WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić |
100 najlepszych komedii wszech czasówEsensja100 najlepszych komedii wszech czasów
Wyszukaj / Kup Gdy trio ZAZ (David Zucker-Jim Abrahams-Jerry Zucker) znudziło się parodiowaniem kina katastroficznego, zapragnęło wyśmiać inne gatunki – tak powstało „Ściśle tajne”, szalona, genialna parodia kina wojennego, szpiegowskiego i musicali z Elvisem Presleyem (a przy okazji kilku innych tytułów, w tym westernów, dzieł Bergmana i… „Błękitnej laguny”). Amerykański rockman Nick Rivers (młodziutki, śliczny i autentycznie zabawny Val Kilmer) przyjeżdża na koncert za Żelazną Kurtynę – do totalitarnie rządzonego NRD. Tam poznaje piękną dziewczynę, co spowoduje wplątanie go aferę ze złowrogim planem unicestwienia całej floty NATO i koniecznością uwolnienia uwięzionego naukowca. Zauważmy, że NRD tu bardziej przypomina III Rzeszę, nieważne, że w kraju walczy… francuski ruch oporu, a jego lider chodzi tylko w przepasce biodrowej, bo przybył z bezludnej wyspy (Nick: „Nie jestem pierwszym chłopakiem, który zakochał się w dziewczynie, którą poznał w restauracji, która okazała się być córką porwanego naukowca, tylko po to by stracić ją na rzecz jej młodzieńczej miłości, którą ostatnio widziała na bezludnej wyspie, która piętnaście lat później okazała się być przywódcą francuskiego ruchu oporu”). „Top Secret!” należy oglądać wiele razy, bo łatwo przegapić jakiś genialny gag, który rozgrywa się gdzieś w tle głównej akcji. Należy przyjąć, że w każdym momencie dzieje się coś śmiesznego, a jeśli tego nie widzimy, to powinniśmy lepiej się przyglądać. Gagi są przeróżne – od prostszych po bardziej złożone (szczytem wyrafinowania – bez ironii – jest chyba grany przez Petera Cushinga szwedzki bibliotekarz, którego głos został puszczony od tyłu, by… przypominać język szwedzki, a poza głosem i cała akcja toczy się tu w przeciwnym kierunku czasowym). Mamy humor słowny (przedstawiający się żołnierz: „Deja vu. Czy my się kiedyś nie spotkaliśmy?”), gagi sytuacyjne (żołnierz puszcza serię z karabinu maszynowego w tłum walczących, padają tylko Niemcy), humor czysto abstrakcyjny (odjeżdżający dworzec, ludzie siadający na pomniku gołębia), wreszcie parodie przeróżne (wspomniana „Błękitna laguna”, „Czarnoksiężnik z Oz”) ale zaznaczmy tu mocno, że żadna z nich nie jest prostą przeróbką jakiejś konkretnej sceny, jak to bywa w dzisiejszych nieszczęsnych komediach parodystycznych. „Top Secret!” to humor nieraz idiotyczny, ale zawsze na poziomie! Oglądając ten film w latach 80. na VHS Polacy mieli dodatkowy element, by się nim cieszyć. „Top Secret!” z jego wizją enerdowskiej opresji wydawał się nam przy tym bezlitosną satyra na komunizm, potwierdzaną choćby fikcyjnymi słowami enerdowskiego hymnu, czy też gościnnym występem kobiecej reprezentacji olimpijskiej z NRD. Najlepszy żart: Mnóstwo gagów, ale wizerunkiem filmu w dużej mierze zawsze była krowa, w przebraniu której dzielni bojownicy dostają się na teren enerdowskiego więzienia. Krowa w kaloszach. Konrad Wągrowski
Wyszukaj / Kup Porucznik Frank Drebin to policjant zwykły inaczej – ze stoickim spokojem oka cyklonu sieje wokół siebie niebywały zamęt. Ma liczne talenty – potrafi wślizgnąć się niepostrzeżenie na spotkanie najczarniejszych światowych charakterów (tyle się w międzyczasie pozmieniało, że żaden z owych „złych chłopców” już nie sprawuje nigdzie władzy, a zdecydowana większość przeniosła się wręcz z tego padołu piętro niżej), by poznać ich niecne knowania, pocieszać (aż do żywego) żonę swego ciężko rannego kolegi, rozkochać w sobie posiadaczkę ładnego bobra, uprawiać nadzwyczaj bezpieczny seks, używać twórczo betonowych fallusów, udawać orgazmy, odnajdywać zaginione dowody ważnych spraw po latach od wygaśnięcia ostatniej iskierki na krześle elektrycznym, które owe sprawy zwieńczyło, przekupywać świadków ich własnymi pieniędzmi, odstrzeliwać bez wahania drani dźgających w parkach nożami w biały dzień jakiegoś nieszczęśnika, być wyrozumiałym dla nacji posiadających królową (choćby był to nie wiadomo jak głupi pomysł) a nawet wchodzić z ową królową w cokolwiek bliższe stosunki niżby wypadało… Jest też znany szerszej publiczności jako Enrico Pallazzo – tenor uświetniający swym talentem rozgrywki bejsbolu – jego cudowny głos dorównuje tylko nieortodoksyjnej znajomości amerykańskiego hymnu. Można powiedzieć z czystym sumieniem, że ludzi podobnych porucznikowi Drebinowi nie nosi Ziemia zbyt wielu – na jej szczęście, bo skoro już jeden egzemplarz potrafi generować, niejako mimochodem, taki chaos i zniszczenie większa ich liczba doprowadziłaby zapewne do zamienienia tej trzeciej skały od Słońca w pas asteroid. „Naga broń” nie jest filmem jednorazowego użytku – każdy kolejny seans przynosi widzowi nie tylko salwy śmiechu w znanych i lubianych momentach ale także nowe odkrycia. Nieustannie bombardowany lawiną gagów rozmaitego kalibru często dopiero za którymś z kolei podejściem odnajduje w tle dodatkowe zabawne drobiazgi i błyskotki. Prosta fabuła o nieustraszonym amerykańskim obrońcy zagrożonej zamachem odwiedzającej swą niegdyś zbuntowaną kolonię brytyjskiej monarchini jest jedynie tłem dla nieustannego potoku żartów. Wymieniając gagi można właściwie bez problemu opowiedzieć treść całego filmu – za to „Nagą broń” się kocha (albo nienawidzi ;) ). Cóż, „Każdy ryzykuje, wstając rano, przechodząc przez ulicę albo wtykając nos w wentylator.”. Najlepszy żart: Hymn w wykonaniu „Enrico Pallazzo” Adam Kordaś
Wyszukaj / Kup Jak wyliczył miesięcznik „Empire”, w „Czy leci z nami pilot?” znajdziemy aż 251 gagów. To daje średnio 3,2 na minute, czyli w filmie pojawia się żart co 19 sekund! Na dodatek wszystkie te żarty są śmieszne, niektóre bardzo śmieszne, a niektóre niesamowicie śmieszne! „Czy leci z nami pilot?” (to wyszukana polska interpretacja prostego tytułu „Airplane!” – „Samolot!”, ale jakoś się przyjęła i kontrowersji nie budzi – zapewne dlatego, że niesprzeczna z fabułą) to szczytowe dzieło tria ZAZ (Zucker-Abrahams-Zucker), które wcześniej robiło reklamy i krótkie skecze parodystyczne, zebrane zresztą w filmie „Kentucky Fried Movie”. Tu wzięli na tapetę przede wszystkim zapomniany film katastroficzny z 1957 roku „Zero Hour” (którego pomysł wyjściowy jest identyczny – załoga zatruwa się jedzeniem, pasażer sprowadza samolot na Ziemię), ale też serię filmów z lat 70. z cyklu „Port lotniczy”. Oczywiście nie tylko, bo w „Czy leci z nami pilot?” mamy też nawiązania do „Gorączki sobotniej nocy”, „Casablanki”, „Stąd do wieczności” i innych. „Czy leci z nami pilot” na perła wśród filmowych parodii, z tego filmu należy uczyć się gatunku. Główne wskazówki? Po pierwsze, film powinien mieć fabułę, na którą wrzucamy gagi, a nie być zlepkiem owych gagów. Po drugie – parodie innych filmów nie mogą polegać na ciągłym kopiowaniu ich scen, ale raczej mądremu ich wykorzystywaniu i parodiowaniu ogólnego klimatu. W „Czy leci z nami pilot?” nie wielu skopiowanych scen, dialogów, jest za to naśmiewanie się z klisz gatunkowych. Humor bywa odważny – jak w scenach z autopilotem, czy chłopcem odwiedzającym kabinę pilotów, ale trzeba przyznać, że pomysłowości w gagach twórcom nie brakuje (gdy tyle się ich wymyśla…). Znów mamy tytuł do wielokrotnego oglądania – przecież jakiś żart w tle mógłby nam umknąć. Nadmieńmy też, że „Czy leci z nami pilot?” odegrał jeszcze jedną ważną rolę w historii światowej komedii – odkrył dla gatunku Lesliego Nielsena, który błysną genialnym talentem komicznym, potwierdzonym w kolejnych filmach. Bez dzieła panów ZAZ byłby zawsze tylko komendantem statku kosmicznego z „Zakazanej planety"… Najlepszy żart: Trudno wybrać z takiej kanonady gagów, ale najlepiej chyba zapada w pamięć nadmuchiwany pilot automatyczny (a w szczególności jego dopompowywanie). Konrad Wągrowski
Wyszukaj / Kup „Dzień na wyścigach” to rozrywka pełną gębą, w której każdy znajdzie coś dla siebie: od mniej lub bardziej zwariowanych gagów aż po pląsy i słodki śpiew – a wszystko jako urozmaicenie do niezbyt wyszukanej intrygi finansowej. Choć nie będzie zaskoczeniem, że nieważne, jak bardzo zdarłby gardło Allan Jones, albo ile obrotów wykonałaby Carole Landis – to i tak najbardziej wyczekuje się kolejnych numerów marksistów kina. A jest to trio niebywałe, którego członkowie, mimo więzów krwi, kreują zupełnie autonomiczne i niepodrabialne postacie. Mamy więc mistrza ciętych ripost (Groucho), cwaniaka z talentem muzycznym (Chico) i króla destrukcji (Harpo), idealnie wpisującego się w nadawaną przez domorosłych psychiatrów łatkę ADHD. Cała historia zahacza zresztą o tematykę zdrowotną – w końcu akcja rozgrywa się więcej w sanatorium, niż na tytułowych wyścigach. Otóż ośrodkowi zdrowia prowadzonemu przez Judy Standish (Maureen O’Sullivan) grozi bankructwo. Jedynym ratunkiem jest pomoc finansowa jednej z pacjentek – Pani Emily Upjohn (świetna Margaret Dumont). Ta jednak zgadza się na wsparcie pod warunkiem, że jej kurację będzie prowadził Doktor Hugo Z. Hackenbush (Groucho). Kłopot jednak w tym, że on – owszem – zna się na medycynie, tylko że weterynaryjnej. Cięte riposty, zabawa słowem, nieoczekiwane komiczne zwroty akcji, qui pro quo, dzikie rozróby i gonitwy – te dobrze znane elementy w twórczości amerykańskich komików w „Dniu na wyścigach” są doprawdy wyborne. Choć film braci Marx oprócz wywoływania napięcia w kącikach ust, stymuluje również organy słuchu. W końcu w filmie możemy posłuchać kawał dobrej muzyki autorstwa m. in. Bronisława Kapera (PL), która zostaje z widzem jeszcze długo po seansie. A piosenka „All God’s Chillun Got Rhythm” pobudza nawet zesztywniałe kończyny. Najlepszy żart: sprzedaż instrukcji do instrukcji oraz odbijany taniec Groucho z partnerkę, której atrakcyjność współcześnie jest nader dyskusyjna. Choć złośliwi twierdzą, że najzabawniejszym momentem (choć niezamierzonym) jest wyraz twarzy obrażonej O’Sullivan, według niepotwierdzonych źródeł, pierwsze przedstawienie kobiecego focha na ekranie. Złośliwcy… Krystian Fred „Supersamiec” to najwyżej umieszczona na naszej liście komedia ze stajni Judda Apatowa. Zaskoczeni? My z pewnością tak. Zwłaszcza, że film nie jest tym razem opowieścią o 40-letnich prawiczkach, czy 30-letnich nieudacznikach z niechcianą ciążą, ale bardzo klasyczną w swej formule komedią młodzieżową. Czyli młodzieńcza przyjaźń, szkolne problemy, chęć zaliczenia (przedmiotu w szkole, oczywiście), chęć dobrej zabawy z alkoholem, a przede wszystkim dużo wulgarności i seksu. Wiecie, jak to w szkole. Scenariusz do filmu napisali Seth Rogen i Evan Goldberg w oparciu o swoje własne przeżycia z dzieciństwa (byli już wówczas kumplami). Podobno skrypt zaczęli pisać w wieku lat 13., a kompletną wersję mieli przygotowaną w wieku lat 15… Swoją drogą, niezłe mieli dzieciństwo. Film idzie po krawędzi – ilość przekleństw przebija chyba dzieła Martian Scorsese, seksualne potrzeby bohaterów pokazywane są również bez większej cenzury, film nie szczędzi widzom takich pomysłów, jak wielka galeria penisów Setha (wśród nich penis zatrzymujący czołgi na placu Tian-an-men). Ale jest to przy okazji bardzo, bardzo śmieszne – w czym z pewnością pomaga doskonale dobrana obsada. W rolach trójki poszukujących uznania u kumpli u względów u dziewcząt kumpli występują Jonah Hill (noszący imię Seth, jak Seth Rogen), Michael Cera (noszący imię Evan, jak Evan Goldberg) i prawdzie odkrycie tego filmu, kapitalny Christopher Mintz-Plasse jako McLovin (sama postać jest genialnym wynalazkiem tego filmu). Obiekty ich marzeń to także pierwsza klasa: Emma Stone, Martha MacIsaac i Aviva Farber, a na drugim planie szaleje sam Seth Rogen w roli policjanta, stanowiącego jakby dorosłe wcielenie bohaterów i ciekawie kontrapunktujący ze swej perspektywy wydarzenia filmu. Bo, jak przystało na dobry film, elementy komiczne nie są jedynym jego tematem. Z jednej strony to opowieść o całkiem realnych problemach okresu dojrzewania, potrzebie akceptacji, przezwyciężaniu kompleksów. A przecież „Supersamiec” przy tym wszystkim może być odbierany także jak pewna opowieść o traceniu czegoś, co już nigdy nie powróci. O przemijaniu pewnego czasu, za którym zawsze będziemy tęsknić. Najbardziej kluczowa była tu scena na schodach ruchomych, gdy chłopaki odjeżdżają w różnych kierunkach, każdy z inną dziewczyną, ale jeszcze przez chwilę patrzą sobie w oczy… Żadna męska przyjaźń nie przetrwa, gdy w grę zaczną wchodzić kobiety, ale jednak jakiś żal zawsze na trochę zostaje… Najlepszy żart: McLovin kupuje alkohol. Konrad Wągrowski
Wyszukaj / Kup Film uważany za najlepszy spośród komedii braci Marx tak przez nas, jak i przez samego Groucho, co już samo w sobie o czymś znaczy. Perfekcyjna mieszanka klasycznego humoru z farsą, slapstickiem i po trochu musicalem, zrealizowana przez braci już pod skrzydłami MGM. Zarazem jednak jest to początek ich końca, bowiem nadzorujący produkcję „Nocy w operze” Irvin Thalberg starając się nieco ocieplić ich wizerunek i zjednać im przychylność kobiecej części widowni wymusił odejście od tradycyjnego dla Marxów chaosu na rzecz bardziej znormalizowanej fabuły, w której bracia wchodziliby w mocniejsze interakcje z innymi postaciami, pomagając im raczej niż płatając figle. Zarazem jednak rozpoczęła się marginalizacja braci i spychanie ich z roli gwiazd do funkcji okazjonalnego „akcentu komediowego”, co w „Nocy w operze” jest już jak najbardziej zauważalne. Głównymi bohaterami opowieści są bowiem płynący do Nowego Jorku słynny śpiewak operowy i nie posiadający wyrobionego nazwiska chórzysta, rywalizujący o względy pięknej solistki. Bracia Marx są zaś różnymi menedżerami i asystentami, próbującymi zarówno ułatwić romans chórzysty z solistką, jak i ugrać na całym bałaganie trochę finansowych korzyści dla siebie. Pomijając ckliwe sceny romantycznych dyskusji między zakochanymi, spełniające funkcję przerywnika, podczas którego można sobie dyskretnie wymasować mięśnie obolałego od śmiechu brzucha, film wręcz pęcznieje od przezabawnych sytuacji, w których częstokroć bracia w mgnieniu oka zmieniają osobowości i wygląd zewnętrzny, grając w kotka i myszkę z tymi, którzy usiłują ich złapać. „Noc w operze” do dziś zapewnia przednią zabawę, nie męcząc ani nadmiarem humoru, ani jego niedostatkiem. Najlepszy żart: Wizyta hotelowego detektywa oraz tłok w kajucie. Jarosław Loretz
Wyszukaj / Kup Najbardziej wredny i operujący czysto złośliwym, cynicznym humorem film Pythonów, nie udający już – jak poprzednie produkcje – jednolitej historii, a będący tak naprawdę antologią nowelek, w których występująca po raz ostatni w komplecie ekipa brytyjskich prześmiewców zrekapitulowała swoje poglądy na życie i cywilizację. Oczywiście nie obyło się bez ataku na religię (seks ma służyć wyłącznie prokreacji, a co z owocem prokreacji będzie się działo, to już bez znaczenia) i system finansowy (banki niszczone przez kamienicę-piracki okręt), podobnie jak i nie mogło zabraknąć ataków na rozmaite tematy tabu (nauka seksu w szkole) oraz gorzkich spostrzeżeń dotyczących roli szarego obywatela w rynkowych realiach (przedmiotowe traktowanie pacjenta w szpitalu, wymóg nieustannej konsumpcji dóbr). To prawda, film jest stylistycznie dość nierówny i chwilami trudno nawet odgadnąć, co twórcy mieli na myśli kręcąc daną sekwencję w tej, a nie innej formie, jednak zawiera po prostu niesamowitą ilość rewelacyjnych scen, które potrafią ubawić do łez, ale i jednocześnie dotknąć sedna problemu i w sposób inteligentny je obnażyć. Ten śmiech niesie więc ze sobą nie raz, i nie dwa głęboką refleksję, co już samo w sobie świadczy o maestrii scenariusza i o nieprzemijającym geniuszu Pythonów. Ich filmy bowiem tak naprawdę wcale się nie starzeją i mimo dziesiątego czy piętnastego seansu – wciąż bawią, w ogóle nie nużąc. O czym zresztą świadczy ich wysoka pozycja w naszym rankingu. Najlepszy żart: „Every sperm is sacred”, maszyna, która robi PING, „Gaston, wiadro!” Jarosław Loretz
Wyszukaj / Kup „Miłość i śmierć” to przełomowy film w karierze Wood’ego Allena, kończący jeden okres jego twórczości i zapowiadający zupełnie nowy. Ten odchodzący w przeszłości nazywany bywa „early funny ones” – „wczesne śmieszne filmy”, zbiór pełnych gagów szalonych komedii, do których możemy zaliczyć „Bananowego czubka”, „Śpiocha”, „Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o seksie…”, czy wreszcie naszą „Miłość i śmierć”. Ten nowy okres, to kino mniej nastawione na gagi, choć nadal śmieszne, ale przede wszystkim podejmujące poważniejsze tematy – następnym filmem miała być słynna „Annie Hall”. „Miłość i śmierć” ładnie wpisuje się w ten przełom – jest nadal niesamowicie śmieszna, ale przez ten śmiech mówi coraz silniej o dwóch tytułowych obsesjach Woody’ego Allena – kwestii relacji męsko-damskich i strachu przed nieuniknionym końcem naszego istnienia („- Nicość, nieistnienie, czarna pustka… – O czym mówisz? – Nic, tylko planuję swoją przyszłość.”), dorzucając elementy antywojennego manifestu. Ale nad dziś interesuje ten aspekt komediowy, a pod tym względem „Miłość i śmierć” jawi się jako pozycja wyjątkowa w historii kina. Jak głosi fama, Allen pracował wówczas nad komedią kryminalną, ale przeżywał kryzys twórczy. Zobaczył wówczas książkę na temat rosyjskiej historii… i ostatecznie rzucił kryminał i wziął się za parodię klasyki rosyjskiej literatury. ROZUMIECIE? PARODIA POWIEŚCI TOŁSTOJA I DOSTOJEWSKIEGO! W dzisiejszych czasach, w których kręci się co najwyżej parodie „Zmierzchu”, taka rzecz jest nie do pomyślenia. Ale film jest przezabawny nie tylko dla miłośników „Wojny i pokoju” czy „Zbrodni i kary”. „Miłość i śmierć” korzysta w swym humorze z twórczości Boba Hope’a, Charliego Chaplina czy braci Marx, ale dowcip jest świeży i zróżnicowany. Mamy slapstick (scena bitwy), humor słowny („- Jesteś świetnym kochankiem. – Dużo trenuję, gdy jestem sam”), zabawne monologi (w końcu Allen zaczynał jako stand-uper), satyrę (w szczególności na wojsko i źle pojmowany patriotyzm), wreszcie genialnie poprowadzone parodie i nawiązania – nie tylko do Dostojewskiego i Tołstoja, ale też do kina Ingmara Bergmana, którego wielbicielem był zawsze Allen i które doskonale nadawało się do mówienia o śmierci, a także z historycznych faktów i filozoficznych dysput. Humor bywa tu czarny, gorzki, ale z pewnością jest ponadczasowy (miłość i śmierć – jakiż temat może być bardziej uniwersalny?) i znakomicie podany. Wspomnijmy jeszcze o doskonałej chemii między Allenem i partnerującą mu Diane Keaton, aby dopełnić obrazu. I podkreślmy, że to naprawdę jeden z najśmieszniejszych filmów w historii kina. Najlepszy żart: (o miłości) „Borysie, seks bez miłości to puste doświadczenie. – Tak, ale z tych pustych doświadczeń jest jednym z najlepszych.” (o śmierci) „Mam zostać rozstrzelany o szóstej rano. Miałem być rozstrzelany o piątej, ale miałem dobrego prawnika, który załatwił przesunięcie.” Konrad Wągrowski
Wyszukaj / Kup Niesamowita historia. „Święty Graal” to pierwsza pełnometrażowa fabuła grupy Monty Pythona, realizowana przez ekipę, która nie miała żadnego doświadczenia w takich filmach, z małym budżetem (stąd np. słynne stukanie kokosami zamiast jazdy konnej), z różnymi perypetiami produkcyjnymi i rywalizacją dwóch odrębnych indywidualności reżyserskich, czyli Terry’ego Jonesa i Terry’ego Gilliama, a wyszedł film kultowy, nieodmiennie trafiający do rankingów najlepszych komedii w historii kina (i to zwykle pierwszej piątki). Czego to nie wymyślili Pythoni w swojej wersji! Kwestionuje się w niej prawo Artura do władania Brytanią, gdyż do tego mandat daje lud, a nie jakaś „paniusia z jeziora rozdająca miecze na prawo i lewo”. Wśród rycerzy Artura nie tylko mamy sir Lancelota Dzielnego, ale też sir Robina Nie-Tak-Dzielnego-Jak-Sir-Lancelot. Film wypełniony jest kapitalnymi pomysłami, poczynając od samych napisów początkowych, chłopów zbierających gnój tworzących komunę anarchistyczno-syndykalistyczną, przez sąd nad wiedźmą, piosenkę o dzielnym Sir Robinie, poszukiwanie Graala w zamku Czyrak na czarowniku Timie i króliku-bestii (którego można pokonać tylko przy użyciu Świętego Granatu Ręcznego z Antiochii) kończąc. Wiele z tych pojedynczych fragmentów (podobnie jak hiszpańska inkwizycja) na stałe weszło do popkultury (sam Święty Granat Ręczny znalazł się w arsenale gry „Worms 2” i kolejnych częściach, a strażnika mostu mieliśmy okazję napotkać na pustkowiach „Fallout 2”). Całość kończy się zupełnie współczesnym aresztowaniem Artura – na jego szlaku znaleziono niemało trupów. Pythoni doskonale i ze znawstwem bawią się arturiańskim mitem, ich parodie są celne, ale potrafią błyskotliwie wstawiać nawiązania do współczesności. A całość jest po prostu szalenie śmieszna. Być może najbardziej niesamowite jest to, że Anglikom (i jednemu Amerykaninowi) udało się sparodiować gatunek, który wówczas jeszcze praktycznie nie istniał… Aha, prędkość lotu nieobciążonej jaskółki wynosi około 11 metrów na sekundę. Wydaje nam się, że nieistotne, czy afrykańskiej, czy europejskiej. To tak, gdyby was kiedyś ktoś o to pytał. Najlepszy żart: Potworny Królik i Święty Granat Ręczny z Antiochii. Konrad Wągrowski
Wyszukaj / Kup „Żywot Briana” nie tylko jest najśmieszniejszym filmem w dorobku Monty Pythona, ale też najbardziej odważnym. Brytyjczycy wielokrotnie pokazywali, że nie ma dla nich tematów tabu i ze wszystkiego potrafią się śmiać, ale i tak musieli mieć sporo odwagi, by wziąć na warsztat „Nowy Testament”. Tytułowy Brian jest biednym Żydem żyjącym w czasach Jezusa Chrystusa i w wyniku zbiegu okoliczności zostaje uznany za mesjasza, za którym podążyły tłumy. Na tym jednak nie koniec, ponieważ w krzywym zwierciadle mamy odwzorowane wydarzenia opisane w Ewangeliach, w tym ukrzyżowanie. Choć dla wielu osób film ten może być gorszący, to jednak daleko mu do pustego wyśmiewania chrześcijaństwa. Monty Pythoni pomiędzy liczne gagi wpletli poważne pytania o sens religii jako takiej, jaką rolę pełni w naszym życiu i jak potrafi doprowadzić do konfliktów. Weźmy chociażby scenę, w której goniący Briana tłum dzieli się na dwie grupy – wyznawców świętego sandała i świętej tykwy; albo moment, kiedy Brian, uciekający przed Rzymianami podaje się za proroka – kiedy mówi sensowne rzeczy nikt go nie słucha, ale kiedy zaczyna bredzić, zbiera wokół siebie pokaźną grupę słuchaczy. Tego typu inteligentnych dowcipów jest tu bez liku. Poza tym nie brakuje typowo absurdalnego humoru, z którego Pythoni są najbardziej znani – jednoosobowy Popularny Front Wyzwolenia Judei, Stan, który żąda by nazywano go Lorettą, ponieważ chce urodzić dziecko, czy starzec w łańcuchach, który uważa, że ukrzyżowanie to świetna śmierć, a gdy Brian protestuje, twierdząc, że wyjątkowo okrutna, ten zaznacza, że „przynajmniej na świeżym powietrzu”. Skecz goni skecz i wszystkie są najwyższej próby, bez żadnej wpadki, co niestety zdarzało się stojącemu nieco niżej w rankingu „Sensowi życia”. Na specjalną uwagę zasługuje również fenomenalne tłumaczenie Tomasza Beksińskiego, które dodało całości niepowtarzalnego uroku. Doskonale oddał wiele językowych żartów, które wydawały się nieprzetłumaczalne, dzięki czemu mamy Rzymian Wielgasa Kutasa, Jebusa Maksimusa i Dupencję Niezadowolencję, a także przezabawnego sepleniącego centuriona. A nawet jeśli ktoś pozostanie niewzruszony w czasie seansu, to na sto procent noga sama zacznie mu chodzić i mimowolnie będzie wygwizdywał finałową piosenkę „Always Look on the Bright Side of Life”. Pomysł, by śpiewali ją ludzie powieszeni na krzyżach jest tak samo kontrowersyjny, jak genialny. Tak jak i cały „Żywot Briana”. Najlepszy żart: wszystkie są najlepsze, ale mój ulubiony, to kamienowanie (czy ktoś powiedział Jehowa?). Piotr „Pi” Gołębiewski • • • Garść statystyk: Reżyserzy: Mel Brooks (7) Woody Allen (6) Terry Jones, Edgar Wright, Charlie Chaplin (4) Blake Edwards, Jim Abrahams, David Zucker, Gerard Oury (3) Aktorzy: Louis de Funes, Woody Allen, John Cleese, Terry Jones, Bill Hader, Michael Palin, Paul Rudd, Mel Brooks, Eric Idle, Graham Chapman, Seth Rogen, Cloris Leachman, Terry Gilliam, Charlie Chaplin, Gene Wilder Kraje produkcji: USA - 69 Wielka Brytania - 18 Francja - 16 Włochy - 6 Niemcy - 3 ZSRR - 2 Czechosłowacja, Szwecja, Hiszpania, Irlandia - 1 Dekady: Lata 20. - 3 Lata 30. - 7 Lata 40. - 3 Lata 50. - 3 Lata 60. - 12 Lata 70. - 16 Lata 80. - 20 Lata 90. - 11 Lata 2000. - 21 Lata 2010 - 4 • • • Czytaj Wielkie Rankingi Esensji:
|
Po pozycjach jakie zajęły np. Brzdąc, Gorączka złoty czy Pół żartem, pół serio to zgaduje, że listę układał jakimś gimnazjalista wychowany na Kogiel Moglu i filmach Lubaszenki.
Najwyżej ocenione obrzydliwe i ohydne dzieła Monty Pythona. Idzie się załamać.
Dziesięć miesięcy po „Końcu gry” Hans Kloss powrócił do Teatru Sensacji. Od października 1966 roku rozpoczęto (comiesięczną) emisję pięciu kolejnych odcinków „Stawki większej niż życie”. Na pierwszy ogień poszedł – ponownie wyreżyserowany przez Andrzeja Konica – „Czarny wilk von Hubertus”, czyli opowieść o tym jak J-23 stara się zlikwidować działający w okolicach Elbląga oddział Werwolfu.
więcej »Wyroby rodzimych browarów trafiają na półki również zagranicznych marketów, ale nie jest wcale tak prosto się o tym przekonać.
więcej »Wielbiciele Hansa Klossa mogli w czwartkowy wieczór 16 grudnia 1965 roku poczuć wielki smutek. W ramach Teatru Sensacji wyemitowano bowiem „Koniec gry”, spektakl zapowiadany jako ostatni odcinek „Stawki większej niż życie”. Jak się niespełna rok później okazało, wcale tak nie było. J-23 powrócił na „mały ekran”. Mimo że jego pierwsze rozstanie z widzami nie należało do szczególnie spektakularnych.
więcej »Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz
Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz
Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz
Zemsty szpon
— Jarosław Loretz
Taśmowa robota
— Jarosław Loretz
Z wątrobą na dłoni
— Jarosław Loretz
Panika na planie
— Jarosław Loretz
Jak nie gryzoń, to może jaszczurka?
— Jarosław Loretz
Do sedna: Kevin Smith. Sprzedawcy 2
— Marcin Knyszyński
50 najlepszych filmów o żywych trupach według czytelników Esensji
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Wakacyjny leksykon filmów o żywych trupach. Część 4
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Do sedna: Kevin Smith. Sprzedawcy
— Marcin Knyszyński
Klasyka kina radzieckiego: Oszust na piedestale
— Sebastian Chosiński
20 najlepszych filmów animowanych XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów superbohaterskich XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych filmów wojennych XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych horrorów XXI wieku
— Esensja
Do kina marsz: Październik 2018
— Esensja
Laboratorium gagów
— Marcin Knyszyński
Nierówno pod skalpem
— Marcin Knyszyński
Przygody Galów za Wielkim Murem
— Konrad Wągrowski
Pościgi, wybuchy, cięte dialogi
— Konrad Wągrowski
Krótko o książkach: Ciekawostka dla fanów
— Marcin Osuch
Klasyka kina radzieckiego: Gdy niemożliwe dzieje się naprawdę…
— Sebastian Chosiński
Do sedna: Kevin Smith. Jay i Cichy Bob kontratakują
— Marcin Knyszyński
Do sedna: Kevin Smith. Dogma
— Marcin Knyszyński
Do sedna: Kevin Smith. W pogoni za Amy
— Marcin Knyszyński
Do sedna: Kevin Smith. Szczury z supermarketu
— Marcin Knyszyński
Zmarł Leonard Pietraszak
— Esensja
50 najlepszych filmów 2019 roku
— Esensja
50 najlepszych filmów 2018 roku
— Esensja
20 najlepszych filmów animowanych XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów dokumentalnych XXI wieku
— Esensja
20 najlepszych polskich filmów XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów superbohaterskich XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych filmów wojennych XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych westernów XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych horrorów XXI wieku
— Esensja
Bardzo kiepski ranking. Większość z tych filmów to kiepskie filmy nie dorównujące dobrym filmom przygodowym. To chyba jakaś kpina