „Nazajutrz” i wszystkie jego późniejsze, kinowe i telewizyjne, klony. Rosyjski twórca przedstawił świat po zagładzie nuklearnej, do której doszło całkowicie przypadkowo. Operator w amerykańskiej bazie wojskowej rozlał kawę na pulpit i chcąc ratować sprzęt, niechcący nacisnął przycisk startu rakiety. To wywołało efekt domina, prowadząc prosto do – rozegranej w skali globalnej – trzeciej wojny światowej. Skutki tego nieszczęśliwego zrządzenia losu okazały się katastrofalne. Większość ludzi straciła życie, a ci, którzy przetrwali, muszą teraz ukrywać się pośród gruzowisk, w cudem ocalałych piwnicach i bunkrach. Jedynym wybawieniem jest tzw. Centralny Bunkier, ale do niego wpuszczeni zostaną tylko wybrani, u których lekarze nie wykryją żadnych objawów chorobowych. Takich zaś jest niewielu. Skażenie promieniotwórcze bądź też szok psychiczny przemieniły bowiem ocaleńców z zagłady w ludzkie wraki, bezwolnie oczekujące nadejścia śmierci, bez jakiejkolwiek nadziei na poprawę sytuacji. Jednym z tych, którzy przetrwali atomowy Armagedon, jest naukowiec Lasker, który stracił całą rodzinę. Nie potrafiąc się z tym pogodzić, w myśli wciąż „pisze” listy do swego nieżyjącego syna Eryka; zdaje mu w nich dokładne relacje ze swoich codziennych czynności i trosk.
Film Łopuszanskiego to kilkanaście niezależnych obrazów, połączonych osobą głównego bohatera, starego naukowca targanego wyrzutami sumienia – tym większymi, że zdaje on sobie sprawę, iż nigdy już nie zdoła odkupić win. Kiedyś przecież był idealistą, marzył o lepszej przyszłości dla Eryka, a tymczasem – oczywiście w sposób symboliczny – ściągnął na świat hekatombę ofiar. I, co gorsza, wbrew naturze – on przeżył, pogrzebawszy swego syna w ruinach zdewastowanego miasta. Zaprezentowana przez reżysera wizja apokalipsy nie byłaby tak wstrząsająca, gdyby nie idealnie współgrające z koncepcją scenariusza pozostałe elementy filmu, czyli obraz i dźwięk. Zdjęcia Nikołaja Pokopcewa to prawdziwy majstersztyk. Odpowiednie filtry, ustawienia kamery, sposób kadrowania – wszystko to nadaje ogranym do bólu w kinie katastroficznym schematom zupełnie nową formę wizualną. I pomyśleć, że takie efekty udało się osiągnąć praktycznie bez zastosowania zdjęć trickowych. Na widza oddziałuje również ścieżka dźwiękowa, przede wszystkim zaś dźwięki docierające zza kadru. Nieustanne zgrzyty, sprzężenia, świdrujące niskie tony drążą umysł i wdzierają się do podświadomości. Ból przeszywający ciała bohaterów odczuwa się niemal realnie. Czy tak właśnie czuli się ludzie umierający wskutek choroby popromiennej po katastrofie w Czarnobylu?
Sebastian Chosiński

Więcej o filmie:
Recenzja Sebastiana Chosińskiego „Trzecia Apokalipsa

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
97. Ładunek (2009, Cargo, reż. Ivan Engler, Ralph Etter)
Ten niedrogi, zrealizowany za niespełna 5 milionów dolarów szwajcarski film, z niezrozumiałych powodów zupełnie niezauważenie prześlizgnął się przez rynek. A jest czego żałować, bo „Cargo” to całkiem inteligentna, pogrążona w sentymentalnym klimacie antyutopia i jednocześnie rasowa space opera, dysponująca wręcz wyśmienitymi jak na tę wysokość budżetu efektami specjalnymi i przypominająca atmosferą goszczący swego czasu na naszych ekranach „Moon”, ukończony podobnie, jak „Cargo”, w roku 2009. I tu, i tam wręcz namacalnie daje się odczuć pustkę, przejmujący ziąb i dotkliwe piętno wyobcowania, bycia zdanym wyłącznie na własne siły. Tyle że jeśli „Moon” koncentrował się na życiu i uczuciach jednostki, tak „Cargo” raczej stara się skupić na przyszłości rasy ludzkiej, która ze względu na fatalne zanieczyszczenie Ziemi została w komplecie przeniesiona do gigantycznych orbitalnych stacji. Szara i przygnębiająco gnuśna egzystencja miliardów ludzi jest osłodzona jednym jedynym marzeniem – nadzieją otrzymania biletu na statek lecący na mityczną Rheę, planetę, którą jakiś czas temu udało się sterraformować i teraz trwa jej mozolna kolonizacja. Jedną z osób pragnących udać się w taki lot jest kobieta, której siostra od jakiegoś już czasu znajduje się na Rhei i wysyła jej stamtąd co pewien czas krzepiące nagrania. Pragnąc zarobić na przelot do kolonii, najmuje się jako lekarka na statku wiozącym zaopatrzenie do położonej daleko w kosmosie bazy tranzytowej. Jednak w trakcie lotu okazuje się, że w przewożonych kontenerach jest niezupełnie to, co być tam powinno. „Cargo” to kino spokojne, eleganckie i – nawet mimo pewnych naiwnych uproszczeń – zdecydowanie warte uwagi.
Jarosław Loretz
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
96. Hardware (1990, reż. Richard Stanley)
„Hardware” ma korzenie w brytyjskiej serii komiksowej „2000 AD” – tej samej, z której wywodzi się „Sędzia Dredd”. I historie te są w jakimś stopniu podobne: w „Hardware” też mamy do czynienia z miastami, ostojami cywilizacji pośród radioaktywnej pustyni. Do takiego miasta bohater, swego rodzaju stalker przemierzający zabójczą zonę, by znaleźć coś, co da się wykorzystać lub spieniężyć, przynosi głowę zniszczonego robota, by sprezentować ją swojej dziewczynie-artystce. Ta tworzy z niej futurystyczną rzeźbę, która za sprawą wcale-nie-tak-martwej-głowy ożywa. Jeśli dodać do tego informację, że trofeum z pustyni było częścią wojskowego robota-zabójcy, a praktycznie cały film rozgrywa się w obrębie jednego mieszkania, mamy już pełen obraz futurystycznego horroru. Ale to tylko jedna, choć trzeba przyznać że sprawnie przygotowana, strona „Hardware”. Drugą i chyba tą ważniejszą, dzięki której ten niskobudżetowy film został zapamiętany, jest klimat dystopijnej przyszłości podany w nieco teledyskowym sosie. Radioaktywna pustynia, miejskie slumsy, brak perspektyw, życie z odpadów, rządy i korporacje niszczące Ziemię na różne sposoby (m.in. za pomocą zabójczych robotów…) – „Hardware” zapada mocno w pamięć dzięki tej pesymistycznej i wyrazistej wizji.
Południowoafrykański reżyser Richard Stanley nabierał doświadczenia w kręceniu teledysków, co wyraźnie widać w estetyce jego pierwszego pełnometrażowego filmu: mieszkanie bohaterów skąpane jest w świetle laserów, robot psując oświetlenie wywołuje efekt stroboskopów, a prawie wszystkie sceny są w przepalonej pustynnej kolorystyce. Dodając do tego niepokojącą rockowo-elektroniczną muzykę Stanley uzyskał bardzo ciekawy efekt, którego niestety nie udało mu się powtórzyć – po „Hardware” wyreżyserował kilka niskobudżetowych filmów, szortów i kawałków antologii, ale gdy miał szansę na przełom w postaci „Wyspy doktora Moreau” z Brando i Kilmerem, został zepchnięty ze stołka reżysera na pozycję scenarzysty.
Jakub Gałka
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
95. 2010 (1984, reż. Peter Hyams)
Kawałek bardzo solidnego kina sf z wciągającą historią, dobrymi efektami specjalnymi oraz niezłą obsadą aktorską (m.in. Roy Scheider i Helen Mirren). Formalnie film jest sequelem kultowej „2001: Odysei kosmicznej” Kubricka. I to jest chyba największy problem „2010”, czyli ciągłe porównania z pierwszą „Odyseją”. A to trochę jak przysłowiowe porównywanie gruszek z jabłkami. W filmie Kubricka elementy sf stanowiły tylko pretekst, tło dla rozważań o charakterze egzystencjonalno-filozoficznym. Tutaj nauka i technika są na pierwszym miejscu, z całkiem niezłym efektem.
Wizualnie film nie był takim przełomem jak dzieło Kubricka, ale trzyma wysoki poziom i nawet dzisiaj trudno jest mu coś zarzucić. Nadal wrażenie robi scena hamowania Leonowa na orbicie Jowisza czy spacer w przestrzeni kosmicznej.
Marcin Osuch
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
94. Rok 1984 (1984, Nineteen Eighty-Four, reż. Michael Radford)
Najważniejsza spośród trzech dotychczasowych ekranizacji filmowych najsłynniejszej powieściowej antyutopii w dziejach literatury (dwie poprzednie zrealizowano w połowie lat 50. ubiegłego wieku). Obraz nakręcono w Orwellowskim 1984 roku (zdjęcia powstawały między kwietniem a czerwcem), wtedy też doczekał się swojej premiery światowej (w październiku). Do Polski dotarł – za pośrednictwem stacji telewizyjnych – ze sporym opóźnieniem, co dziwić nie powinno, bo przecież książka George’a Orwella była w Peerelu przez równo pół wieku zakazana. Twórcy filmu – scenarzysta i reżyser w jednym Michael Radford, operator Roger Deakins, scenograf Martin Hebert i inni – dołożyli wszelkich starań, aby ekranowa wizja świata przyszłości była jak najbliższa tego, co mógł (względnie powinien) wyobrazić sobie czytelnik po lekturze powieści Brytyjczyka.
Fabularnie film jest wierną adaptacją książki; warstwa wizualna powoduje zaś, że jego przesłanie staje się, o ile to w ogóle możliwe, jeszcze bardziej pesymistyczne. Główny bohater, Winston Smith (w tej roli John Hurt), jest szeregowym członkiem rządzącej Oceanią Partii Zewnętrznej; pracuje w Ministerstwie Prawdy, gdzie zajmuje się codziennym „aktualizowaniem” prawdy, co oznacza tyle, że retuszuje przeszłość i „poprawia” teraźniejszość, aby była ona zgodna z analizami i prognozami rządu. Swoje obowiązki wykonuje bezrefleksyjnie. Przychodzi jednak dzień, kiedy zadaje sobie pytanie, czy to, co robi, ma jakikolwiek sens. Swoje myśli zaczyna zapisywać w kupionym w dzielnicy proli (czyli proletariuszy, bezwolnej grupy podludzi, traktowanych jako tania siła robocza) zeszycie, co samo w sobie jest już poważnym przestępstwem – myślozbrodnią. Kolejne Winston popełnia, kiedy zakochuje się w poznanej przypadkiem koleżance z pracy (z innego jednak działu) Julii (gra ją Suzanna Hamilton). Coraz dziwniejsze zachowanie Smitha wzbudza zainteresowanie agentów Policji Myśli; jeden z nich, O’Brien (to ostatnia kreacja Richarda Burtona, który zmarł dwa miesiące przed premierą „Roku 1984”), wciąga go w pułapkę, by następnie poddać wyrafinowanemu „praniu mózgu”.
Choć w ciągu kolejnych trzydziestu (już prawie) lat, które minęły od premiery filmu, upadł Związek Radziecki, a liczba państw określanych jako totalitarne mocno się skurczyła, ani obraz Radforda, ani też powieść Orwella niewiele straciły na aktualności. Przedstawione w nich zagrożenia wolności dostrzec można bowiem także w naszej, zdawałoby się w pełni demokratycznej, rzeczywistości. „Rok 1984” jest więc wciąż bardzo ważnym ostrzeżeniem przed poddaniem się bezmyślności i jednocześnie zachętą do popełniania myślozbrodni.
Sebastian Chosiński
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
93. Gry wojenne (1983, WarGames, reż. John Badham)
W latach 80. pojawił się cały wysyp filmów o młodzieży i dla młodzieży, łączących młodych bohaterów i lżejsze podejście z zupełnie poważnymi tematami. Filmowcy szczególnie chętnie wplątywali nastolatków w horror (np: „Postrach nocy” czy „Beetlejuice”) i fantastykę („Powrót do przyszłości”, „Dziewczyna z komputera”), choć były też kryminały („Młody Sherlock Holmes”) i wojenne political fiction („Czerwony świt”). „Gry wojenne” kompilują większość z tych tematów, pozostając przy tym – mimo młodocianych bohaterów – filmem wyjątkowo poważnym. Na fali reaganowskiej eskalacji zimnej wojny John Badham nakręcił bowiem klasyczny zimnowojenny thriller, trzymający w napięciu zarówno za sprawą perypetii jakie przytrafiają się bohaterom, ale też stawki o jaką toczy się gra. Film traktuje o młodocianym geniuszu, który przypadkiem splątuje swoje losy z wojskowym superkomputerem, który trzyma pieczę nad arsenałem atomowym i jest władny samodzielnie rozpętać III wojnę światową. Warto przy tym nadmienić, że komputer jest sztuczną inteligencją, która uzyskała świadomość, więc zwykłe wyłączenie wtyczki nie wchodzi w grę. A element sf? No cóż, przede wszystkim SI i III wojna światowa, ale dziś dla większości ludzi kompletną fantastyką będzie zawiązanie fabuły, czyli zdalne hackowanie poprzez telefoniczne modemy, tudzież łączenie się za ich pomocą z innymi komputerami, a nawet granie w gry „po sieci” za pomocą mikrokomputerów starszych od Commodore 64… Tak czy inaczej nominowany do trzech Oscarów w kategoriach technicznych film Badhama po 30 latach wciąż ogląda się znakomicie, również dzięki Matthew Broderickowi, doskonale pasującemu do roli młodocianego geniusza, którego przerasta powaga sytuacji. A myśl, że jakiś haker błędnie weźmie wojskowy system odwetu na atak nuklearny za grę komputerową, wciąż jeży włos na głowie.
Jakub Gałka
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
92. Interstella 5555 (2003, Interstella 5555: The 5tory of the 5ecret 5tar 5ystem, reż. Kazuhisa Takenouchi)
Po ostatnim lecie Daft Punk kojarzą już chyba wszyscy. Ale ci, którzy dołączyli dopiero wskutek sukcesu singla „Get Lucky”, mają do odkopania całkiem sporo świetnej muzyki i równie dobrych teledysków. Co ciekawsze, wszystkie teledyski nagrane do drugiej płyty francuskiego duetu, „Discovery”, tworzą animowany film science fiction, narysowany w konwencji anime, w reżyserii Kazuhisa Takenouchi, przy artystycznej opiece legendarnego Leiji Matsumoto, twórcy wielu klasycznych serii anime z lat 60. i 70. Jedynymi dźwiękami ilustrującymi fabułę są właśnie utwory z albumu „Discovery” – w filmie nie ma dialogów, co nie znaczy, że nie ma treści, bo „Interstella 5555” to całkiem spójna opowieść o uprowadzeniu na Ziemię pewnego zespołu muzycznego z innej planety. „Interstella 5555” to udany mariaż house’owego koncept-albumu i tradycyjnej japońskiej animacji. Co do fabuły – prastary spisek, żądza władzy nad wszechświatem, mistyczne więzy, rakiety, porwania i… przemysł popkulturalny. Film wyjątkowy i do obejrzenia za darmo na YouTube.
Michał Kubalski
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
91. Kosmiczna załoga (1999, Galaxy Quest, reż. Dean Parisot)
Już w tytule (oczywiście angielskim, chociaż i w polskim można się tego dopatrywać) widać aluzję do kultowego serialu SF – czyli po prostu do Star Treka (dosłownie: Gwiezdna Wędrówka). Jednak pierwsze wrażenie okazuje się mylne: załoganci NSEA Protector to tak naprawdę skłóceni i wypaleni aktorzy serialu SF, który już dawno przestał być produkowany, zbierający okruchy dawnej sławy (i gotówki) na konwentach, na których występują w swych dawnych rolach i kostiumach. Gdy zupełnie prawdziwa rasa obcych przenosi ekipę na pokład zupełnie prawdziwego statku kosmicznego, repliki Protectora, okazuje się, że kosmici uznali serial za dokument i zbudowali całe swe społeczeństwo na prezentowanych w nim fikcyjnych wynalazkach i regułach, a teraz przegrywają walkę z inną kosmiczną rasą i desperacko potrzebują pomocy swoich bohaterów. „Galaxy Quest” w dobrych proporcjach miesza humor geeko-nerdo-konwentowy z patosem i prawdziwymi emocjami, zaś reżyser nowej odsłony „Star Treków”, J.J. Abrams, uznaje GQ paradoksalnie za „jeden z najlepszych filmów startrekowych”. I trzeba przyznać, że obraz nadal śmieszy, ogrywając tematy niecierpiącej się grupy, która wyrusza na ostatnią wspólną misję, pomylonych tożsamości i fanatycznych znawców fikcyjnych uniwersów.
Michał Kubalski
1 2 3 10 »

Komentarze

« 1 21 22 23
14 X 2020   21:05:37

Jeśli Stalker jest filmem sf to powinien być na 1 miejscu, bo jest jednym z najwybitniejszych filmów wszech czasów, niezależnie od gatunku. Jednak film sf to nie jest.

12 IV 2021   12:23:42

Wszyscy robią Top 100 a ja bym chciał wszystkie filmy w jednym miejscu

04 XI 2021   14:58:01

To na którym miejscu ląduje nowa "Diuna"?

12 XII 2021   12:09:45

Jeden z rankingów z którym nie mogę polemizować. No, może oprócz WALL-e.

13 XII 2021   13:53:41

Od początku trochę mnie dziwi obecność zupełnie przecież niefantastycznonaukowych gwiezdnych wojnów, niemniej ja się na filmach nie znam. W każdym razie jeśli mowa o tych, które widziałem, trudno mi większości tej listy nie zaakceptować — chociaż zamieniłbym „Mroczne miasto” i „Matriksa” miejscami.

22 I 2022   23:39:13

Jak zobzaczyłem Głębię i Kontakt na 74 i 73 miejscu to resztę rankingu mogę sobie darować. serio? ....takie perełki

07 V 2022   22:15:02

A mnie dziwi nieco status Terminatora. Na pewno nie dałbym tego do czołówki. Zwykły film s-f jakich wiele. W niczym nie lepszy od Robocopa, Predatora czy kinowych pierwszych czterech Star Treków, a w szczególności The Motion Picture bo ten to obie części wręcz deklasuje. I to jest prawdziwe arcydzieło gatunku a nie jakaś nawalanka. Tron, Gry wojenne czy klasyki s-f z lat 50-tych też w niczym temu nie ustępują. Terminator to stanowczo przeceniany film, jest dobry lecz w niczym nie przewyższa wszystkich wymienionych. To tylko kolejny niezły saj faj - arcydzieło z tego żadne.

17 VII 2023   18:04:38

Ja mysle, ze Terminator jest jednak duzo lepszy od Predatora, Grzegorzu! O wiele lepsza jest interakcja miedzy bohaterami, lepsi aktorzy, lepszy scenariusz, a takze muzyka.

« 1 21 22 23

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

„Kobra” i inne zbrodnie: Końcowe odliczanie
Sebastian Chosiński

5 XII 2023

Nieczęsto widzowie w latach 50. i 60. ubiegłego wieku mieli okazję oglądać Zbigniewa Cybulskiego w przedstawieniach teatralnych. Każda taka rola zasługuje więc na uwagę. Wyreżyserowany przez Jerzego Gruzę „Sammy” to monodram autorstwa Brytyjczyka Kena Hughesa, w którym aktor znany przede wszystkim z „Popiołu i diamentu” wciela się w drobnego kombinatora próbującego zebrać pieniądze na spłatę długu.

więcej »

Z filmu wyjęte: Franczyza lat 80.
Jarosław Loretz

4 XII 2023

Z okazji zbliżających się Świąt proponuję rzut oka na franczyzę okołofilmową sprzed 30 lat.

więcej »

„Kobra” i inne zbrodnie: Uparty inspektor
Sebastian Chosiński

28 XI 2023

Chociaż o brytyjskim dramatopisarzu i prozaiku Patricku Hamiltonie dzisiaj już mało kto pamięta, wielbiciele klasycznych thrillerów psychologicznych sprzed dekad powinni kojarzyć przynajmniej dwie z jego sztuk, które dotarły do Hollywoodu – „Gasnący płomień” oraz „Sznur”. Ta pierwsza doczekała się także inscenizacji w ramach Teatru Sensacji „Kobra”, a reżysersko odpowiadał za to… Andrzej Łapicki.

więcej »

Polecamy

Franczyza lat 80.

Z filmu wyjęte:

Franczyza lat 80.
— Jarosław Loretz

Dysonans motoryzacyjny
— Jarosław Loretz

Obrandowani
— Jarosław Loretz

Na wywczasie
— Jarosław Loretz

W kupie raźniej
— Jarosław Loretz

Proszę szanownej wycieczki
— Jarosław Loretz

Och jej, ja tu faktycznie mam tatuaż
— Jarosław Loretz

Proszę oddać mi kapelusz. W środku tkwi połowa mojego czerepu
— Jarosław Loretz

Superman z napędem kobiecym
— Jarosław Loretz

Warzywny dramat
— Jarosław Loretz

Zobacz też

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.