50 najlepszych filmów 2016 rokuEsensja50 najlepszych filmów 2016 rokuW kontekście polskiego repertuaru kinowego południowokoreański „Lament” jawi się trochę jak jego protagonista – przypadkowy heros podejmujący nierówną walkę z dużo potężniejszymi siłami, cichy bohater roku. „Lament” stanowi poniekąd kontynuację klimatów, do jakich przyzwyczaił nas Na Hong-jin w swoich wcześniejszych brutalnych thrillerach, jak „W pogoni” o alfonsie ścigającym wielokrotnego zabójcę prostytutek czy „Morze Żółte” o taksówkarzu poszukującym zaginionej żony. Zarazem jednak reżyser eksploruje nowe tereny – twardemu realizmowi od początku towarzyszy aura tajemniczości, a w miarę upływu czasu, gdy na fabularnej szachownicy przybywa pionków, jak katolicki ksiądz czy ekscentryczny egzorcysta, klasyczny hitchcockowski suspens coraz mocniej nasiąka metafizyką. Jednocześnie reżyser w pierwszym akcie funduje nam elementy absurdu i slapsticku – i to nie w tonie lekko komediowym, ale takim, który zrywa przeponę, nie burząc gęstej atmosfery niepokoju; symbioza grozy i humoru jest tu niezwykła nawet jak na unikatową w tym względzie specyfikę kinematografii azjatyckich. Wielopoziomowy, niespotykanie sugestywny, wybitnie oryginalny – „Lament” trwa bite dwie i pół godziny, ale warto mu poświęcić każdą minutę. Odpłaci niezapomnianymi wrażeniami. Po świetnie przyjętej „Scenie zbrodni” Joshua Oppenheimer ponownie ukazuje wciąż odczuwalne skutki krwawego przewrotu dokonanego przez indonezyjskie szwadrony śmierci w 1965-66 roku. Tym razem nie robi tego jednak samodzielnie – w „The Look of Silence” towarzyszy bratu okrutnie zamordowanego człowieka, który postanawia zwrócić się do ludzi bezpośrednio odpowiedzialnych za jego śmierć. Wśród osób wymienionych w napisach końcowych „The Look of Silence” zamiast nazwisk ekipy często widnieje jedno słowo – anonim. Już samo to uwidacznia jak drażliwe tematy porusza pochodzący z Teksasu reżyser. Dla wielu ludzi w Indonezji przetrwanie oznacza ciągłe przebywanie w otoczeniu dawnych katów, z których większość żyje w bogactwie i sprawuje państwowe urzędy, oznacza to więc także zmowę milczenia wokół wydarzeń z tamtych lat. Osoby, z którymi rozmawia przypominają Trzy mądre małpki – nie chcą słyszeć, nie chcą mówić i z całą pewnością nie chcą widzieć nic złego. To, że główny bohater jest… okulistą badającym wzrok zarówno ofiarom, jak i oprawcom wydaje się ponurym żartem. Oppenheimer, obcokrajowiec usiłujący zrozumieć nieznany kraj, tym razem zyskał pomocnika, który na własnej skórze doświadczył piętna tamtego okresu – okulistę Adiego, którego brat Ramli został zamordowany przez członków szwadronów śmierci jeszcze przed jego narodzinami stając się niejako symbolem okrucieństwa „rewolucjonistów”. W „The Look of Silence” Adi ogląda nakręcone przez Oppenheimera materiały dotyczące jego brata, a następnie rusza do domów podstarzałych katów, by z nimi porozmawiać. Słuchając wciąż tych samych odpowiedzi i powtarzanych jak mantra usprawiedliwień zaczyna tracić cierpliwość. Jego dociekliwość szybko zmywa z twarzy uśmiechy – nagle „robi się późno”, rozmówcy wyrzucają filmowców z domu, odrywają przyczepione mikrofony. „Zadajesz głębsze pytania niż Joshua” – powie mu były dowódca jednego ze szwadronów. „To mi się nie podoba.” Warto zaznaczyć, że „The Look of Silence” to nie tylko film o katach, ale też o ofiarach, które żyjąc w ciągłym strachu przed piastującymi urzędy państwowe mordercami nie upominają się o sprawiedliwość i o rodzinach udających przed sobą nawzajem, że przeszłość ojców i dziadków jest im nieznana. Na równi wstrząsający ze „Sceną zbrodni” film wydaje się dzięki temu bardziej wzruszający i bardziej intymny. Sceny przedstawiające schorowanych rodziców Adiego, wciąż żyjących pośród morderców syna i wierzących, że ofiary zemszczą się dopiero na tamtym świecie, lub reakcje rodzin na rewelację, że zniedołężniały ojciec miał w zwyczaju pić krew swoich ofiar, by uchronić się przed szaleństwem to kino najwyższej próby.
Wyszukaj / Kup 8. Nawet nie wiesz, jak bardzo Cię kocham (2016, reż. Paweł Łoziński) Chciałoby się napisać, że to dokument, ale jednak nie byłaby to do końca prawda – o zabiegu, jaki zastosował reżyser, aby uniknąć zarzutów o naruszenie zawodowej etyki, informują tu dopiero napisy końcowe i byłoby czymś nieprzyzwoitym zdradzić tę tajemnicę w krótkiej notce. Z czystym sumieniem można napisać za to, że ten film o psychoterapii dwóch kobiet, matki i córki, to jedna z najciekawszych polskich produkcji tego roku. Bohaterki próbują przy pomocy krakowskiego psychologa Bogdana de Barbaro naprawić relację zatrutą przez wzajemne żale, samotność i niezrozumienie. Film składa się z pięciu spotkań kobiet z terapeutą – każdego niezwykle emocjonalnego, obfitującego w łzy, zbyt mocne słowa, ale i mozolny wysiłek służący nie tyle temu, by w finale wreszcie paść sobie w ramiona (na szczęście Łoziński oszczędza nam kiczu łzawego happy endu), co spojrzeć na drugą osobę z innej perspektywy i wypracować odrobinę porozumienia, nad którym najtrudniejsza praca czeka po wyjściu z gabinetu. De Barbaro cierpliwie słucha opowieści swoich pacjentek, czasem hamuje, gdy wydaje się, że słowa „kocham cię” załatwiają sprawę, czasem nakłania do wycofania jakiegoś stwierdzenia, ponownego przemyślenia jakiejś kwestii. Łozińskiemu udaje się w przekonujący sposób pokazać jak „słowa mają znaczenie” – i że wbrew intuicji, czasem pierwsze, co nam ślina na język przyniesie, to, co spontaniczne, wcale nie musi najlepiej trafiać w sedno. W „Nawet nie wiesz, jak bardzo Cię kocham” jest wręcz przeciwnie – wypowiedziane w emocjach myśli bohaterek poddane żmudnej obróbce nie tracą na autentyczności, a i zdają się lepiej ujmować istotę problemu. Chwilami jednak nawet tak udany film budzi wątpliwości: słuchając opowieści pacjentek mamy wrażenie, że zbyt wiele w nich ogólników, a nadmiar emocji ukrywa zaskakujący niedostatek społecznego i ekonomicznego kontekstu. Dzięki temu „Nawet nie wiesz, jak bardzo Cię kocham” niby ułatwia identyfikację z bohaterkami, w końcu każdy był kiedyś trochę samotny i niezrozumiany, ale jednocześnie taki poziom ogólności powoduje, że ostatecznie niewiele wiadomo o samych kobietach i w kilku momentach seansu można sobie zadać pytanie „ale właściwie co takiego się stało?”. Z tego powodu trudno też kupić gładkie zakończenie – nie wiadomo, w którym momencie i dlaczego między matką i córką coś zaskoczyło na tyle, że nad przepaścią nie do zasypania pojawił się jakiś pomost (tu najbardziej widać, że ów koncept, którego ujawnić nie wypada, nie we wszystkim zdaje egzamin). „Creed” burzy status quo już samym tytułem. To film powstały na styku trzech wartości: hollywoodzkiego crowd-pleasera, kina niezależnego oraz nowej fali afroamerykańskiego rewizjonizmu. Symboliczne przekazanie pałeczki przez Sylvestra Stallone’a, który schodzi na drugi plan aktorski, ale także po raz pierwszy nie figuruje jako scenarzysta, nie jest jedynie zmianą warty w obrębie cyklu, lecz również odpowiedzią na przemiany demograficzne w Stanach. Reżyser Ryan Coogler znalazł sposób, by młodego Adonisa Creeda uczynić postacią pasującą zarówno do uniwersum Rocky’ego, jak i do realiów „Fruitvale Station”, swojego głośnego debiutu sprzed trzech lat. Z Oscarem Grantem z tamtego filmu łączy Adonisa nie tylko osoba fantastycznego aktora Michaela B. Jordana, ale cały zestaw kulturowo-społecznych obciążeń, ze samospełniającym się proroctwem na czele. W jednym z wywiadów udzielonych po otrzymaniu nagrody w Cannes László Nemes wyjawił, że kręcąc swój reżyserski pełnometrażowy debiut, w dużej mierze inspirował się nakręconym trzy dekady wcześniej legendarnym wojennym dramatem Elema Klimowa „Idź i patrz”. I rzeczywiście, jest w „Synu Szawła” przerażająca scena, która jednoznacznie kojarzy się ze wspomnianym arcydziełem kinematografii radzieckiej. Poza tym Węgier oparł swoją historię na faktach. Prawdziwa jest sekwencja, w której więźniowie starają się na zdjęciach udokumentować popełniane przez nazistów zbrodnie (takowe wykonano w sierpniu 1944 roku), jak i bunt w krematorium (do którego doszło dwa miesiące później). O sile dzieła Nemesa decyduje jeszcze jeden element – nietypowy sposób realizacji. Zdjęcia kręcone są z ręki, kamera najczęściej podąża za głównym bohaterem, widzimy więc przede wszystkim jego plecy i kontury głowy. Pole widzenia tego, co dzieje się dokoła niego, zostaje zawężone, na dodatek kadry są nieostre. Dzięki temu węgierski reżyser może uniknąć epatowania obrazami nieludzkich zbrodni, choć są one oczywiście na tyle zarysowane, że wystarczy, aby wrażliwszy widz przeżył traumę. Wybierając się do kina, warto pamiętać, że mamy do czynienia z obrazem znacznie różniącym się od „Pianisty” czy „W ciemności”; w „Synu Szawła” László Nemes postawił bowiem na skrajny naturalizm. Seans może tym samym sprawić potworny ból.
Wyszukaj / Kup 5. Zwierzogród (2016, reż. Byron Howard, Rich Moore, Jared Bush) „Zwierzogród” okazuje się nad wyraz mądrą metaforą tak współczesnej Ameryki – zafiksowanej na punkcie równości, a zarazem skonfliktowanej rasowo i klasowo, z perspektywą prezydentury Trumpa – jak i świata w ogóle, nieradzącego sobie z kryzysem migracyjnym, podstawowymi prawami człowieka, problemem ksenofobii. Niekiedy padające z ekranu aluzje tyczą się symultanicznie skali lokalnej i globalnej, jak wtedy gdy bohaterowie trafiają do niebezpiecznej dzielnicy na wzór nowojorski, ale rządzonej przez gang rosyjskich białych niedźwiedzi. Czasem kontekst jest wyłącznie amerykański – w jednej ze scen Judy poucza pokojowo nastawionego drapieżnika, że tylko króliki mogą się wzajemnie nazywać „słodziakami”. Pojawiają się także, co wciąż niezwykłe u Disneya, podteksty o sytuacji mniejszości seksualnych. I już nie tak subtelnie, aczkolwiek nie bez wdzięku podjęte zagadnienie kuriozalnego strachu prawicowców przed „mniejszością rządzącą większością”. Twórcy uwznioślają rolę grup nieuprzywilejowanych, propagują pracę u podstaw i sprawiedliwość ekonomiczną, piętnują biurokrację i nadużycia władzy. Zostawiając już zaś na boku ważkie kwestie polityczne, społeczne, kulturowe, nie można nie zauważyć, że „Zwierzogród” to również świetny… kryminał. Może nie od razu „Chinatown”, do którego w pewnym momencie nawiązuje (jak i do „Ojca chrzestnego” czy „Breaking Bad”), niemniej tak udanego króliczego kina noir nie było przynajmniej od czasu „Kto wrobił królika Rogera?”. Poważnie – są tu sceny zaskakująco mroczne, choć dominuje jednak kolorowy frenetyzm à la „Lego przygoda” i rodzice kilkulatków, o ile nie wyjątkowo nadwrażliwych, nie mają się czego obawiać. Denis Villeneuve z każdym kolejnym filmem dumnie kroczy ku zapisaniu się w historii kina jako jeden z najbardziej utalentowanych i wrażliwych reżyserów. Autor „Pogorzeliska” czy niedocenionego „Wroga”, swoim najnowszym dziełem, i to w wyjątkowej dla siebie konwencji – science fiction – „Nowym Początkiem”, robi ogromny krok naprzód. Co nie jest aż takim zaskoczeniem, biorąc pod uwagę z jakim reżyserem mamy do czynienia. Denis Villeneuve jak zwykle prowadzi swoich aktorów z wyczuciem na najmniejszą emocję i zwraca uwagę na każde słowo oraz moment ciszy. Po raz kolejny udowadnia jak mistrzowsko opanował sztukę utrzymywania widza w napięciu, o czym świadczą o tym już pierwsze sceny „Nowego początku”. Nie wchodzi z kamerą wprost w spanikowany przybyciem obcych tłum, nie podsyca tych emocji, jedynie z dala obserwuje sytuację. Niespieszna narracja i powolne najazdy kamery, które są już znakiem rozpoznawczym reżysera pozwalają skupić się na niepewności uczuć, które targają bohaterami, a także… obcymi, którzy nie są tacy, do jakich przyzwyczaiło nas Hollywood. Nie jest to inwazja, nie są to też zwykłe odwiedziny. Naukowcy? Za mało ciekawscy. Turyści? Na te pytania próbują odpowiedzieć sobie bohaterowie filmu. Bez wątpienia jest to film tej samej wagi dla naszych czasów, co niegdyś „Bliskie spotkania trzeciego stopnia” Spielberga. „Nowy początek” nawiązuje o wiele bliższy kontakt, niż Jodie Foster w „Kontakcie”, nie aspiruje do naukowego wyjaśniania zjawisk jak „Interstellar”, ale też dużo lepiej radzi sobie z przekazem, że czas jest względny, a uczucia takie jak miłość czy zaufanie, choć nie zawsze łatwe – potrafią oprzeć się jego działaniu. Jest to naprawdę „Nowy początek” i wyjątkowo tym razem polski tytuł oddaje ducha najnowszego filmu Denisa Villeneuve. Po rozczarowującym „Stokerze” nakręconym w Hollywood, Park Chan-wook wraca na stare śmieci, do klimatów bliższych słynnej trylogii o zemście. Niemniej kontekst zachodni znów się pojawia – „Służącą” zainspirowała powieść Sarah Waters „Złodziejka”, znana u nas również z serialu BBC z Sally Hawkins. Twórca „Oldboya” przenosi akcję książki z wiktoriańskiej Anglii do Korei w czasach japońskiej okupacji lat trzydziestych. Samozwańczy hrabia (Ha Jung-woo) przy pomocy młodziutkiej oszustki Sook-Hee (fantastyczny debiut Kim Tae-ri) próbuje uwieść Lady Hideko (elektryzująca Kim Min-hee), nieco zdziwaczałą dziedziczkę dzielącą posiadłość z sadystycznym wujem. Kryminalny wymiar filmu z początku zdaje się powielać wiele utartych schematów, np. z „M jak morderstwo” Hitchocka, jednak w miarę upływu czasu opowieść – podzielona na trzy rozdziały, każdy z innej perspektywy – robi się coraz bardziej zniuansowana tudzież, jak to u Parka, coraz bardziej perwersyjna. W części środkowej intryga ustępuje miejsca mocno eksponowanego erotyzmowi, by w finale powrócić ze zdwojoną siłą. W swych zagmatwanych relacjach Hideko i Sook-Hee przypominają po trosze Bette Davis i Joan Crawford, po trosze parę kochanek z niedocenianego „Duke of Burgundy” – z tą różnicą, że sceny erotyczne w „Służącej” są bardziej intensywne, a fetysze – dużo bardziej osobliwe, by przywołać choćby symulowanie seksu z drewnianym manekinem lub zaspokajanie poprzez… spiłowywanie zęba. Nawet jednak w tych najbardziej „kinky” momentach, miłość lesbijska/kobieca pozostaje ukazywana zmysłowo i zaskakująco subtelnie. Stanowi zarazem kontrapunkt dla seksualnych zachowań mężczyzn – żałosnych, groteskowych, odrażających. Ostatecznie „Służąca” okazuje się fascynującym thrillerem erotycznym o silnie feministycznym wydźwięku, ale też – a może: przede wszystkim – jednym z najpiękniejszych romansów ostatnich lat. W pełnometrażowym debiucie, reżyserka Deniz Gamze Erqüven pewną ręką kreśli przejrzysty i bezpośredni portret ograniczenia ludzkiej woli, z którym w „Mustangu” ma się do czynienia na co dzień. W znakomicie wyważonym dramacie umiejętnie dawkuje proporcje gatunków, mieszając młode bohaterki, pasujące bardziej do kina młodzieżowego ze społecznym dramatem. Nie ma tu jednakże ucieczki do zawoalowanych metafor, stąd przed widzem kładzie się obrazki desperacji – jedna z sióstr woli przespać się z przypadkowym chłopakiem pod nieobecność wuja, by stracić tak cenione przed ślubem dziewictwo. Inna planuje czym prędzej czmychnąć do Stambułu samochodem, nawet jeśli nie wie, jak je prowadzić. „Mustang” nie jest jednakże kinem osadzonym w czarno-białych emocjach. To pełna panorama zmieniającej się Turcji: od tej nowoczesnej, goniącej za zachodnimi standardami, do funkcjonującej z nią na równej płaszczyźnie krainy przykrytej płaszczykiem poszanowania tradycji, w rzeczywistości dalej tkwiącej w wielu miejscach w conajmniej XIX wieku. Jednakże w swojej ocenie nie tyle atakuje i zwalcza skostniałe zwyczaje, co staje w obronie tych, którzy chcą prowadzić swoje życie po swojemu, a nie tylko je po prostu przeżyć. Jak to w typowych amerykańskich snujach, którym Jarmusch nieformalnie patronuje, nie dzieje się nic i dzieje się wszystko. Paterson codziennie przedziera się przez, jak sam to określa, „tryliony molekuł”, podczas gdy inne tryliony pozostają z boku, nietknięte, dopiero czekając na odkrycie (lub nie). Molekuły, z którymi Paterson wchodzi w interakcje, to miejsca, przedmioty, a nade wszystko ludzie. Pasażerowie, których podsłuchuje niby mimowolnie, a jednak z autentycznym zaciekawieniem, podobnie jak bohater „Taxi” Panahiego. Raper (Method Man) ćwiczący w pralni nowe zwrotki. Barman (Barry Shabaka Henley) sypiący anegdotami o sławach pochodzących z Paterson, od Allena Ginsberga przez Lou Costello po Fetty’ego Wapa. Jarmusch pozostaje jednak zbyt inteligentnym twórcą tudzież zbyt bystrym obserwatorem, by zadowalać się li tylko serwowaniem pięknych banałów rodem z piosenki Sylwii Grzeszczak o cie-sze-niu-się-z-ma-łych-rze-czy. Jego bohater lubi swoją rutynę, ale bywa też nią rozczarowany. Bezsprzecznie kocha żonę, ale bywa też zmęczony jej bezustannym entuzjazmem. Driver wspaniale wygrywa te niuanse. Nigdy nie wiemy, jak głęboka frustracja siedzi w Patersonie, niemniej postać często balansuje na granicy wybuchu. I jeśli nie eksploduje, to dlatego, że szczerze docenia swoje „obiektywnie” dobre życie – oddaną żonę, przyzwoitą pracę, dzięki której może służyć własnej społeczności, wreszcie poezję, w której znajduje wytchnienie od zapętlonego Dnia Świstaka. To nic innego, jak szczęśliwe sprzężenie tych wszystkich elementów daje bohaterowi siłę, wewnętrzny spokój zen niczym u drobnomieszczańskiej, pacyfistycznej wersji Ghost Doga. Wszyscy jesteśmy Patersonami – zdaje się ostatecznie mówić Jarmusch – a nasz obraz w społeczeństwie tworzymy nie tyle my sami, ile molekuły miejsc, przedmiotów, ludzi, jakimi się otaczamy. I oby to były dobre molekuły. • • • Zestawienie przygotowali: Marta Bałaga, Karolina Ćwiek-Rogalska, Agnieszka Szady, Piotr Dobry, Grzegorz Fortuna, Gabriel Krawczyk, Karol Kućmierz, Jarek Robak, Krzysztof Spór, Konrad Wągrowski, Kamil Witek. Zwycięzcy plebiscytu „Esensji” w minionych latach:
|
Dzień dobry,
Potrzebujesz zasobów, aby stworzyć własny biznes, dom, firmę, kupić samochód, kupić motocykl, więcej osobistych potrzeb na swoje pytanie. Dajemy pożyczki osobiste w przedziale od 2 000 do 100 000 000 z nominalną stopą procentową 3% niezależnie od kwoty. Prosimy o podanie we wniosku o pożyczkę dokładnej kwoty, którą chcesz pożyczyć i wybranego okresu spłaty. Email: davispasicalloanlender@gmail.com
nazwa wnioskodawcy -------------------------
kraj-------------------
stan---------------------------------
adres------------------------
numer telefonu------------------------
potrzebna kwota pożyczki -----------------------------
wiek----------------------------
Trwanie--------------------------
stan cywilny------------------------------
Gdy w lutym 1967 roku Teatr Sensacji wyemitował „Cichą przystań” – ostatni odcinek „Stawki większej niż życie” – widzowie mieli prawo poczuć się osieroceni przez Hansa Klossa. Bohater, który towarzyszył im od dwóch lat, miał zniknąć z ekranów. Na szczęście nie na długo. Telewizja Polska miała już bowiem w planach powstanie serialu, na którego premierę trzeba było jednak poczekać do października 1968 roku.
więcej »Tak to jest, jak w najbliższej okolicy planu zdjęciowego nie ma najmarniejszej nawet knajpki.
więcej »Domino – jak wielu uważa – to takie mniej poważne szachy. Ale na pewno nie w trzynastym (czwartym drugiej serii) odcinku teatralnej „Stawki większej niż życie”. tu „Partia domina” to nadzwyczaj ryzykowna gra, która może kosztować życie wielu ludzi. O to, by tak się nie stało i śmierć poniósł jedynie ten, który na to ewidentnie zasługuje, stara się agent J-23. Nie do końca mu to wychodzi.
więcej »Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz
Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz
Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz
Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz
Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz
Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz
Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz
Zemsty szpon
— Jarosław Loretz
20 najlepszych filmów animowanych XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów dokumentalnych XXI wieku
— Esensja
20 najlepszych polskich filmów XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów superbohaterskich XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych filmów wojennych XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych westernów XXI wieku
— Esensja
Krótko o filmach: Bone Tomahawk
— Jarosław Loretz
100 najlepszych filmów XXI wieku. Druga setka
— Esensja
100 najlepszych filmów XXI wieku
— Esensja
Krótko o filmach: Cloverfield Lane 10 (DVD)
— Jarosław Loretz
10 największych rozczarowań muzycznych 2016 roku
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
10 najlepszych książek 2016 r.
— Esensja
10 najlepszych komiksów 2016 roku
— Esensja
Porażki i sukcesy 2016, czyli filmowe podsumowanie roku
— Piotr Dobry, Gabriel Krawczyk, Jarosław Robak, Konrad Wągrowski, Kamil Witek
50 najlepszych płyt 2016 roku
— Esensja
Najgorsze filmy 2016 roku
— Esensja
Książki Roku 2016 – nominacje
— Esensja
Najlepsze komiksy 2016 roku
— Esensja
mbank Nowe Horyzonty 2023: Drrrogi, chłopcze…
— Kamil Witek
Śladami Hitchcocka
— Konrad Wągrowski
Niedoczarowana
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Siła pustyni dla początkujących
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Zaufaj indonezyjskiej smoczycy
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Sama przeciw wszystkim
— Marcin Mroziuk
W otchłani jazzu
— Sebastian Chosiński
Artystką być
— Adam Lewandowski
Mandalorian. Odcinek 8: Niańczyć i chronić
— Kamil Witek
Mandalorian. Odcinek 7: Człowiek honoru
— Kamil Witek
Zmarł Leonard Pietraszak
— Esensja
Do kina marsz: Marzec 2020
— Esensja
Do kina marsz: Luty 2020
— Esensja
50 najlepszych filmów 2019 roku
— Esensja
Do kina marsz: Styczeń 2020
— Esensja
Do kina marsz: Grudzień 2019
— Esensja
Do kina marsz: Listopad 2019
— Esensja
Do kina marsz: Październik 2019
— Esensja
Do kina marsz: Wrzesień 2019
— Esensja
Do kina marsz: Sierpień 2019
— Esensja
Całkiem zacne zestawienie, wymieniłbym jednak mocno przeciętnych "Nienasyconych", "Doktora Strange" i "Vaianę" na bardzo dobre "Zjawę", "Nienawistną ósemkę" i "Siedem minut po północy". A niechby i tego nieszczęsnego Deadpoola gdzieś wcisnąc.