50 najlepszych filmów 2016 rokuEsensja50 najlepszych filmów 2016 rokuAborcja. Czy może borcja („a bortion”), jak żartuje jedna z postaci? „Babka” odczarowuje to straszne, stabloidyzowane słowo, a zarazem nie próbuje beztrosko udawać, że da się je zupełnie zneutralizować, odseparować znaczeniowo od doświadczeń mniej lub bardziej traumatycznych. W prawdziwym życiu nikt nie robi skrobanki dla sportu. Aborcja jest u Weitza punktem wyjścia i poniekąd dojścia, ale najważniejsze rozgrywa się pomiędzy. Bohaterki wchodzą w często burzliwe interakcje, mierzą się z konsekwencjami trudnych decyzji. Reżyser i scenarzysta w jednej osobie stawia wiele pytań bez odpowiedzi, choć jedno jest pewne: pro-choice i pro-life znaczy dla niego to samo. Film klasyfikowany jako komedia okazuje się de facto komediodramatem, gdzie momenty melancholijne, niekiedy nawet rozdzierająco smutne, sąsiadują z sitcomowymi gagami bądź co bardziej błyskotliwym tekstem. Przy czym nie zawsze sąsiadują z powodzeniem. Pod pewnymi względami „Babka” przypomina „Bulwar” z Robinem Williamsem: film gdzieś na styku art house’u i mainstreamu, z prostym konceptem, gdzie rzeczy najważniejsze dzieją się „między słowami”, ze starszym i nieheteronormatywnym bohaterem, z wybitnym aktorstwem i ledwie poprawną realizacją. W „Babce” artystyczne niedostatki rekompensuje dodatkowo ujmująco nakreślone tło społeczne. Oto w Ameryce Obamy, kraju prowolnościowym obyczajowo jak nigdy dotąd, dorosło już pokolenie dzieci, a właśnie dorasta pokolenie wnucząt osób otwarcie homoseksualnych. Dorasta pokolenie, dla którego posiadanie babci lesbijki to rzecz najnormalniejsza pod słońcem. Nie należy to zapewne to zbyt popularnych skojarzeń, ale „Cloverfield Lane 10” ma wiele z niedawnego oscarowego „Pokoju”. Tak tu jak i w dramacie z Brie Larson w roli głównej oś fabuły kręci się na niewielkiej przestrzeni wokół bohaterki, której wolność jest ograniczona przez tajemniczego oprawcę. Gdy Michelle budzi się po wypadku samochodowym wokół niej nie ma szpitalnych urządzeń a wzrok nie wyostrza się na twarzach spoglądających na nią lekarzy, pielęgniarek czy bliskich. Przypięta kajdankami do rury i do kroplówki otrzymuje od swojego tajemniczego wybawiciela o przyciężkiej posturze apokaliptyczną wizję – na Ziemi doszło do ataku nieznanego pochodzenia. Nie wiadomo czy chemicznego, atomowego czy z kosmosu, w każdym razie świat jaki znamy przestał istnieć. Michelle przyjmuje tę teorię z dystansem, wszak nie co dzień następuje koniec świata. Tym bardziej, że wiadomość płynie od mężczyzny, który nie napawa ani zachowaniem ani wyglądem natychmiastowym zaufaniem. Podobnie do kreowanej w filmie Lenny’ego Abrahamsona rzeczywistości tak i ta tutaj, stworzona w przydomowym atomowym bunkrze, jest krucha i wypełniona łatwą do wyczucia iluzją. Wątpliwości co do jej spójności podsycane są regularnie, szczególnie, że całość opiera się fundamencie złożonym ze strachu przed wystawieniem się na skażone, lecz niczym nienamacalne i sprawdzalne powietrze na powierzchni. Pokusa weryfikacji rośnie więc z każdą sceną. Paradoksalnie lżejszy gatunkowo „Cloverfield Lane 10” dostarcza większego ładunku emocji niż jej swego rodzaju fabularny bliźniak. Bo tam gdzie w „Pokoju” jest miejsce na łzawy i sztampowy dramat, dla bohaterki „Cloverfield…” nie ma na to czasu. Krzepienie serc i wyciskanie łez zastępują kopniaki, szarpaniny i desperacka walka o wyjście na wolność. Choć kadry opierają się na perspektywie Michelle, widz podobnie do bohaterki musi radzić sobie ze sprytną żonglerką fabularnymi zakrętami, które przesuwają co rusz domysły na temat prawdy na inną stronę barykady. Nawet jeśli w finale funduje się nie wiele ponad przewidywalną rozgrywkę, jednakowoż uzasadnioną wymaganiami i tak mocno okrojonego w tym minimalistycznym wydaniu science-fictionowego gatunku, trudno mówić o rozczarowaniu. Po dość monotonnym i nie do końca spełnionym „Projekcie: Monster”, środkowa, czy bardziej druga część rodzącej się serii wchodzi jakościowo co najmniej o jeden schodek wyżej. Jeśli w planowanym rozwinięciu „Cloverfield Lane 10” ta tendencja zostanie utrzymania, jej finał może mieć dużo z kultowego arcydzieła. Trochę komedia, trochę czarna komedia, ale głównie film sensacyjny. Akcja toczy się w latach 70, co zanadto nie rzuca się w oczy, jeśli chodzi o stroje i fryzury, może to celowy zabieg? Natomiast dyskretnie a znacząco przemycono w tle plakaty o premierze „Szczęk” i tym podobne szczegóły. Po „Man from UNCLE” mam wrażenie, że okres przed naszą cyfrowo-satelitarno-komputerową rzeczywistością staje się coraz bardziej atrakcyjny dla scenarzystów – fabuła „Nice Guys” w naszych realiach nie miałaby racji bytu. Poprowadzono ją tak, że przez długi czas nie bardzo było wiadomo, o co chodzi. Na początku gwiazda porno ginie w katastrofie samochodowej. Następnie jeden z bohaterów zostaje wynajęty do znalezienia zaginionej Amelii, drugi zaś ma od tejże Amelii zlecenie, żeby odstraszył śledzącego ją natręta. Długo nie byłam pewna, czy Amelia i gwiazda to ta sama osoba („widziałam ją żywą!”), sobowtór, czy może dwie zupełnie przypadkowe osoby. Wszystko obraca się wokół przemysłu samochodowego w Detroit i zatrucia powietrza spalinami, a że całość opiera się o osoby w wysokich kręgach władzy, to momentami jest ostro. Jeden z bohaterów, detektyw-alkoholik, ma trzynastoletnią córkę Holly, która jak dla mnie jest gwiazdą całego filmu. Znakomicie napisana i zagrana, bujająca się między sprytem, a naiwnością i idealizmem. Raz zblazowana, niemal zepsuta, innym razem niewinna. Angażuje się w śledztwo ojca i na imprezie filmowej branży porno następuje cudny dialog: – Tato, tu są kurwy i w ogóle! – Holly! Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie mówiła „i w ogóle”! Thierry wiele jest wstanie przełknąć. Przez miesiące bezskutecznego szukania pracy, bezsensownych kursów i szkoleń, jego ambicje i oczekiwania zmalały niemal do zera. Chce po prostu pracować, nawet poniżej kwalifikacji i doświadczenia, by zapewnić podstawowe potrzeby dla swojej rodziny. Spłacić do końca kredyt mieszkaniowy, łożyć na edukację niepełnosprawnego syna. Jego odbijanie się od jednej rozmowy do drugiej przypomina tułaczkę Marion Cotillard z „Dwóch dni, jednej nocy”, choć tu Thierry nie ma nawet złudzenia posiadania losu w swoich rękach. Kolejne niepowodzenia – w sprzedaży domku kampingowego, na upokarzającej rozmowie o kwalifikacyjnej czy podczas wizyty w banku, coraz mocniej zaciskają mu niewidzialną pętlę na szyi. Gdy pojawia się światełko w tunelu – praca ochroniarza w supermarkecie, tli się ono bardzo słabym blaskiem. W surowym filmie Stephane’a Brize’a, człowiek bowiem w czasach kryzysu ociera się o granicę własnej godności. Thierry nie tylko pilnuje klientów i udaremnia kradzieże, ale też szpieguje monitoringiem kasjerki i pracowników sklepu. Denuncjuje ich szefowi za drobne wykroczenia, jak przywłaszczenie kuponów zniżkowych, nabicie punktów na prywatną kartę lojalnościową. Nawet jeśli w sztywnej twarzy mężczyzny nie malują się żadne emocje, w duchu za każdym razem ściska go moralny klin. Thierry ma świadomość, że jego „ofiarami” są osoby do niego bliźniacze, będące w podobnej albo nawet gorszej sytuacji życiowej. Tym bardziej, że i tu brak sprawiedliwości widoczny jest jak na dłoni: klient – jeśli zapłaci za skradziony towar, jest puszczany wolno, pracownik po grubej burze, ląduje na bruku. W tej całej mierności rzeczywistości „Miary człowieka” światła krytyki skierowane są na współczesny rynek pracy, gdzie zajęcie dobierane jest bardziej z przymusu niż wyboru. Swoje dostaje się też nieudolnym służbom socjalnym, pomagającym w sposób, w który nie da się nikomu pomóc. Dla uchwycenia właściwej perspektywy znamienita jest scena, gdy Thierry podczas jednego ze szkoleń bierze udział w pokazowej rozmowie o pracę, po której cała grupa – w domyśle bezrobotnych – ocenia jej poziom. Komentując i krytykując np. barwę głosu, nastawienie, reakcje niewerbalne jakby bez znaczenia jest to, że wcielają się w rolę specjalistów od zadania, które przecież sami notorycznie oblewają. Dlatego nawet jeśli Thierry obserwuje to z niemym, drobnym uśmiechem, to możemy się domyślać, że nastąpi moment kiedy wybuchnie i powie dość. Od miary każdego człowieka zależy jednak, jak nisko do tego czasu uda mu się upaść. Przyjemnostka od Whita Stillmana, autora m. in. „Metropolitan” i „Pannic w opałach”. Amerykański twórca sięgnął po prozę Jane Austen (fabułę z „Lady Susan”, tytuł z innej noweli) – i po raz kolejny okazało się, że książki angielskiej pisarki, pełne dowcipnych dialogów i celnych obyczajowych obserwacji, są doskonałym materiałem na żywe, błyskotliwe kino, które – mimo wciśnięcia w gorset filmu kostiumowego – nie tylko nie trąci myszką, ale chwilami okazuje się zaskakująco aktualne. Główna bohaterka filmu Stillmana, lady Susan Vernon (fantastyczna Kate Beckinsale, o której talencie chyba już trochę zapomnieliśmy), to czarująca intrygantka: spłukana, acz żyjąca ponad stan, romansująca z żonatym mężczyzną, niebezinteresownie bawiąca się w swatkę – i choć niekiedy (a nawet nieco częściej) jej postępki wydawać nam się mogą na bakier z moralnością, nie sposób nie podziwiać inteligencji i sprytu, dzięki którym kobieta próbuje radzić sobie z przesądami klasowego i patriarchalnego społeczeństwa. Reżyser nie wytacza tu jednak ciężkich dział przeciw konserwatywnej opresji – pełna humoru i nakreślonych grubszą kreską postaci „Przyjaźń czy kochanie” to przede wszystkim lekka, czarująca farsa o intrygach, namiętnościach i ironii losu. Ze zgrabnym scenariuszem i świetną obsadą, która przerzuca się dialogami tak naturalnie, jakby angielszczyzna powieści Austen była ich codziennym językiem. Aż się chce napisać „film na pewno spodoba się miłośnikom tematyki japońskiej”, jednak z drugiej strony, prawdziwi miłośnicy mogą się czuć zniesmaczeni myleniem jukaty z kimonem i samuraja z daimyo. W każdym razie na pewno jest to odpowiedni film, żeby zainteresować średniowieczną Japonią najmłodszych widzów. Ma odpowiednią dozę egzotyki w scenerii, strojach, przedmiotach i muzyce, a zarazem nieskomplikowaną „questową” fabułę. Akcja toczy się jednotorowo, od poszukiwania jednego artefaktu do drugiego – dostatecznie prosto, aby zrozumieli ją nawet uczniowie zerówek, choć rodzice szczególnie wrażliwych dzieciaków niech czują się ostrzeżeni przed lekko horrorowym klimatem, który towarzyszy pierwszemu pojawieniu się przeciwnika. W przeciwieństwie do wyskakujących potworów z „Meridy” czy „Zwierzogrodu”, tutaj nastrój grozy budowany jest delikatnie: podmuch wiatru gasi świece, z mroku pod drzewami słychać słodkie, a zarazem upiorne nawoływanie i w powietrzu pojawiają się sylwetki z maskami zamiast twarzy… Natomiast sekwencje walk są niezwykle dynamiczne i – jak na film dla dzieci – dość brutalne: ostrza na długim łańcuchu to naprawdę śmiercionośna broń, a w starciach na katany widać, że postaci naprawdę maksymalnie wykorzystują wszystkie swoje siły. Tom McCarthy nie ma reżyserskiego pazura Alana J. Pakuli i nie jest w stanie wykreować podobnie gęstej atmosfery, zaś między aktorami – choć z osobna wszyscy, z Markiem Ruffalo na czele, wypadają wyśmienicie – nie iskrzy jak w duecie Redford-Hoffman. Ale to wciąż element tego samego folkloru, kontynuacja tej samej amerykańskiej sagi. Zastępca redaktora naczelnego „Boston Globe”, Ben Bradlee Jr. (John Slattery), to syn Bena Bradlee z „Washington Post”, którego we „Wszystkich ludziach prezydenta” odgrywał Jason Robards. Na nieco mniejszą siłę rażenia „Spotlight” składa się zresztą nie tylko różnica w talencie twórców, ale i specyficzny zeitgeist. Film przedstawiający kulisy afery Watergate powstał niemal zaraz po niej, natomiast na film o nadużyciach seksualnych w archidiecezji bostońskiej czekaliśmy kilkanaście lat. Temat pedofilii w Kościele zdążył przez ten czas – co stanowi w sumie przykrą refleksję – mocno spowszednieć. McCarthy musi mieć tego świadomość, a mimo to – za co należy mu się szacunek – nie próbuje sztucznie podkręcać dramaturgii, nie demonizuje sprawców, nie stawia lukrowanego pomnika reporterom. Proponuje obraz dużo bardziej złożony, niż należałoby się po tabloidowym temacie spodziewać. W jeszcze większym stopniu niż filmem piętnującym grzechy Kościoła, jest „Spotlight” filmem o grzechu zaniechania w ogóle. Nie kamienuje z mściwą satysfakcją czarnych charakterów, tylko zwraca uwagę na całą galerię tych szarych. Winni są kościelni hierarchowie, świeccy prominenci, szeregowi wierni, sprzedajni prawnicy, opieszali dziennikarze, my wszyscy. Może i demony budzą się, gdy rozum śpi, ale przejmują inicjatywę dopiero wtedy, gdy dobrzy ludzie odwracają wzrok. Błędem byłoby oczekiwanie od Wojciecha Smarzowskiego, że nakręci film, który zasypie wszystkie podziały i doprowadzi do pojednania polsko-ukraińskiego. Raz, że zbyt wiele przelano krwi. Dwa, że minęło jeszcze zbyt mało czasu od tamtych wydarzeń. Trzy, że zbrodnia wołyńska wciąż nie została „rozliczona”. Podkreślić należy jednak fakt, że „Wołyń” to po prostu film uczciwy. Wojciech Smarzowski stara się, na ile pozwala mu na to uczciwość artysty, wypośrodkować zasługi i winy. Pokazuje więc na ekranie i „dobrych Ukraińców”, i „złych Polaków”; w długiej introdukcji weselnej pojawia się wątek polityki prowadzonej przez kolejne rządy II Rzeczypospolitej na Kresach, która zmierzała do stopniowej polonizacji ludności pochodzenia ruskiego (chociażby poprzez niszczenie cerkwi prawosławnych, co miało doprowadzić do utraty tożsamości narodowej). Nie da się ukryć, że tym sposobem „hodowano” sobie śmiertelnego wroga. „Wołyń” jest – od pewnego momentu – filmem pełnym przemocy. Nie brakuje w nim scen, które wywołują mimowolne zaciskanie szczęk i ból psychiczny. Czy mógł obejść się bez nich? Nie! Smarzowski przyjął konwencję realistyczną (czy wręcz naturalistyczną), bo tylko taka odpowiada prawdzie historycznej. Unikanie obrazów okrutnych mordów czy tortur byłoby zwyczajnie nieuczciwe, tworzyłoby fałszywy obraz, częściowo zdejmowało winę ze zbrodniarzy. Poza tym należy pamiętać, że – wbrew ogólnemu przekonaniu – reżyser naprawdę zachował umiar. Miał bowiem prawo pójść dalej. Latem 1943 roku (ale nie tylko) na Wołyniu działy się rzeczy jeszcze potworniejsze niż zdzieranie skóry pasami, obcinanie głów, podpalanie żywcem czy rozrywanie końmi. Smarzowski zresztą wcale nie przecierał tu szlaków. Obrazy okrucieństw dokonywanych przez UPA pojawiały się w polskiej kinematografii już wcześniej, wystarczy wspomnieć o „Ogniomistrzu Kaleniu” (1961) Ewy i Czesława Petelskich czy „Zerwanym moście” (1962) Jerzego Passendorfera. Ale wcale nie do tych filmów najbliżej jest „Wołyniowi”. Optyka przyjęta przez Smarzowskiego, a więc fakt, że na niewyobrażalne cierpienie Kresowiaków patrzymy oczyma młodej kobiety, która staje się zresztą jedną z ofiar wydarzeń, przywodzi na myśl dramat Andrieja Smirnowa „Żyła sobie baba” (2011). Z kolei pokazane na ekranie bezmyślne okrucieństwo z miejsca kojarzy się z równie wstrząsającym dziełem Elema Klimowa „Idź i patrz” (1985). Czy polski reżyser inspirował się właśnie nimi? Trudno byłoby uwierzyć w to, że ich nie zna. „Wołyń” zapewne długo jeszcze będzie wzbudzał kontrowersje; całkiem możliwe, że na Ukrainie, jak wiele filmów rosyjskich dotykających trudnych tematów we wzajemnych relacjach obu narodów, zostanie zakazany. Nie zmieni to jednak w niczym faktu, że mamy do czynienia z obrazem wybitnym. Rzetelnym. I uczciwym. Jak u Felliniego, symbolizująca nieskończoność i doskonałość cyfra w tytule nowego filmu Tarantino odnosi się do ilości pozycji w filmografii, jak i do samej drogi twórczej. Po zgoła romantycznym „Django” reżyser zmienia tonację i wraca do korzeni. „Nienawistna ósemka” to dowód na to, że przez dwie dekady z górką kino niedoścignionego mistrza kreatywnego recyklingu znacznie wyewoluowało technicznie i zarazem pozostało niezmienne w swej istocie. Mało kto z Fabryki Snów mógłby sobie pozwolić na trzygodzinny film oparty nie na spektakularnych efektach, jak u Jamesa Camerona, tylko na dialogach, do tego umiejscowiony w jednej lokacji. Mało kto byłby w stanie namówić Ennio Morricone do napisania pierwszej ścieżki dźwiękowej do westernu od czterdziestu lat, mimo że legendarny kompozytor zarzekał się, że już nigdy tego nie zrobi. Mało kto uzyskałby fundusze na nakręcenie filmu na taśmie Ultra Panavision 70, użytej ostatnio w 1966 roku przy „Chartumie” z Charltonem Hestonem. Najważniejsze jednak, że to wszystko nie są tylko fanaberie dużego dzieciaka, ciekawostki w służbie pustej ornamentyki. Quentin wie, co robi. Buduje swoje ulubione tematy zemsty, przemocy, rasy. Jak w „Django” i „Bękartach…”, tak i tutaj twarde fakty historyczne reżyser traktuje jak budulec własnej mitologii, krwawej fantazji oddającej sprawiedliwość ofiarom. Katartyczna moc eksploitacji znów działa – tak w fabule, jak na sali kinowej. W ostatnich latach przemysł filmowy wielokrotnie zajmował się błędami i wypaczeniami kapitalizmu, najczęściej opowiadając o deprawacji i przekrętach na Wall Street i przyległościach. Na tle kina po kryzysie 2008 roku „Aż do piekła” w reżyserii Davida Mackenziego („Młody Adam”, „Ostatnia miłość na Ziemi”) i według scenariusza Taylora Sheridana („Sicario”) stanowi przypadek o tyle ciekawy, że opowiada o tych, którzy brali śmieciowe kredyty ochoczo wciskane im przez banki – a w dodatku czyni to w konwencji westernu. Film zaczyna się od znakomitej sceny napadu na bank w jednym z teksańskich miasteczek – nie ma w niej ani odrobiny rozmachu znanego ze skoków z „Gorączki” czy „Mrocznego rycerza”, ale mniejsza skala wcale nie odbiera akcji dramaturgii (a w kilku momentach przydaje zaskakującego humoru). Potem też jest całkiem dobrze, bo choć McKenzie i Sheridan podążają ścieżkami, które zdążyli wydeptać już bracia Coen i Cormac McCarthy, czynią to bardzo sprawnie: niezłe są tu dialogi, plany i motywacja postaci ze sceny na scenę robią się coraz ciekawsze (to jeden z tych filmów, gdy widzimy, że bohaterowie robią źle – ale i tak trzymamy kciuki, by im się powiodło), a krajobraz amerykańskiego południa po kryzysie sportretowany jest co najmniej frapująco (a i świetnie sfotografowany przez Gilesa Nuttgensa). Sprawdza się również obsada – po Benie Fosterze i Jeffie Bridgesie można było spodziewać się dobrych ról, ale prawdziwym odkryciem jest tu Chris Pine, czyli kapitan Kirk z nowego „Star Treka”, wreszcie nie tylko ładny, ale niespodziewanie wiarygodny w poważniejszej i niejednoznacznej roli mężczyzny z kilkoma bliznami z przeszłości i kilkoma, których jeszcze musi się dorobić. A że całości dopełnia znakomita muzyka Nicka Cave’a i Warrena Ellisa, pewna wtórność i przewidywalność opowieści nie przeszkadza tu ani na moment. |
Dzień dobry,
Potrzebujesz zasobów, aby stworzyć własny biznes, dom, firmę, kupić samochód, kupić motocykl, więcej osobistych potrzeb na swoje pytanie. Dajemy pożyczki osobiste w przedziale od 2 000 do 100 000 000 z nominalną stopą procentową 3% niezależnie od kwoty. Prosimy o podanie we wniosku o pożyczkę dokładnej kwoty, którą chcesz pożyczyć i wybranego okresu spłaty. Email: davispasicalloanlender@gmail.com
nazwa wnioskodawcy -------------------------
kraj-------------------
stan---------------------------------
adres------------------------
numer telefonu------------------------
potrzebna kwota pożyczki -----------------------------
wiek----------------------------
Trwanie--------------------------
stan cywilny------------------------------
Dziesięć miesięcy po „Końcu gry” Hans Kloss powrócił do Teatru Sensacji. Od października 1966 roku rozpoczęto (comiesięczną) emisję pięciu kolejnych odcinków „Stawki większej niż życie”. Na pierwszy ogień poszedł – ponownie wyreżyserowany przez Andrzeja Konica – „Czarny wilk von Hubertus”, czyli opowieść o tym jak J-23 stara się zlikwidować działający w okolicach Elbląga oddział Werwolfu.
więcej »Wyroby rodzimych browarów trafiają na półki również zagranicznych marketów, ale nie jest wcale tak prosto się o tym przekonać.
więcej »Wielbiciele Hansa Klossa mogli w czwartkowy wieczór 16 grudnia 1965 roku poczuć wielki smutek. W ramach Teatru Sensacji wyemitowano bowiem „Koniec gry”, spektakl zapowiadany jako ostatni odcinek „Stawki większej niż życie”. Jak się niespełna rok później okazało, wcale tak nie było. J-23 powrócił na „mały ekran”. Mimo że jego pierwsze rozstanie z widzami nie należało do szczególnie spektakularnych.
więcej »Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz
Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz
Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz
Zemsty szpon
— Jarosław Loretz
Taśmowa robota
— Jarosław Loretz
Z wątrobą na dłoni
— Jarosław Loretz
Panika na planie
— Jarosław Loretz
Jak nie gryzoń, to może jaszczurka?
— Jarosław Loretz
20 najlepszych filmów animowanych XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów dokumentalnych XXI wieku
— Esensja
20 najlepszych polskich filmów XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów superbohaterskich XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych filmów wojennych XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych westernów XXI wieku
— Esensja
Krótko o filmach: Bone Tomahawk
— Jarosław Loretz
100 najlepszych filmów XXI wieku. Druga setka
— Esensja
100 najlepszych filmów XXI wieku
— Esensja
Krótko o filmach: Cloverfield Lane 10 (DVD)
— Jarosław Loretz
10 największych rozczarowań muzycznych 2016 roku
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
10 najlepszych książek 2016 r.
— Esensja
10 najlepszych komiksów 2016 roku
— Esensja
Porażki i sukcesy 2016, czyli filmowe podsumowanie roku
— Piotr Dobry, Gabriel Krawczyk, Jarosław Robak, Konrad Wągrowski, Kamil Witek
50 najlepszych płyt 2016 roku
— Esensja
Najgorsze filmy 2016 roku
— Esensja
Książki Roku 2016 – nominacje
— Esensja
Najlepsze komiksy 2016 roku
— Esensja
mbank Nowe Horyzonty 2023: Drrrogi, chłopcze…
— Kamil Witek
Śladami Hitchcocka
— Konrad Wągrowski
Niedoczarowana
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Siła pustyni dla początkujących
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Zaufaj indonezyjskiej smoczycy
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Sama przeciw wszystkim
— Marcin Mroziuk
W otchłani jazzu
— Sebastian Chosiński
Artystką być
— Adam Lewandowski
Mandalorian. Odcinek 8: Niańczyć i chronić
— Kamil Witek
Mandalorian. Odcinek 7: Człowiek honoru
— Kamil Witek
Zmarł Leonard Pietraszak
— Esensja
Do kina marsz: Marzec 2020
— Esensja
Do kina marsz: Luty 2020
— Esensja
50 najlepszych filmów 2019 roku
— Esensja
Do kina marsz: Styczeń 2020
— Esensja
Do kina marsz: Grudzień 2019
— Esensja
Do kina marsz: Listopad 2019
— Esensja
Do kina marsz: Październik 2019
— Esensja
Do kina marsz: Wrzesień 2019
— Esensja
Do kina marsz: Sierpień 2019
— Esensja
Całkiem zacne zestawienie, wymieniłbym jednak mocno przeciętnych "Nienasyconych", "Doktora Strange" i "Vaianę" na bardzo dobre "Zjawę", "Nienawistną ósemkę" i "Siedem minut po północy". A niechby i tego nieszczęsnego Deadpoola gdzieś wcisnąc.