Cisną się na usta słowa o spłacaniu win. Że niby Lucas miał naprawdę mrocznym filmem zadośćuczynić widzom infantylizm „The Phantom Menace”. A może nawet mocniej: ponurym dramatem odkupić swą winę, czyli komercjalizację całej amerykańskiej kinematogafii. Nie oszukujmy się jednak – nic takiego nie nastąpiło. Otrzymaliśmy jednak najlepszy film z nowej trylogii, sprawnie łączący się z wątkami obrazów sprzed 25 lat i pozwalający na nowo na nie spojrzeć. Aż tyle.
Konrad Wągrowski
Bardzo mroczne widmo galaktycznego Imperium
Cisną się na usta słowa o spłacaniu win. Że niby Lucas miał naprawdę mrocznym filmem zadośćuczynić widzom infantylizm „The Phantom Menace”. A może nawet mocniej: ponurym dramatem odkupić swą winę, czyli komercjalizację całej amerykańskiej kinematogafii. Nie oszukujmy się jednak – nic takiego nie nastąpiło. Otrzymaliśmy jednak najlepszy film z nowej trylogii, sprawnie łączący się z wątkami obrazów sprzed 25 lat i pozwalający na nowo na nie spojrzeć. Aż tyle.
George Lucas
‹Gwiezdne wojny: część III – Zemsta Sithów›
EKSTRAKT: | 80% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 60,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Gwiezdne wojny: część III – Zemsta Sithów |
Tytuł oryginalny | Star Wars: Episode III – Revenge of the Sith |
Dystrybutor | CinePix |
Data premiery | 19 maja 2005 |
Reżyseria | George Lucas |
Zdjęcia | David Tattersall |
Scenariusz | George Lucas |
Obsada | Ewan McGregor, Hayden Christensen, Natalie Portman, Ian McDiarmid, Samuel L. Jackson, Christopher Lee, Frank Oz, Jimmy Smits, Ahmed Best, Anthony Daniels, Kenny Baker, Peter Mayhew, Keisha Castle-Hughes, Temuera Morrison, George Lucas |
Muzyka | John Williams |
Rok produkcji | 2005 |
Kraj produkcji | USA |
Cykl | Gwiezdne wojny |
Czas trwania | 140 min |
WWW | Strona |
Gatunek | SF |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Wyboista jednak droga ku temu prowadziła. „Zemsta Sithów” rozpoczęła się bowiem bardzo źle – ośmielę się nazwać jej pierwsze 40 minut najgorszymi scenami wszystkich filmów z cyklu „Gwiezdnych wojen”. Lucas od samego początku rzuca nas w sam środek wielkiej bitwy między siłami separatystów pod przywództwem generała Greviousa i hrabiego Dooku a rycerzami Jedi próbującymi odbić z ich rąk kanclerza Palpatine’a. Niepomny jest tego, co niegdyś wiedział: że napięcie należy budować stopniowo, pozwolić widzowi wejść w przedstawiony świat. Przecież poza krótką początkową potyczką w „Nowej nadziei” akcja później powoli się rozwija na pustynnej planecie, przed wielką bitwą na Hoth oglądamy sceny z życia rebeliantów na śniegu i lodzie, a zanim dojdzie do decydującej walki w „Powrocie Jedi” posłuchamy muzyki w pałacu Jabby. W „Zemście Sithów” na samym początku widzimy pół budżetu filmu wyrzucone na grafikę komputerową. Efekt: oglądamy chaotyczną bitwę, z obrazem migającym tak, że trudno się na czymkolwiek skoncentrować, przetykaną niewyszukanym humorem najgorszej próby. Na domiar złego nietrudno znaleźć wyraźne niedoróbki realizacyjne. Bitwa w atmosferze Coruscant pozostaje więc irytującą reklamówką przyszłej gry komputerowej, wypraną z emocji i napięcia, nużącą i irytującą. Co gorsza, rzutuje na następne sceny – widz potrzebuje czasu, aby otrząsnąć się z tego fatalnego początku i wejść w odpowiedni dla najbardziej mrocznego epizodu nastrój.
Ale na szczęście wreszcie ten mrok nadchodzi. Staje się to, na co tak naprawdę czekaliśmy cały czas od wieści o tym, że Lucas będzie realizował prequele – Anakin Skywalker zmierza ku Ciemnej Stronie Mocy. Wiedzieliśmy więc, że happy endu tym razem być nie może i mieliśmy nadzieję, że otrzymamy ponurą, przygnębiająca opowieść. Nikt chyba jednak się nie spodziewał, że Lucas pójdzie aż tak daleko – masakry dzieci i scena z człowiekiem czołgającym się bez rąk i nóg to więcej niż ktokolwiek mógł oczekiwać. Człowiek we Flaneli chciał i mógł dać widzom najmroczniejszą i najbrutalniejszą część sagi (nawet jeśli pokazana przemoc jest w jakiś sposób odrealniona). Z jednej strony gryzie się to z kierowaną do młodego widza pierwszą częścią filmu (tak naprawdę po 40 minutach powinna pokazać się tablica zachęcająca dzieci do wyjścia z kina), z drugiej strony oczywiście Lucas nie miał wyboru. Darth Vader to jeden z najsłynniejszych czarnych charakterów w historii kina, ogrom jego niegodziwości wstrząsnął galaktyką, musi być przekonujący od samego początku czynienia zła. Nareszcie, po infantylizmie „Mrocznego widma” i uproszczeniach „Ataku Klonów”, otrzymujemy to, na co liczyliśmy.
Dwa rzuty oka na bitwę pozwalają łatwo odgadnąć kto ma przewagę.
W tej drugiej połowie film wyraźnie łapie oddech. Wreszcie widzimy, że Lucas nie jest aż tak złym reżyserem i scenarzystą, jak by się mogło wydawać (choć oczywiście do elity z pewnością nadal nie awansował). Ale mamy tu ładną scenę w operze, w dialogach między postaciami nareszcie zaczynają iskrzyć emocje, a sceny wykonywania przez armię klonów rozkazu 66 z pewnością należą do lepszych w całej nowej trylogii.
Wycięta w montażu wypowiedź Samuela L. Jacksona brzmiała: 'You fucking son-of-the-bitch, get the fuck out with your fucking rays!'
Fabuła nie niesie ze sobą niespodzianek i nieoczekiwanych zwrotów – widz znający "Nową nadzieję" z grubsza wiedział, co powinien zobaczyć w "Zemście Sithów". Lucas nie ryzykuje dużego zaskoczenia, nie idzie wbrew oczekiwaniom, nie ma zresztą zbyt dużego pola do manewrów. Upadek Republiki jest udokumentowany i wiarygodny, wynikający jasno z wcześniejszych części. Lucas stara się tu wplatać historyczne (III Rzesza) i współczesne (wojna w Iraku) aluzje, ale nie wpływają one w wyrazisty sposób na odbiór filmu. Z kolei przemiana Anakina jest uzasadniona, choć może potraktowana trochę zbyt pobieżnie, nie do końca wiarygodna. Ale tak już musi być w kinie rozrywkowym, w którym przecież psychologia zwykle jest uproszczona.
Problemem natomiast jest chęć upchnięcia w filmie jak największej ilości elementów i usatysfakcjonowania wszystkich miłośników serii. Fabularnie zupełnie nieuzasadniona jest sekwencja na Kashyyyk, wprowadzona do filmu tylko po to, aby pokazać Chewbaccę i zadowolić tych, którzy żałują, że w bitwie na Endor wzięły kiedyś udział Ewoki, a nie Wookie, jak to było początkowo planowane. Nie zmienia to faktu, że i tak nie zobaczymy zbyt wiele z udziału w wojnie owłosionych olbrzymów. Zupełnie zbędną doczepką staje się też C3PO – w „Zemście Sithów” nie odgrywa żadnej roli, nie ma żadnego znaczenia, ale oczywiście kilkukrotnie musi pojawiać się na scenie. Całe szczęście, że nikt nie wpadł na pomysł wprowadzenia do filmu nastoletniego Hana Solo...
Przyznać jednak należy, że wiele smaczków dla fanów wplecione zostało w fabułę w całkiem sprawny sposób. Będą oczywiście złe przeczucia („bad feelings”) i ucięte ręce, a ostatnia scena filmu jak zwykle pozbawiona będzie słów. Aluzje pojawiają się w dialogach, w wypowiedziach kanclerza Palpatine’a („Good, gooood!”), w konstrukcji statków kosmicznych i innych pojazdów, a nawet fryzury Amidali... Na chwilkę na ekranie zobaczymy nawet Wielkiego Moffa Tarkina – nie wiem, czy wykorzystano tu archiwalne zdjęcia Petera Cushinga, czy też postać stworzono komputerowo. Aby wszystkie nawiązania wychwycić, jeden seans z pewnością nie wystarczy.
'Zawsze zostanie nam Tatooine' - Lucas bezczelnie skopiował słynną scenę z 'Casablanki'. Za chwilę Amidala opuści ukochanego i odleci ze swym mężem - stojącym w tle C3PO
Nie ma w tym filmie natomiast, co dziwne, żadnego elementu, który byłby zapierającą dech w piersiach nowością techniczną. W „Gwiezdnych wojnach” czymś takim był atak na Gwiazdę Śmierci, w „Imperium kontratakuje” – bitwa na Hoth, w „Powrocie Jedi” – wyścigi po lesie Endor, w „Mrocznym widmie” – walka Dartha Maula z rycerzami Jedi, w „Ataku klonów” – bitwa na pustyni. Zakładam, że w „Zemście Sithów” taką rolę miała spełniać początkowa bitwa kosmiczna w planetarnej atmosferze, ale – z powodów wyżej opisanych – tym się nie stała. Nic nie wniosły również nowe, liczne pojedynki na miecze świetlne, bardzo ustępując walce na Naboo w „Mrocznym widmie”. Na pocieszenie mogliśmy podziwiać dopracowanie szczegółów scenografii planetarnych z Coruscant na czele.
Aktorstwo, pomimo oscarowej nominacji dla Aleca Guinessa, nigdy nie należało do najsilniejszych elementów „Gwiezdnych wojen”. Z przykrością stwierdzam, że "Zemsta Sithów" nie jest wyjątkiem. Co ciekawe, najbardziej widać to w przypadku najbardziej uznanych aktorów – Ewana MacGregora i Natalie Portman, która po prostu niewiele w filmie miała do pokazania. Choć nadal uważam, że wybór Haydena Christensena do roli Anakina był chybiony, to z pewnością zagrał on tu lepiej niż w „Ataku klonów” i nie irytował. Palmę pierwszeństwa należy jednak oddać Ianowi MacDiarmidowi, który sugestywnie oddał przyszłego Imperatora w nieco przerysowany, ale pasujący do filmu sposób.
Kolejna gratka dla miłośników nagich torsów wśród naszych czytelników. Musimy jednak sprawdzić, czy goła klata deprecjonuje również Rycerzy Jedi.
Udało się natomiast dobrze skleić starą i nową trylogię – uznaję to za największą zaletę „Zemsty Sithów”. Lucas zadbał, aby film był precyzyjnym wprowadzeniem do „Nowej Nadziei”. Nie ma niedomkniętych wątków, nie zapomniano nawet o tym, by skasować pamięć C3PO. Otrzymuje on zresztą też rolę symbolicznego połączenia filmów – wypowiada ostatnie słowa „Zemsty Sithów” i pierwsze „Nowej nadziei”. W niektórych momentach widać, jak karkołomne zadanie miał przed sobą Lucas – przecież stare "Gwiezdne wojny" również nie grzeszyły logiką. Pomysł, by ukryć dzieci przed Anakinem, oddając syna do jego rodziny, a córkę do znanego wroga Imperium, mocno uderza swą głupotą. Ale oczywiście nie można było inaczej.
Paradoksalnie, słabsza przecież nowa trylogia pozwala na nowe spojrzenie na starą i pogłębienie wizerunku występujących w niej postaci. Obi-Wan i Yoda nie są już tylko parą zdziwaczałych starców, lecz dwójką ludzi, którzy przegrali, zdają sobie sprawę z tragicznych błędów, jakie popełnili i muszą żyć kolejne lata ze świadomością swej klęski. Szóstka filmów staje się opowieścią o upadku i odkupieniu Anakina Skywalkera, a miłość jego i Amidali nabiera głębszego sensu dla przywrócenia równowagi Mocy, do czego powołany miał być właśnie Anakin.
Koniec gwiezdnowojennej sagi przyjmuję bez poczucia żalu i straty. Ale cieszę się, że zwieńczenie nastąpiło dobrym filmem, którym George Lucas z pewnością naprawił wiele błędów, jakie popełnił w „Mrocznym widmie” i „Ataku klonów”. On sam wreszcie uwolnił się od odległej galaktyki – teraz ma szansę udowodnić, że zostało w nim coś z tego ambitnego twórcy z początku lat siedemdziesiątych i może, mając ku temu środki, zaskoczyć wszystkich zupełnie innymi filmami. A my pewnie kiedyś powrócimy do Republiki, Imperium i Mocy. Nie wierzę, aby taki wszechświat miał leżeć odłogiem.