50 najlepszych filmów 2014 rokuEsensja50 najlepszych filmów 2014 roku
Wyszukaj / Kup 10. Co jest grane, Davis? (2012, reż. Ethan Coen, Joel Coen) Grzegorz Fortuna Llewyn (Oscar Isaac) sypia na kanapach u znajomych, taszczy ze sobą cały dobytek i pożycza pieniądze od kogo popadnie; nie dogaduje się ani z przyjaciółmi, ani z rodziną. Bywa arogancki i ordynarny, często wybucha przesadną złością. Nie ma domu, zarówno w sensie materialnym, jak i tym nieco bardziej antropologicznym; zawsze pozostaje sam (nawet wtedy, gdy gra przed niemałą publiką) i przez dwadzieścia cztery godziny na dobę nurza się w melancholii. Na pierwszy rzut oka Llewyn idealnie wpisuje się w bogatą galerię (anty)bohaterów stworzonych przez braci Coen – nieudaczników, krętaczy, „nieprzeciętnych przeciętniaków”, którzy w mniej lub bardziej uczciwym stylu próbują ułożyć sobie życie. Początkowo wydaje się zresztą, że w jakiś masochistyczny sposób Davis lubi swój tryb życia, że z pewną satysfakcją realizuje stereotyp biednego muzyka, który nie ma co włożyć do garnka, ale mimo tego nigdy się nie sprzeda. Bracia Coen szybko burzą te fasadę. W drugim akcie „Inside Llewyn Davis” staje się już filmem o wiele bardziej poważnym, na serio melancholijnym, momentami wręcz mrocznym, a sam Llewyn zaczyna wyraźnie odstawać od bohaterów takich jak Koleś z „Biga Lebowskiego” – jest dużo mniej jaskrawy i zabawny, bardziej przyziemny, wyraźnie zmęczony ciągłą tułaczką od jednego ciasnego mieszkanka do drugiego ciasnego mieszkanka i od jednej wytwórni do innej wytwórni. Zderzenie marzeń i aspiracji Llewyna – zarysowanych w sposób subtelny, ale bardzo sugestywny – z rzeczywistością nie nie jest tu w zasadzie nawet zderzeniem sensu stricto; to raczej zestrój małych upokorzeń i nagłych spostrzeżeń, które składają się na taki a nie inny obraz sytuacji. Braci Coen w ogóle nie interesuje podróż z punktu A do punktu B; o wiele ciekawsze jest dla nich portretowanie bohatera, który nieustannie drepcze w kółko, i co najwyżej przyzwyczaja się do tej sytuacji. Czytaj pełną recenzję Grzegorza Fortuny. Czytaj dyskusję o filmie.
Wyszukaj / Kup 9. Scena zbrodni (2012, reż. Joshua Oppenheimer, Christine Cynn) Krystian Fred Rzecz o banalności zła. W ciągu zaledwie dwóch lat (1965-66) w Indonezji zamordowano ponad pół miliona osób w ramach tzw. walki z komunizmem. Wyroki śmierci zapadały nie tylko na członków partii i jej zwolenników, ale również na osoby, które podejrzewano o skłonność ku czerwieni, m. in. na mniejszość chińską. Sprawcy masowych mordów cieszą się po dziś dzień szacunkiem i uznaniem, a o swoich poczynaniach opowiadają bez skrępowania. W końcu wypełniali patriotyczny obowiązek. Reżyser Joshua Oppenheimer zaproponował uczestnikom tamtych wydarzeń, by odegrali swoje role jeszcze raz. Kręcony przez nich obraz przypomina film sensacyjny najniższych lotów, przepleciony surrealistycznymi wstawkami, w których, oprócz roznegliżowanych tancerek wyłaniających się z pyska wielkiej ryby, pojawiają się ofiary dziękujące za… swoją śmierć. Dla seryjnych morderców (podkreślam: prawdziwych uczestników wydarzeń z lat 60., którzy swoje ofiary torturowali, gwałcili, dusili, pozbawiali głów…) najistotniejszymi okazują się wygląd przed kamerą i oddanie szczegółów egzekucji, z wyeksponowaniem własnych zasług w przyśpieszeniu machiny śmierci. Moralność pozostaje w głębokim cieniu polityki. Udział w filmie (a w rzeczywistości eksperymencie) zachodniego reżysera to dla nich doskonała szansa do zrealizowania swojej pasji: aktorstwa. Oni sami już 50 lat temu, podczas dokonywania morderstw, wzorowali się na amerykańskim kinie gangsterskim. Gangster to dla nich freeman – człowiek wolny, niezatrzymujący się przed nikim i niczym. Właśnie zastosowana przez Oppenheimera technika łączenia czystego dokumentu z fabularną inscenizacją tworzy bulgocący kocioł, z którego przelewa się na zmianę egzotyczna groteska na granicy dobrego smaku i radykalny naturalizm. Tę ryzykowną mieszankę gwarantuje dwóch oprawców (będących makabryczną wersją Flipa i Flapa): Anwar Congo i Herman Koto. Pierwszy – to siwiejący starszy pan, który uwielbia rozbawiać otoczenie i doglądać swoich wnuków, czy aby nie skrzywdzili kaczuszki. Drugi zaś, to otyły imbecyl, którego ambicje sięgają daleko poza własne umiejętności. W żaden sposób nie przypominają urodzonych morderców, do jakich przyzwyczaiła nas popkultura. Stajemy przed obliczem ludzi, którzy dzięki korzystnemu systemowi politycznemu, pozostają nietykalni i niczym nie niepokojeni. Ale czy na pewno?. Arcydzieło, które czuje się głęboko w trzewiach. Elżbieta Obroślak Bohaterem równie ważnym jak Jep jest w filmie Sorrentino Rzym – piękny i kiczowaty, dostojny, antyczny i na wskroś nowoczesny, nostalgiczny i karykaturalny, pełen niespodzianek, uzależniający. Bez względu na to, jak trudne jest piękno do odnalezienia w rzeczywistym życiu, Sorrentino zadbał o to, aby jego film dostarczył wrażeń estetycznych. Rzadko zdarza się obraz tak dopieszczony pod względem wizualnym, z wycyzelowanymi do granic możliwości kadrami, skoncentrowanymi na szczegółach, pięknie oświetlonymi, ale niepozbawionymi groteskowości i przerysowania. Prowadzona przez reżysera narracja jest fragmentaryczna i poszatkowana, skupia się na epizodach, bo niemożliwe jest, według Sorrentino, opowiedzenie zamkniętej historii, tak jak niemożliwe jest odnalezienie bezwzględnego, wielkiego piękna lub pełne opisanie Rzymu, nowoczesnego świata, wreszcie – życia. Sorrentino stworzył film, który jest znakomitą satyrą na nowoczesne społeczeństwo, postmodernistyczną sztukę, intelektualne pretensje, kulturę chrześcijańską, wreszcie nostalgię pojmowaną jako recepta na całe zło. Stawia przy tym wiele pytań. Czy zostaliśmy stworzeni do pięknych rzeczy? Czy tylko w niektórych miejscach można odnaleźć piękno? Co się stanie, kiedy je odnajdziemy? Padniemy, rażeni jego potęgą? Powracają w toku całego filmu, ale chyba nie ma na nie jednoznacznej odpowiedzi. Czytaj pełną recenzję Elżbiety Obroślak. Czytaj pełną recenzję Bartosza Marca. Jarosław Robak W „Zaginionej dziewczynie” tylko pozornie idzie o rozwikłanie zagadki kryminalnej – wartość filmu nie sprowadza się jedynie do precyzyjnej narracji i efektownych fabularnych przewrotek. To niby jeden z bardziej przystępnych obrazów Finchera, ale pod elegancką, przezroczystą powłoką kina gatunkowego, kryje fascynację reżysera przewrotnością ludzkiej natury. „Zaginiona dziewczyna” jest filmem o manipulowaniu i udawaniu kogoś kim się nie jest: adwokat od spraw beznadziejnych (wyborny Tyler Perry) przed wywiadem telewizyjnym obrzuca Nicka (świetnie obsadzony Ben Affleck) żelkami, ilekroć ten wychodzi z roli skruszonego i stęsknionego męża; Amy (fantastyczna Rosamund Pike) – której życie służyło rodzicom za inspirację dla popularnej serii książek dla dzieci – stara się prześcignąć ich bohaterkę, „Niezwykłą Amy”, w doskonałości; małżonkowie oszukują siebie nawzajem i wszystkich dokoła; kłamią też media, dla podniesienia oglądalności i klikalności kreując ofiary i czarne charaktery. W dodatku, jak to w świecie Finchera bywa, prawda ani nie wyzwala, ani nie daje nadziei: finał, gdy bohaterowie ostatecznie poddają się perwersji, przypomina wisielczą wariację na temat zakończenia „Dziecka Rosemary”. Niezależnie od pesymistycznej wymowy filmu, seans „Zaginionej dziewczyny” przynosi mnóstwo frajdy: podziwiać można montaż, zdjęcia i umiejętne dozowanie informacji, tak, by bez przerwy wodzić widza za nos – także wtedy, gdy typowy procedural okazuje się… czarną komedią. Czytaj pełną recenzję Jarosława Robaka. Sebastian Chosiński Można film Uruszadzego potraktować jako antywojenny moralitet, a w postaci Iva widzieć inkarnację któregoś z biblijnych mędrców. Taka interpretacja nie byłaby daleka od prawdy. Gruziński reżyser stara się jednak nie nadawać swemu dziełu zbyt patetycznego charakteru. Potrafi też powściągnąć naturalne w takim przypadku – vide temat – skłonności do opowiedzenia się po jednej ze stron konfliktu. Tym bardziej że mogłoby się to dla niego zakończyć oskarżeniami o brak obiektywizmu. Zapewne właśnie z tego powodu reżyser (i scenarzysta w jednym) całą dramatyczną opowieść przedstawia z trzeciego punktu widzenia, „wcielając” się w neutralnych Estończyków, którzy wbrew sobie zostają wrzuceni w sam środek Piekła. Dzięki takiemu zabiegowi Uruszadze jest w stanie wyważyć racje historyczne, przy jednoczesnym uniknięciu pokusy emocjonalnego uwikłania. Podobne historie w życiu się zdarzają i rzadko kiedy kończą happy endem. Nie ma go też – bo zwyczajnie być nie ma prawa – w „Mandarynkach”. Dramatyczny finał pozwala natomiast autorowi przytoczyć odwieczną prawdę, z którą w zasadzie nikt nie powinien polemizować – że dana ziemia należy do tych, którzy w niej spoczywają. Grzegorz Fortuna Jedno z największych pozytywnych zaskoczeń minionego roku – oto ekranizacja zabawek, która nie tylko nie stara się w prosty sposób wyzyskać popularności marki, ale też zadziwia szaloną liczbą kreatywnych pomysłów i zawiera niegłupie, nieczęsto spotykane w wysokobudżetowych animacjach przesłanie. Trudno zresztą sklasyfikować „Lego Przygodę” jako film dla dzieci – bodaj od czasów pierwszego „Shreka” nie było w kinach takiego wulkanu kreatywności, który przeznaczony byłby raczej dla rodziców niż dla ich małoletnich pociech. Film Christophera Millera i Phila Lorda (duetu odpowiedzialnego za „Klopsiki i inne zjawiska pogodowe” i serię „Jump Street”) może poszczycić się chyba największym stężeniem nawiązań, cytatów i oczek puszczonych do widza na minutę filmu, jakie widziano w kinie. Podczas półtoragodzinnej przygody poznamy między innymi Lego Batmana, Lego Sarumana, załogę Sokoła Millenium w wersji Lego czy nawet Lego Abrahama Lincolna, a żarty związane z tymi postaciami wymagają znajomości materiałów źródłowych, są pomysłowe i nigdy nie zapuszczają się w rejony kloacznego humoru. Ale to nie wszystko – „Lego Przygoda” jest też mądrą, przemyślaną dystopią, w sprytny sposób zachęcającą do tego, by myśleć po swojemu i nie ulegać masowym gustom. Warto dać się porwać tej nieprzeciętnej animacji. I wcale nie trzeba oglądać jej z dziećmi. Czytaj pełną recenzję Agnieszki Szady. Marta Bałaga O niewielu współczesnych reżyserach można powiedzieć, że mają charakterystyczny, rozpoznawalny od pierwszych minut styl. Wes Anderson z pewnością do nich należy. Bawi się kolorem i kompozycją kadrów, nie tyle kręcąc filmy, ile budując światy. „Grand Budapest Hotel” nie stanowi wyjątku od tej reguły. Anderson na każdym kroku podkreśla, że przedstawione przez niego miejsca są tworem, konstrukcją. Wrażenie to potęgują makiety przypominające dziecięce zabawki, przerysowani bohaterowie i komiksowa wręcz przemoc przyprawiająca o trudny do opanowania chichot. Co więcej, tym razem amerykański reżyser stworzył nawet fikcyjny wschodnioeuropejski kraj o swojsko brzmiącej nazwie Zubrowka, tak „rzeczywisty” jak Budapeszt w „Sklepie za rogiem” Lubitscha. Anderson nigdy nie wybiera się w te filmowe podróże sam. Jak zwykle udało mu się zebrać przyprawiającą o zawrót głowy obsadę: w filmie zagrali między innymi Tilda Swinton, Saoirse Ronan, Willem Defoe, Adrien Brody, F. Murray Abraham, Jude Law, Edward Norton i mówiący z szybkością karabinu maszynowego Ralph Fiennes, który dawno już chyba tak dobrze się nie bawił. „Grand Budapest Hotel” to rozkoszne cacko, które tak jak słodycze z pojawiającej się w filmie cukierni Mendla nie stanowi może pełnowartościowego posiłku, ale trudno mu się oprzeć. Jeśli szuka się w kinie głębokich znaczeń, lepiej wybrać się na inny film. Jeśli natomiast ma się ochotę na wysłuchanie szalonej baśni, nie można lepiej trafić. Czytaj pełną recenzję Marty Bałagi. Marta Bałaga „Boyhood” tylko pozornie wydaje się prostą opowieścią o niełatwym życiu przeciętnej amerykańskiej rodziny. Zrealizowany dzięki pomocy rodziny i zaufanym współpracownikom film powstawał przez…12 lat. Linklater opowiada jednak historię fikcyjną. Dzięki zabiegowi reżysera łatwo o tym zapomnieć; aktorzy starzeją się na naszych oczach bez zastosowania efektów specjalnych lub wielogodzinnej charakteryzacji, a Ellar Coltrane, który na początku filmu jest rozkosznym sześciolatkiem, stopniowo wyrasta na przystojnego osiemnastoletniego mężczyznę. Pod koniec seansu ma się wrażenie, że z tą jakże niedoskonałą rodziną rzeczywiście spędziło się lata. Bardzo trudno się z nimi rozstać. Wydarzenia, w które obfituje „Boyhood”, same w sobie nie są niczym szczególnym; rozwiedzeni rodzice obwiniają się o rozpad rodziny, dzieciom trudno przystosować się do nowych warunków, wszyscy wciąż się kłócą i przekomarzają, podczas gdy w tle przewija się galeria kochanków, partnerów, przyjaciół i… strzelających ze strzelby dziadków. O jego sile świadczy jednak to, że film stanowi nie tylko kronikę dokumentującą losy jednej rodziny, ale też pewnej epoki, której już nie ma. „Boyhood” to wydarzenie; nie tyle się go ogląda, ile doświadcza. Czytaj pełną recenzję Marty Bałagi. Konrad Wągrowski Andriej Zwiagincew zabłysnął w genialnym „Powrocie”, później nieco rozczarował „Wygnaniem”, poprawił swe notowania „Eleną”, by znów zachwycić nagrodzonym w Cannes „Lewiatanem”. I jest to nagroda ze wszech miar zasłużona. „Lewiatan” to naprawdę doskonałe kino. Opowieść o rozgrywce o pewną nadmorską posiadłość na dalekiej północy, w której po jednej stronie z początku staje jej właściciel wspierany przez swego kolegę z wojska, obecnie wziętego moskiewskiego prawnika, a z drugiej strony lokalny mer i działające na jego korzyść służby państwowe, sprawdza doskonale jako thriller, jako obraz współczesnej Rosji, jako zawoalowana krytyka Putinowskich rządów, jako swego rodzaju przypowieść. Zwiagicew jest mniej symboliczny niż w „Powrocie” (oprócz przewijającego się co jakiś czas szkieletu tytułowego potwora, będącego dość jasnym symbolem), stawia na konkretną, spójną, współczesną opowieść. Liczba interpretacji jest jednak bardzo szeroka – mamy tu wszak nie tylko krytykę władzy, ale także rosyjskiego zatomizowanego społeczeństwa, działalności Cerkwi, poszukiwanie przyczyn takiego stanu rzeczy… Nie ma zaś w filmie Zwiagincewa krzty nadziei, jego pesymizm jest wręcz przytłaczający. Dodatkowego kontekstu dostarcza fakt, że film wybitnie antyrządowy, bezwzględnie krytyczny wobec Rosji, doczekał się współfinansowania z ministerstwa kultury. Lewiatan jest najwyżej tak potężny, że nie przejmuje się tymi, którzy w jakikolwiek sposób próbują się mu przeciwstawić. Czytaj pełną recenzję Jarosława Robaka. Jarosław Robak Jeśli rację ma Jim Jarmusch, mówiąc, że w sztuce nic nie jest oryginalne, a twórca powinien kraść ze wszystkiego, co przemawia do jego duszy, reżyser James Gunn okazuje się złodziejem doskonałym. W „Strażnikach Galaktyki” nie ma nic, czego już nie widzielibyśmy wcześniej (no, może z wyjątkiem scen tanecznych w momentach tak kluczowych dla istnienia wszechświata), od Star-Lorda, który przecież jest współczesną inkarnacją postaci granych przez młodego Harrisona Forda, przez fabułę, w której (pozornie) niedobrana grupa wyrzutków okazuje się zdolna do rzeczy wielkich, po kosmiczno-awanturniczy klimat rodem z „Gwiezdnych Wojen” czy „Firefly”. W dodatku Vin Diesel podkłada tu głos pod postać, którą właściwie już kiedyś grał: Groot ma nawet zbliżony zasób słownictwa do Stalowego Giganta z pamiętnej animacji Brada Birda. Gunn lepi z tej kolekcji zapożyczonych motywów i tropów wspaniałą, ekscentryczną (scena po napisach!), cudownie bezpretensjonalną przygodę – tym ciekawszą, że z nieopatrzonymi jeszcze bohaterami, którzy w typowej Marvelowskiej produkcji mogliby liczyć najwyżej na komediowe epizody. Brakuje może w „Strażnikach” porządnego villaina: filmowy Ronan to psychopata opętany żądzą władzy i manią niszczenia – i to chyba wszystko, co można o nim powiedzieć. Bardziej interesujący, choć ledwie naszkicowany, jest wątek jego pomagierki Nebuli – jego rozwinięcie to jeden z wielu powodów, dla których z niecierpliwością będziemy wyglądać sequela. Czytaj pełną recenzję Agnieszki Szady. |
Dziesięć miesięcy po „Końcu gry” Hans Kloss powrócił do Teatru Sensacji. Od października 1966 roku rozpoczęto (comiesięczną) emisję pięciu kolejnych odcinków „Stawki większej niż życie”. Na pierwszy ogień poszedł – ponownie wyreżyserowany przez Andrzeja Konica – „Czarny wilk von Hubertus”, czyli opowieść o tym jak J-23 stara się zlikwidować działający w okolicach Elbląga oddział Werwolfu.
więcej »Wyroby rodzimych browarów trafiają na półki również zagranicznych marketów, ale nie jest wcale tak prosto się o tym przekonać.
więcej »Wielbiciele Hansa Klossa mogli w czwartkowy wieczór 16 grudnia 1965 roku poczuć wielki smutek. W ramach Teatru Sensacji wyemitowano bowiem „Koniec gry”, spektakl zapowiadany jako ostatni odcinek „Stawki większej niż życie”. Jak się niespełna rok później okazało, wcale tak nie było. J-23 powrócił na „mały ekran”. Mimo że jego pierwsze rozstanie z widzami nie należało do szczególnie spektakularnych.
więcej »Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz
Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz
Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz
Zemsty szpon
— Jarosław Loretz
Taśmowa robota
— Jarosław Loretz
Z wątrobą na dłoni
— Jarosław Loretz
Panika na planie
— Jarosław Loretz
Jak nie gryzoń, to może jaszczurka?
— Jarosław Loretz
20 najlepszych filmów animowanych XXI wieku
— Esensja
20 najlepszych polskich filmów XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów superbohaterskich XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych filmów wojennych XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych horrorów XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych filmów science fiction XXI wieku
— Esensja
100 najlepszych filmów XXI wieku. Druga setka
— Esensja
100 najlepszych filmów XXI wieku
— Esensja
mbank Nowe Horyzonty 2023: Drrrogi, chłopcze…
— Kamil Witek
Krótko o filmach: Spotkanie na pustkowiu
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Skażona utopia
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Spaghetti-superbohaterstwo
— Sebastian Chosiński
Krótko o filmach: Kieślowszczyzna w pelerynce
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Zaufaj indonezyjskiej smoczycy
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Artystką być
— Adam Lewandowski
Ksiądz znikąd
— Sebastian Chosiński
East Side Story: Z Sachalinu do Kapsztadu
— Sebastian Chosiński
Krótko o filmach: Zabawa z żywymi trupami
— Marcin Mroziuk
Zmarł Leonard Pietraszak
— Esensja
50 najlepszych filmów 2019 roku
— Esensja
50 najlepszych filmów 2018 roku
— Esensja
20 najlepszych filmów animowanych XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów dokumentalnych XXI wieku
— Esensja
20 najlepszych polskich filmów XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów superbohaterskich XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych filmów wojennych XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych westernów XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych horrorów XXI wieku
— Esensja
Nie używacie oryginalnych tytułów a fatalne tłumaczenia. Nie rozumiem. Te filmy pewnie z lektorem ogladaliscie. Kaleką ta wasza esencja. Recenzje ehh.