O ostatnim filmie braci Coen „Inside Llewyn Davis” (po polsku „Co jest grane. Davis”) dyskutują Ewa Drab, Piotr Dobry i Grzegorz Fortuna z gościnnym udziałem redaktora naczelnego.
Llewyn Davis jest palantem
O ostatnim filmie braci Coen „Inside Llewyn Davis” (po polsku „Co jest grane. Davis”) dyskutują Ewa Drab, Piotr Dobry i Grzegorz Fortuna z gościnnym udziałem redaktora naczelnego.
Ethan Coen, Joel Coen
‹Co jest grane, Davis?›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Co jest grane, Davis? |
Tytuł oryginalny | Inside Llewyn Davis |
Dystrybutor | Vue Movie Distribution |
Data premiery | 28 lutego 2014 |
Reżyseria | Ethan Coen, Joel Coen |
Zdjęcia | Bruno Delbonnel |
Scenariusz | Joel Coen, Ethan Coen |
Obsada | Carey Mulligan, Garrett Hedlund, Justin Timberlake, John Goodman, Oscar Isaac, Adam Driver, F. Murray Abraham, Ricardo Cordero, Max Casella |
Rok produkcji | 2012 |
Kraj produkcji | USA |
WWW | Polska strona |
Gatunek | dramat |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Konrad Wągrowski: Bracia Coen z pewnością nie spoczywają na laurach po zdobytym za „To nie jest kraj dla starych ludzi” Oscarze (dla mnie zresztą jednym z nielicznych zasłużonych w ostatnich latach wyróżnień dla najlepszego filmu). Nie odcinają kuponów, próbują różnych stylistyk – zwróćcie uwagę jak różnymi filmami są „To nie jest kraj…”, „Tajne przez poufne”, „Poważny człowiek” czy „Prawdziwe męstwo”. „Co jest grane, Davis” stylistycznie najbliższe jest chyba „Poważnemu człowiekowi”, ale to znów jednak coś nowego – pierwszy film quasi biograficzny w twórczości braci, a także pierwszy od czasów „Bracie, gdzie jesteś?” z tak silną rolą muzyki. Jak oceniacie ten tytuł w kontekście całej twórczości Coenów?
Grzegorz Fortuna: Jak dla mnie „Inside Llewyn Davis” to jeden z najlepszych filmów braci Coen z ostatnich lat i w dodatku jeden z tych, do których mam ochotę nieustannie wracać. Jednocześnie mam wrażenie, że Joel i Ethan Coen należą do nielicznej grupy twórców postmodernistycznych (obok Quentina Tarantino), którzy potrafią się rozwijać i rozumieją, o co w tym postmodernizmie tak naprawdę chodzi. Każda wykorzystana konwencja, każdy wstawiony w historię trop ma w „Inside Llewyn Davis” swoją rolę, jest w tym filmie zakorzeniony i idealnie do niego pasuje. Wspominasz, Konradzie, pewne podobieństwo do „Bracie, gdzie jesteś?” – warto by dodać, że oba te tytuły mają jeszcze (co najmniej) jeden wspólny mianownik: oba bardzo otwarcie nawiązują do „Odysei”.
Ewa Drab: Bracia Coen znowu to zrobili i kompletnie mnie kupili. A czym? Fantastycznym klimatem, chwytliwą ścieżką dźwiękową, brakiem nachalności. W „Co jest grane, Davis?” twórcy nie próbują forsować żadnych postaw ani interpretacji, przez co film jest niesamowicie otwarty na dialog z widzem. U braci mniej i oszczędniej wydaje się z każdym kolejnym filmem znaczyć więcej – im bardziej z pozoru film wydaje się fragmentaryczny, tym szybciej składa się w wielowymiarową całość, w której wszystkie sekwencje, czasem wyglądające na słabo ze sobą powiązane, okazują się być szczegółowo przemyślane i znaczące w szerszej perspektywie. Dziękuję, Konradzie, za skojarzenie z „Poważnym człowiekiem”, moim ulubionym filmem braci Coen z ostatnich lat. Ten film także wydawał się fragmentaryczny i miał bohatera snującego się przez życie i niepomyślne dla niego wydarzenia, a każda scena obfitowała w niebezpośrednie sugestie w kwestii postrzegania całości. Również aktorsko odchodził od stałej ekipy Coenów, podobnie jak w „Co jest grane, Davis?”, gdzie przecież ze starej gwardii pojawia się jedynie John Goodman. Szkoda, że o Oscarze Isaaku tak mało się mówi, bo przecież na jego roli spoczywa w dużej mierze film. Jak uważacie?
Piotr Dobry: Uważam, że Llewyn Davis jest palantem. Poważnie. Wiem, że to Odyseusz i Syzyf w jednym, i zasadniczo zgadzam się z waszymi argumentami. A jednak nie widzę powodu, by się użalać nad facetem, który płodzi dzieci na lewo i prawo, decyzje o aborcji kwituje wzruszeniem ramion i wraca do brzdąkania na gitarze. „Jestę artystom”, a więc wolno mi więcej niż hołocie, wolno mi krzywdzić innych i zachowywać się jak skończony dupek, bo przecież wszystko dla Sztuki. Otóż nie wszystko, bynajmniej dla mnie. I jeśli ktoś w tym filmie irytował mnie bardziej, to tylko Jean w interpretacji Carey Mulligan, czyli jak zwykle u tej aktorki styl „nawiedzona studentka ASP w pretensjach do całego świata za własną głupotę”. Isaac chociaż dobrze odegrał swą niewdzięczną rolę.
Grzegorz Fortuna: Piotrze, tak bardzo się z Tobą nie zgadzam, że nawet nie wiem, od czego zacząć :). Llewyn jest w jakimś tam stopniu palantem, owszem, ale jego palanctwo nie wzięło się z próżni, bo wynika z frustracji i zmęczenia. Poza tym – bardzo wielu bohaterów filmów braci Coen to właśnie antybohaterowie, czasem głupi, czasem ordynarni, czasem chciwi, ale reżyserski duet prawie zawsze potrafi pokazać ich od tej bardziej ludzkiej strony, i tak się właśnie dzieje w tym wypadku.
Piotr Dobry: Rozumiem, że bardzo ubolewasz nad losem Davisa, bo jest, och, tak przemęczony, że aż z tego wszystkiego został palantem? Twoje prawo. Ja jakoś do tej pory nie miałem problemu z żadnym z bohaterów Coenów. Często wynikało to z przyjętej konwencji – w końcu trudno się czepiać fajtłapowatego mordercy, że jest mordercą i fajtłapą, jeśli jest przy tym kapitalnym comic reliefem. Poza tym na przykład taki Big Lebowski, mimo że jest o niebo większym obibokiem niż nawet nasz grajek, to jednak ma w sobie ogrom empatii wobec świata, której Davis nie ma ni grama. No więc ja też jej dla niego nie mam.
Grzegorz Fortuna: Nie banalizujmy. Tu nie chodzi o to, że ubolewam nad jego losem; po prostu rozumiem jego frustrację i uważam, że ma do niej prawo. Podajesz przykłady innych bohaterów z filmów braci Coen i to jest dobry kontekst. Takiego Kolesia łatwo było polubić, bo – choć był nieporadny – był też zabawny, sympatyczny i kompletnie nieszkodliwy. W „Inside Llewyn Davis” bracia Coen uderzają w inne tony, tworzą innego bohatera, nie uciekają w ramiona pastiszu. Uważam, że to akurat świadczy o pewnej dojrzałości twórczej, bo dużo łatwiej jest nakręcić film o pociesznej ciamajdzie niż o kimś takim jak Llewyn.
Piotr Dobry: Dlaczego?
Grzegorz Fortuna: Bo robienie z postaci comic reliefa to trochę pójście na łatwiznę, a efekt jest zwykle taki sobie. Zresztą wystarczy spojrzeć na dwa filmy braci Coen z ostatnich lat, w których większość bohaterów była postaciami czysto komediowymi – „Tajne przez poufne” i „Ladykillers”. Oba te filmy są niby fajne, ale nie zostają w głowie na więcej niż kilka godzin.
Piotr Dobry: Generalizujesz. W mojej głowie „Tajne przez poufne”, komedia o kompletnie innej tonacji niż nieudane „Ladykillers”, zostało zdecydowanie dłużej niż „Inside Llewyn Davis”. Mam wrażenie, że o ile ja banalizuję temat, Ty go uwznioślasz do przesady. Nowy film Coenów to przecież nie jest jakieś skończone arcydzieło, a Davis to żaden bohater totalny. Prawdę mówiąc, jest dość typowy dla dzisiejszego pokolenia. W tym zresztą upatruję sukcesu filmu.
Grzegorz Fortuna: Ale tu nie chodzi o to, żeby temat trywializować czy uwznioślać, tylko żeby traktować konkretny film uczciwie, bez sprowadzania dość złożonego bohatera do roli dupka tylko dlatego, że nie jest łatwo go z miejsca polubić.
Piotr Dobry: Nie muszę lubić bohatera, by interesować się jego losami. Problemem jest nie tyle sympatia czy antypatia, tylko fakt, że Davis nie jest dla mnie w najmniejszym stopniu złożoną postacią. Przeciwnie, zdaje mi się pociągnięty dość grubą krechą, w dziwny sposób odporny na bodźce zewnętrzne, apatyczny, niezdolny do jakichkolwiek wyższych uczuć czy ewolucji emocjonalnej (nawet niekoniecznie w „dobrym” kierunku, jakiejkolwiek!), a przez to wszystko również nieinteresujący. Cholernie mnie nie obchodzi. A szkoda, bo przecież kino czy telewizja zna multum przypadków ciekawych bohaterów, którzy wzbudzają empatię, mimo że są palantami – ostatnio to na przykład Marty Hart z „Detektywa”, Ron Woodruf z „Dallas Buyers Club” czy najbardziej reprezentatywny w tym gronie (bo nieprzechodzący żadnej przemiany) Jordan Belfort z „Wilka z Wall Street”.
Grzegorz Fortuna: Ale Woodruf to homofob i rasista, który przechodzi na ekranie ogromną przemianę, a Belfort to hedonista z wielką charyzmą. Co oni mają wspólnego z Llewynem? Mam wrażenie, że ciągle drepczemy w kółko, bo podajesz teraz przykłady bohaterów, których – paradoksalnie, bo są lub bywają niemoralni – bardzo łatwo polubić. Llewyn to zupełnie inna kategoria; to facet, który wydaje się dużo mniej „lubialny” (zarówno jako bohater, jak i człowiek) i między innymi to mi się w nim podoba, bo mam wrażenie, że to po prostu postać dużo prawdziwsza niż dziewięćdziesiąt procent bohaterów zaludniających plany filmowe. Davis łączy w sobie chłopięcą niedojrzałość i starczą zgryzotę, nie jest ani zły, ani dobry; waha się, ale ostatecznie nic nie robi – tak jak wielu przeciętnych ludzi. Owszem, w jakimś tam stopniu jest apatyczny, ale ma taki być.
Piotr Dobry: W porządku, niech taki będzie, ale jako że prywatnie znam takich Llewynów na pęczki, ten filmowy w ogóle mnie nie interesuje. Zresztą „prawdziwość” nigdy nie była dla mnie wykładnią jakości kina; w kinie chcę oglądać fascynujących, unikalnych bohaterów, a nie kuzynów czy sąsiadów.
Grzegorz Fortuna: Ale co jest unikalnego w homofobie przechodzącym przemianę lub w charyzmatycznym hedoniście? Takich bohaterów też było już na pęczki.
Piotr Dobry: W homofobie zaprzyjaźniającym się z transem unikatowe jest to, że żadnego nie znam. A Ty?
Grzegorz Fortuna: Mówisz o (nie)atrakcyjności postaci i filmu, ale mam wrażenie, że zupełnie pomijasz to, co wydaje się w „Inside Llewyn Davis” równie ważne jak sam Llewyn (i co przy okazji podbudowuję tę atrakcyjność) – a mianowicie sposób konstrukcji fabuły, nawiązania czy choćby soczyste dialogi.
„Gdybyśmy mieli skrzydła" - ów tytuł płyty podsumowuje znakomicie cały film ;) Niestety los większości bezskrzydłych "aniołów" jest nie do pozazdroszczenia - to wieczna tułaczka po tym nieszczęsnym padole niepotrafiącym ich zrozumieć a ni docenić... Tylko nielicznym udaje się natrafić na "skrzydła" powszechnego uznania i poszybować w górę. Resztę świat będzie tak długo obracał i mielił aż w końcu przybiorą "normalny" kształt albo poszybują w dół z jakiegoś mostu...