Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 16 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup

15 najlepszych horrorów XXI wieku

Esensja.pl
Esensja.pl
Postanowiliśmy pociąć nasz ranking 100 najlepszych filmów XXI wieku na kawałki, wybrać z niego podzbiory gatunkowe i spojrzeć, jak przy okazji wyszły nam wybory bardziej zbliżone tematycznie. Dziś zobaczcie zestawienie 15 najlepszych filmów grozy nakręconych po 2000 roku.

Esensja

15 najlepszych horrorów XXI wieku

Postanowiliśmy pociąć nasz ranking 100 najlepszych filmów XXI wieku na kawałki, wybrać z niego podzbiory gatunkowe i spojrzeć, jak przy okazji wyszły nam wybory bardziej zbliżone tematycznie. Dziś zobaczcie zestawienie 15 najlepszych filmów grozy nakręconych po 2000 roku.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
15. Babadook
(2014, reż. Jennifer Kent)
Debiutująca w pełnym metrażu australijska reżyserka Jennifer Kent wie, że w dobrym horrorze liczy się nie tylko to, co widać na ekranie, ale przede wszystkim to, co schować można pod płaszczykiem utkanym z – pozornie niewykraczającej poza ramy gatunku – fabuły. Jej „Babadook”, opowiadający o matce i jej kilkuletnim synku, którzy muszą stawić czoła tytułowemu potworowi, całą swoją siłę czerpie z niejednoznaczności – nigdy nie dowiadujemy się, czy Babadook rzeczywiście istnieje, czy jest tylko szponiastą, odzianą w czarny płaszcz i kapelusz metaforą rodzinnych traum. Kent wygrywa tę niepewność doskonale: zapełnia swój film najbardziej ogranymi pomysłami, jakie tylko przyjdą Wam do głowy (niezidentyfikowane stuki, odbicia w lustrze, karaluchy wypełzające ze ściany), ale cały czas podrzuca tropy, które podpowiadają widzowi, że chodzić może o coś zupełnie innego. Finał tej opowieści jest zaskakujący i wspaniały zarazem, ale nie tylko znakomicie ułożona fabuła świadczy o talencie reżyserki. Kent umiejętnie wykorzystuje też inspiracje (niemiecki ekspresjonizm, twórczość Romana Polańskiego) i fizjonomie swoich głównych bohaterów – zmęczonej Essie Davis oraz upiornego i uroczego zarazem Noaha Wisemana. „Babadook” ma też polski akcent: autorem zdjęć do filmu jest Radosław Ładczuk, znany z „Sali samobójców” i „Jesteś bogiem”.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
14. Dom w głębi lasu
(2011, reż. Drew Goddard)
Ile to już razy slasher okazywał się powtórką z rozrywki? Jak wiele ślicznych blondynek i umięśnionych zawodników uniwersyteckiej drużyny maszerowało pod nóż seryjnego mordercy niczym głupie owieczki idące na rzeź? Jak często horror zamieniał się we własną parodię i przekształcał w komedię? W „Domu w głębi lasu” Drew Goddarda także znajdziemy parodię, ginącą w okrutny sposób młodzież i chatkę na odludziu. Ale tym razem wszystko jest zamierzone i pod kontrolą. „Dom w głębi lasu” momentami zmienia się w – nomen omen – pełnokrwisty slasher, ale jest przede wszystkim parodią obrazów spod znaku potwora i siekiery. Początkowy klimat płynący z typowego zawiązania akcji (grupka przyjaciół udaje się na odludzie) dość szybko zostaje złamany wątkami autotematycznymi, co momentalnie psuje zabawę widzom nastawionym na rzecz w typie „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”. I jednocześnie zapewnia rozrywkę tym, którzy oczekiwali przede wszystkim zabawy z konwencją. Drew Goddard inteligentnie przepracowuje tradycyjne horrorowe motywy, prezentując poziom humoru o klasę wyższy niż choćby pierwszy „Straszny film”. Wartością samą w sobie są tu właściwie wszystkie zagrywki scenariuszowe, znakomicie wypadają zwłaszcza odniesienia do japońskiego kina grozy oraz zakończenie, a ostatnie dwadzieścia minut w ogóle to prawdziwy maraton smaczków i nawiązań do przeróżnych produkcji gatunkowych, pomysłowo spiętych ramą drugiej części „Cube′a”.
WASZ EKSTRAKT:
80,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
13. Świt żywych trupów
(2004, reż. Zack Snyder)
Nie ujmując nic dziełu z 1978 roku, nie sposób nie zauważyć, że obecnie wzbudza ono przede wszystkim szacunek należny klasykowi, zaś tak bliskie miłośnikom horroru emocje, jak niepokój, strach czy obrzydzenie, wywołuje dopiero nowa wersja. Łatwo skwitować ten stan 40-krotnie większym budżetem, jakim w stosunku do Romero dysponował Snyder, ale byłoby to niesprawiedliwe – wszak w naturze nie występują remaki tańsze od pierwowzorów, a efekty przeróbek i tak są przeważnie mizerne. Reżyser późniejszych „300” i „Watchmen”, zabierając się za realizację nowego „Świtu…”, miał coś więcej niż kasę. Miał pomysł. Doskonale wiedział, jak rozłożyć akcenty, w których momentach kulminować napięcie, kiedy je rozładować błyskotliwym żartem i gdzie wykorzystać cameo aktorów z oryginału, by nie sprawiali wrażenia umieszczonych od czapy. Większość krytyków, chwaląc ową inwencję Snydera i techniczną biegłość jego współpracowników, jednocześnie zarzucała filmowi – w kontrze do słynnego poprzednika – intelektualną miałkość. Niesłusznie, bowiem antykapitalistyczne podteksty Romero w teraźniejszym świecie, w którym konsumpcjonizm od dawna jest stylem, a nierzadko też celem życia, zwyczajnie trącą myszką. Dlatego Snyder nie podchwytuje zwietrzałych idei, tylko idzie w alegorie postwrześniowe, wszechobecną paranoję wymuszającą podejrzliwość tak wobec obcych, jak i najbliższych sąsiadów. Po czym puentuje apokalipsą – dziś w prawdziwym horrorze nie ma miejsca nawet na połowiczny happy end.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
12. The Host: Potwór
(2006, reż. Joon-ho Bong)
Filmy o olbrzymich potworach, siejących postrach i spustoszenie w wielkiej metropolii, kojarzą nam się przede wszystkich z Japonią i Godzillą, a tymczasem po drugiej stronie Morza Japońskiego narodził się przypominający potężną rybę stwór… W poszukiwaniu żywicieli opuszcza rzekę Han i atakuje mieszkańców Seulu, porywając m.in. ukochaną córkę pewnego sprzedawcy (Song Kang-ho). On sam wraz z siostrą, bratem i ojcem zostaje poddany rządowej kwarantannie. Jednak w tunelu tragedii pojawia się światełko – znak od jego córki, że żyje i czeka na ratunek. Południowokoreański twórca historii, Bong Joon-ho („Zagadka zbrodni”) podszedł do tematu z dużym dystansem i humorem, nie pozbawionym oczywiście pełnego profesjonalizmu. Lwią część ponad jedenastomilionowego budżetu pochłonęły efekty specjalne, lecz muszę przyznać – opłaciło się. Trudno mówić oczywiście o realizmie koreańskiego monstrum, ale design i animacja zdecydowanie plasują się na światowym poziomie, mimo że cała konstrukcja filmu nasuwa (pozytywne) skojarzenia z produkcjami klasy B. Nie jest to może przykład kina ambitnego (to film z pogranicza „Szczęk” i „Parku Jurajskiego”), ale z pewnością przemówi do miłośników rozrywki w dobrym wydaniu. Mimo że „The Host” stawia naród amerykański w dość nieprzychylnym świetle, to właśnie Amerykanie najbardziej zachwycili się filmem Bonga (wystarczy poczytać recenzje krytyków na portalu Rotten Tomatoes), a w Hollywood snuto plany nakręcenia remake’u. Wyznaczono nawet reżysera – Gore’a Verbinskiego, lecz na tym nazwisku wszelkie plotki się urwały. Może i dobrze…
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
11. Obecność
(2013, reż. James Wan)
Twórcy horrorów uwielbiają fabuły zainspirowane prawdziwymi historiami, ponieważ złudzenie, że śledzimy opowieść opartą na faktach, znacząco podkręca napięcie w każdym filmie grozy. Sztuczka udała się również w przypadku „Obecności” Jamesa Wana. Amerykańscy widzowie tak bardzo przestraszyli się losów rodziny Perronów, że zostawili w kasach ponad 100 milionów dolarów. „Obecność” to klasyczne kino grozy. Wan stosuje tradycyjne metody straszenia, ale posługuje się nimi na tyle zręcznie, że tworzy przytłaczającą atmosferę i wywołuje dreszcz na plecach. W ten sposób film spełnia rolę horroru czystej wody, chociaż nie zaskakuje oryginalnymi rozwiązaniami narracyjnymi. Jest celowo staroświecki, a obrazu przerażającej historii z przeszłości dopełnia pieczołowita stylizacja, widoczna w strojach, fryzurach i sposobie fotografowania. James Wan potwierdził, że klasyczne kino grozy nie musi odejść w zapomnienie, podobnie jak inne gatunki powielające schematy, na przykład komedie romantyczne. Wystarczy zręcznie zestawiać ze sobą znane tematy i motywy, a rezultatem okazuje się solidny kawałek kina. Niech „Obecność” będzie na to dowodem.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
10. Co robimy w ukryciu
(2014, reż. Jemaine Clement, Taika Waititi)
Jeśli ciekawi was, do czego wampir potrzebuje gazety, albo co wydarzy się, gdy podczas konsumpcji człowieka trafi w aortę – koniecznie powinniście obejrzeć nowozelandzką komedię „Co robimy w ukryciu”. Jeśli nigdy wcześniej nie zadawaliście sobie podobnych pytań – również powinniście zajrzeć do kina. Choć „Co robimy w ukryciu” nie pretenduje może do roli medytacji nad przemijaniem, jaką było choćby „Tylko kochankowie przeżyją” Jarmuscha, to również w tej wampirzej historii odnaleźć można odrobinę refleksji i melancholii – jak wtedy, gdy Deacon tłumaczy, że z perspektywy kogoś, kto może żyć wiecznie, widać przede wszystkim, jak wszystko inne – w tym to, co kochamy – umiera. Warto też zwrócić uwagę na obecny w komedii Clementa i Waititiego subtelny przekaz emancypacyjny i równościowy – filmowi krwiopijcy przypominają grupkę odmieńców jakich znamy z „Napoleona Wybuchowca” czy „Małej Miss”, którzy niezdarnie próbują integrować się z resztą społeczeństwa. Wampiryzm jest tu pewną niedogodnością, ale potrafi też przekształcić się w źródło siły mogącej rozsadzać skostniałe społeczne hierarchie, od patriarchatu, po wykluczenie osób starszych. Nade wszystko „Co robimy w ukryciu” jest jednak pochwałą przyjaźni na śmierć i życie-po-śmierci – i jako takie jest zastrzykiem świeżej krwi w zdawałoby się wyeksploatowaną do cna tematykę.
WASZ EKSTRAKT:
80,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
9. Wysyp żywych trupów
(2004, reż. Edgar Wright)
Mieszanka czarnej komedii i apokalipsy zombie otworzyła nieformalną trylogię Edgara Wrighta z udziałem Simona Pegga i Nicka Frosta. Ich bohaterowie nie mają ochoty dorosnąć, ustatkować się i wziąć odpowiedzialności za swoje życie. Zaczyna to przeszkadzać Shaunowi, którego dezynwoltura i brak organizacji doprowadzają do rozpadu jego związku. Atak zombie okaże się zatem dobrą okazją do tego, żeby przejść szybki kurs dorastania, oczywiście z przymrużeniem oka. Shaun uczy się bowiem, jak chronić innych i radzić sobie w ciężkich sytuacjach w ekstremalny sposób, czyli w rozpryskach krwi żywych trupów. Wright tworzy fantastycznych, krwistych (i nie chodzi w tym przypadku o nieapetycznych zombiaków) bohaterów, dzięki którym i humor, i historia nabierają dodatkowego znaczenia. Jest zabawnie, zwłaszcza wtedy gdy Shaun przez długi czas nie zauważa zombie – w ten sposób Wright atakuje ogłupione rutyną i mediami społeczeństwo, przypominające żywe trupy na co dzień. Ale to właśnie ze względu na życiowe odniesienia, a także za sprawą ekranowej makabry „Wysyp…” to szczególna krzyżówka komediowa, z iście gorzką wkładką.
Dobre, śmieszne, pomysłowe i przede wszystkim dopisuje wreszcie kawałek tekstu do historii rozwoju filmów o zombie. Bo niby gatunek przeżywa ostatnio renesans, ale poza „28 dni później” jakoś nie dopisywano ostatnio do zombi ciekawego podtekstu. „Wysyp” sugeruje, że zombi oczywiście wszędzie nas otaczają i nawet ich już nie zauważamy (dopóki nie zrobią się zbyt nachalni), ale co z tego, skoro żyć jakoś trzeba. Zatem grunt to nie dać się wciągnąć w zombiczne działania, nie dać się uprzedmiotowić korporacji, bezmózgiej pracy itd. I robić swoje, czyli pamiętać o dziewczynie, rodzinie, wysokoprocentowych napojach i konsoli do gier.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
8. Opowieść o dwóch siostrach
(2003, reż. Ji-woon Kim)
„Opowieść o dwóch siostrach”, ukłon w kierunku japońskiego kina grozy, to majstersztyk. Niezwykle estetyczny horror, thriller i dramat w jednym. Dwie siostry po kuracji z bliżej nieznanej choroby powracają do rodzinnego domu na wsi. W domu mieszka ojciec z nowo poślubioną żoną – matka dziewcząt najprawdopodobniej nie żyje. Od razu widać niechęć między siostrami a ich macochą, zaś w nocy w domu zaczynają dziać się dziwne rzeczy… W tym momencie zachodni widz spodziewa się dość typowej opowieści o nawiedzonym domu. Wydaje mu się, że karty są rozdane i wie, kto jest postacią pozytywną, a kto negatywną. Nic bardziej błędnego – film z każdą minutą odkrywa nowe fakty, role czworga głównych postaci dramatu ciągle się zmieniają, a widz jest zmuszony co chwilę od nowa budować historię w nim opowiadaną. Film ma pewien element, który uwielbiam w kinie. W pewnym momencie, gdy wszystko wydaje się już jasne, padają dosłownie trzy słowa, które całkowicie negują to wszystko, co do tej pory mogliśmy sobie zbudować, i każą na całą dotychczasową treść spojrzeć od nowa. Ostateczny efekt jest niesamowity – pozostaje wrażenie uczestnictwa w szaleństwie chorego umysłu, niemogącego poradzić sobie z koszmarami przeszłości oraz poczuciem winy i straty. Trudno sobie wyobrazić europejskiego twórcę (może poza Davidem Lynchem i Davidem Cronenbergiem, notabene wpływy tych dwóch twórców z pewnością są obecne w azjatyckiej kinematografii), który mógłby przedstawić film tak narracyjnie złożony i trudny w odbiorze. Sugeruję więc co najmniej trzy seanse. Obraz wysmakowany wizualnie (cudowne jesienne zdjęcia domku na wsi i jego okolicy, skontrastowane z mrocznymi wnętrzami domu i chłodem miejskiego szpitala), nawiązujący momentami do horroru gotyckiego, z piękną ilustracyjną muzyką i kilkoma naprawdę przerażającymi scenami – „dziewczyna ukryta w kuchni” to scena nadająca się do panteonu najbardziej przerażających momentów w światowym horrorze.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
7. Wieża. Jasny dzień.
(2017, reż. Jagoda Szelc)
Spektakularny debiut reżyserski Jagody Szelc to film jednocześnie zupełnie niespodziewany i kompletnie odstający od wiodących nurtów w polskim kinie. „Wieży. Jasny dzień” równie daleko do małego realizmu co do tradycyjnie pojmowanej gatunkowości; pierwsza część filmu to naturalistyczne kino obyczajowe, a druga – horror czerpiący pełnymi garściami ze słowiańskiego folkloru. Połączenie tych odrębnych rejestrów (doskonale umotywowane także na płaszczyźnie fabularnej, na której oglądamy starcie dwóch bohaterek reprezentujących zupełnie odmienne poglądy na świat) składa się na jeden z najciekawszych i najbardziej odważnych debiutów dekady, w którym artystyczna brawura łączy się z doskonałym wyczuciem filmowej materii, umiejętnością wodzenia widza za nos i budowania osobnych światów. Jest to, mówiąc kolokwialnie, cholernie imponujące, przez co „Wieża…” zostaje w głowie na długie miesiące.
WASZ EKSTRAKT:
70,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
6. Ujrzałem diabła
(2010, reż. Jee-woon Kim)
Produkcja, niczym u Hitchcocka, zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie już tylko rośnie. Młodej kobiecie przytrafia się awaria samochodu. Spokojne oczekiwanie na pomoc drogową przerywa pojawienie się dziwnego mężczyzny, który oferuje wsparcie. Dziewczyna odmawia, ale swój opór przypłaca życiem. Bo ów dziwny mężczyzna to psychopata Kyung-chul który z niesłychaną brutalnością zabija gardzące nim kobiety. Gdy narzeczony dziewczyny Soo-hyun dowiaduje się o śmierci swej ukochanej, postanawia odnaleźć sprawcę obrzydliwej zbrodni i zapoznać go ze smakiem prawdziwego cierpienia. Choć ten motyw może brzmieć znajomo i przewidywalnie, to jest całkowitym przeciwieństwem wszystkiego, czego można się po tym niewielkim wprowadzeniu spodziewać. Kim Ji-woon przypomina nam sens powiedzenia, że „zemsta najlepiej smakuje na zimno”. Nie serwuje nam jednak „brutalności dla brutalności” – to raczej ekranizacja kodeksu Hammurabiego niż próba popisania się swoimi chorymi fantazjami. U Kim Ji-woona wszystko ma swoje uzasadnienie, a jego obraz jest przykładem wyrachowanego i przemyślanego turpizmu. „Ujrzałem diabła” budzi niesmak, strach, szokuje i … intryguje. Zagmatwana i nieprzewidywalna historia łączy enigmatyczność „Zagadki zbrodni” z bolesnym naturalizmem „W pogoni”, po kilkakroć potęgując ich nasilenie.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
5. Pozwól mi wejść
(2008, reż. Tomas Alfredson)
„Pozwól mi wejść” to horror nawet nie tyle z podtekstem, co z jawnie narzucającą się interpretacją. Historia o dziewczynie-wampirze w gruncie rzeczy jest przejmującą opowieścią o samotności, odrzuceniu i poszukiwaniu zrozumienia i akceptacji. Akcja filmu toczy się w 1982 roku w osiedlu na przedmieściach Sztokholmu. Oscar jest 12-letnim chłopcem z rozbitej rodziny, nieśmiałym, wystraszonym, samotnym i wciąż upokarzanym przez rówieśników. Pewnym promyczkiem dla niego jest przybycie rówieśniczki, Eli, która wraz ze swym ojcem sprowadza się do jego bloku. Dziewczyna również wygląda na samotną, również sprawia wrażenie, jakby pragnęła, ale bała się kontaktu z innymi ludźmi. Co interesujące – na dwór wychodzi jedynie po zmroku, a dziwnym zbiegiem okoliczności spokojną dotychczas okolicą wstrząsają morderstwa połączone ze spuszczaniem z ofiar dużych ilości ich krwi…
„Pozwól mi wejść” zbudowany jest na sugestiach i niedomówieniach. Z drobnych, mistrzowsko przedstawionych scen tworzymy sobie wizję bohaterów i otaczającego ich świata. Wystarczą kilkusekundowe sceny, abyśmy domyślili się, że zaganiana matka nie rozumie Oscara, a sympatyczny z pozoru ojciec jest alkoholikiem. W ten sposób ukazanych jest kilka dodatkowych postaci. Postaci, które tworzą przerażające tło dla tej opowieści grozy. Opowieści, w której najstraszniejsze wcale nie są wampiry, ale przygnębiający, ponury świat sztokholmskich przemieści, w którym nieszczęśliwi ludzie prowadzą swą smutną egzystencję. Wampiryzm jest tu nie – jak to zwykle w kinie bywało – alegorią seksualnego pożądania, lecz symbolem odrzucenia. Oscar, zraniony i nieszczęśliwy, garnie się do dziewczyny, bo jej krwawe potrzeby i nie mniej krwawe czyny są dla niego mniejszym złem niż koszmar, na jaki skazują go dorośli i rówieśnicy. Alfredson perfekcyjnie oddaje klimat takiego świata. Ale – gdy trzeba – reżyser potrafi też ukazać solidną scenę grozy, wcale nie stonowaną, krwawą, wyrazistą i porażającą. „Pozwól mi wejść” w pewnym sensie zachowuje strukturę otwartą, pozostawiającą pole do interpretacji dla widza. Kluczem wydaje się być postać tajemniczego „ojca” Eli. Kim jest? Prawdziwym ojcem? Opiekunem? A jeśli tym drugim – to co skłania go do poświęceń dla dziewczyny? A może on niegdyś był takim Oscarem, który wciąż spłaca swój dług wdzięczności? A jeśli tak – to czy motywacje Eli są na pewno szczere? Alfredson pokazał, że nadal można nakręcić film grozy odbiegający od sztampy, sugestywny, intrygujący, ale nie wymagający wcale wielkich nakładów.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
4. Uciekaj!
(2017, reż. Jordan Peele)
Biała dziewczyna jedzie wraz ze swym chłopakiem z wizytą do swoich rodziców. Problem w tym, że ten chłopak jest czarny, a żyje już na tym świecie wystarczająco długo, by wiedzieć, że nawet dla najbardziej liberalnie nastawionych osób może to być problem. Obawy zdają się potęgować, gdy po przypadkowym zderzeniu z jeleniem lokalny policjant każe się bohaterowi wylegitymować – mimo tego, że to wcale nie on siedział za kierownicą. To już nie jest przewinienie „driving while being black”, to już „being a passenger while being black"… Ale po dotarciu do domu wszystko wygląda z początku okej – rodzicie są mili, komplementują Chrisa, wygląda, że go akceptują. Ale różne drobiazgi zaczynają budzić niepokój, otoczenie wydaje się kryć w sobie jakąś tajemnicę. I tak film z konwencji „Zgadnij, kto przyjdzie na obiad” ewoluuje powoli w kierunku „Żon ze Stepford”, a potem kolejnych wcieleń kina grozy… Po seansie ciśnie się do głowy szeroka gamą interpretacji. Bo przecież nijak nie da się podsumować tego filmu prostym stwierdzeniem „biali to rasiści” (a tym tropem idzie w Polsce wielu recenzentów). Bowiem ten ich stosunek do czarnych daleko wykracza poza typową pogardę dla „niższej” rasy, czy też żal za utraconymi czasami niewolnictwa. W filmie stosunek bogatych białych ludzi do Afroamerykanów oscyluje między rasizmem i fascynacją. Bo przecież oni nie ukrywają podziwu dla czarnych – Jessego Owensa, Tigera Woodsa czy prezydenta Obamy. I są w tych zachwytach szczerzy! Gdyby rasą gardzili, nie byłoby całego programu „podmiany ciał”, bo kto chciałby żyć w ciele, którego nienawidzi? A jest w tym coś z podejścia Leni Riefenstahl, która przecież była nadworną reżyserką nazistów, ale w filmie o berlińskiej Olimpiadzie nie ukrywała fascynacji ciałami czarnych sportowców. Jest więc fascynacja, ale też chęć dominacji, układania świata według „białych” norm, strącenia czarnych do przewijającego się w filmie „The Sunken Place”.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
3. Kręgosłup diabła
(2001, reż. Guillermo del Toro)
Zjawiskowy horror Guillermo del Toro udowadnia, że najlepsze filmy o duchach to filmy o smutku i tęsknocie; co więcej, to wcale nie nadprzyrodzone zjawy bywają w nich najstraszniejsze. Bo co może być większym koszmarem niż wojna? – w „Kręgosłupie diabła”, podobnie jak w późniejszym „Labiryncie Fauna” Meksykański reżyser znajduje swoich bohaterów w środku wojny domowej w Hiszpanii, w obu tych filmach pokazuje ją z punktu widzenia dzieci (w „Kręgosłupie diabła” – wychowanków pewnego sierocińca na prowincji). Placówka na odludziu budzi zainteresowanie frankistów (nie bez podstaw, prowadzący ośrodek wychowawcy wspierają republikanów); kryje ona jednak o wiele więcej tajemnic, niż wydaje się faszystom. Sierociniec filmowany jest przez del Toro niczym zamczysko, pełne mrocznych zaułków, cieni, pokoi i korytarzy, które – zwłaszcza w oczach dzieci, głównych przecież bohaterów tego filmu – zdają się układać w labirynt. Coś z gotyku, coś z realizmu magicznego – w filmie Meksykanina nadnaturalne nierozerwalnie splata się z tym, co rzeczywiste; jakby na potwierdzenie mieszanki niebezpieczeństwa i absurdu, dziedziniec budynku „zdobi” wbita w ziemię, niezdetonowana, ale wciąż grożąca wybuchem bomba. Nie ulega wątpliwości, że sympatie twórcy leżą po stronie antyfaszystów – co nie znaczy, że w „Kręgosłupie diabła” nie potrafi pokazać ich jako skomplikowane, pełne sprzeczności i rozmaitych motywacji postacie, a nie funduje im jedynie wyidealizowanych laurek (czym jednak trochę grzeszy późniejszy „Labirynt Fauna”). W filmie Del Toro zachwyca również opowiadanie o samych duchach – reżyser nie męczy widza jump-scare’ami, ostrożnie dawkuje to, co niewytłumaczalne. Co najważniejsze, duchy nie służą tu jako atrakcje z lunaparku, ale jako memento, przejmujące upomnienie o dawne krzywdy.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
2. Coś za mną chodzi
(2014, reż. David Robert Mitchell)
Streszczenie fabuły horroru Davida Roberta Mitchella może brzmieć jak kiepska lekcja wychowania do życia w rodzinie: dziewczyna uprawia seks z nieznajomym, po czym dowiaduje się, że padła ofiarą klątwy i tak długo, jak nie przekaże „tego” dalej (także drogą płciową), przybierające różne formy Zło podążać będzie za nią krok w krok, do chwili, w której nie uśmierci jej w wyjątkowo sadystyczny sposób. A jednak „Coś za mną chodzi” okazuje się czymś więcej niż kolejną zabawą w slasher. Horror Mitchella jest znakomitą metaforą lęku towarzyszącego kresowi młodości i nieuniknionemu wkraczaniu w dorosłość. Przepaść dzieląca oba te etapy podkreślana jest w filmie przez niemal zupełną nieobecność rodziców bohaterów – oglądamy ich głównie na zdjęciach. Symbolicznym końcem niewinności, po którym nie ma drogi odwrotu, jest w filmie Mitchella seks – to oczywiście pewne uproszczenie wynikające głównie z gatunkowych obciążeń (wszyscy na pamięć znamy lekcję z „Krzyku”: „Jak przetrwać w horrorze? Zasada numer jeden: żadnego seksu!”). Gdy na początku filmu oglądamy główną bohaterkę, Jay (Maika Monroe, równie znakomita jak w „Gościu”), pływającą w basenie na podwórku albo malującą usta przed wyjściem na randkę, daje się odczuć ten sam rodzaj melancholii i młodzieńczego angstu, doprawionej hormonami mieszanki niedających się wysłowić strachów i nadziei, jaki znamy choćby z „Przekleństw niewinności” – „Coś za mną chodzi” jest trochę jak odpowiedź na pytanie, co by było, gdyby Sofia Coppola nakręciła slasher w rodzaju „Halloween”. Mitchell nie ma zamiaru moralizować – przeciwnie, film jest pełen zrozumienia dla nastoletniej seksualności, świadomy, że problem wyparty to nie problem rozwiązany – i powróci niczym tytułowe „coś” w najbardziej niesprzyjającym momencie.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
1. Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii
(2015, reż. Robert Eggers)
Jak sami twórcy zaznaczają, opowieść została oparta na rozlicznych ludowych podaniach, baśniach, historycznych zapiskach, dziennikach, pamiętnikach i sądowych aktach. Ba! Nawet dialogi zostały zaczerpnięte z tych źródeł! A ponieważ znalazły się tu mroczne, magiczne moce, a także dwuznaczne odniesienia seksualne i przemoc wobec dzieci, tłumaczenie „folktale” jako „bajka” – mimo że pozornie poprawne – jest więc bez sensu, zwłaszcza jeśli dystrybuuje się „Czarownicę” jako horror…
Ale „Czarownica” nie do końca jest horrorem. Tak naprawdę jest to rasowy dramat osadzony w realiach pierwszej połowy XVII wieku, sukcesywnie wzbogacany o coraz bardziej namacalne elementy nadprzyrodzone. Nie ma tu praktycznie żadnych klasycznych straszaków, nie ma chlapiącej na prawo i lewo krwi, nie ma rzucających się do gardeł bestii. Groza narasta stopniowo, malutkimi kroczkami, kawałek po kawałku mrocząc obraz i wbijając kolejne igiełki w trzewia, budując wielki, posępny gmach, który w całej swej budzącej dreszcze okazałości można dojrzeć dopiero na sam koniec, dosłownie na kilka minut przed końcowymi napisami. Ale żeby tego doświadczyć, trzeba odbyć seans wieczorem, w ciszy i skupieniu, bez wyczekiwania na jump sceny czy wykrzywione pyski stworów. Trzeba też dać się wciągnąć w intrygę i postawić w sytuacji bohaterów.
Opowieść jest poprowadzona w sposób bardzo stonowany i elegancki, co pozwala widzowi na wsiąknięcie w problemy sportretowanej rodziny i zmianę optyki, umożliwiającą poczucie całkowitej izolacji – nie tylko od świata, od zostawionej w Europie cywilizacji i od jej lokalnej, prymitywnej namiastki, ale i od Boga. Ciemna ściana lasu przytłacza, odbierając kawałek po kawałku wiarę nie tylko swoją bliskością i złowieszczością, ale i byciem trudną do przebycia barierą, odgraniczającą gospodarstwo od kościoła i od religijnej posługi. Twórcom – między innymi dzięki świetnej, bardzo realistycznej scenografii, odtwarzającej po najdrobniejszy guzik dawne realia – udała się rzecz niesamowita, czyli oddanie grozy tamtej rzeczywistości. Grozy wynikającej z atawistycznego zabobonu, podsycanego religijną pożywką. Grozy zaludniającej świat czarownicami i rodzącej prostą, brutalną magię. Grozy prowadzącej prostą jak strzała drogą do polowań na czarownice.
Do kompletu dochodzą ponure, utrzymane w sepii i szarościach zdjęcia, przez które tym mocniej kłuje w oczy czerwona peleryna wiedźmy. Nie sposób tez zapomnieć o oszczędnej, wręcz surowej muzyce z fenomenalnym, stawiającym włosy na skórze kawałkiem chóralnym. Wszystko to jednak blednie przy uświadomieniu sobie, jak dalece film odbiega od aktualnych standardów hollywoodzkiego kina. Nie dość bowiem, że mamy tu jednoznaczną sugestię losu niemowlęcia, że mamy też krążącą na golasa starą wiedźmę (chylę głowę przed aktorką, która się na to zdecydowała – notabene aktorką o odpowiednim imieniu i nazwisku do tej roli, Bathshebą Garnett), to jeszcze mamy czytelną seksualną fascynację młodszego brata starszą siostrą oraz wyczuwalną erotykę spotkania z wiedźmą w lesie. No i ten słodki, delikatny szept Złego… „Czarownica” jest filmem tylko pozornie prostym i jasnym, a kwestia osobowego zła wcale nie jest tak oczywista, jak by się niektórym zdawało. Nawet jeśli założyć, że im bardziej religijna społeczność, tym bardziej namacalny Szatan.
• • •
Czytaj też:
koniec
16 października 2018

Komentarze

16 X 2018   13:55:32

"Co robimy w ukryciu" dostało w tym roku nieformalną kontynuację w postaci serialu "Wellington Paranormal". Opowiada on o dalszych działaniach grupy policjantów z filmu. Poziom dowcipu, podobnie zresztą jak budżetu, jest sporo niższy, ale trafiają się i dobre momenty.

03 X 2023   17:59:26

Ciągle pałujecie się tą tandetną szmirą - Swit żywych trupów? Do pięt nie dorasta remakowi "Teksańskiej masakry...", która z kolei nie dorasta do pięt oryginałowi.

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

„Kobra” i inne zbrodnie: Gdzie są naziści z tamtych lat?
Sebastian Chosiński

9 IV 2024

Barbara Borys-Damięcka pracowała w sumie przy jedenastu teatralnych przedstawieniach „Stawki większej niż życie”, ale wyreżyserować było jej dane tylko jedno, za to z tych najciekawszych. Akcja „Człowieka, który stracił pamięć” rozgrywa się latem 1945 roku na Opolszczyźnie i kręci się wokół polowania polskiego wywiadu na podszywającego się pod Polaka nazistowskiego dywersanta.

więcej »

Z filmu wyjęte: Wilkołaki wciąż modne
Jarosław Loretz

8 IV 2024

Nikt chyba nie wie, ile tak naprawdę kręci się dziś rocznie filmów z wilkołakami. Jedno jest jednak pewne – za oglądanie większości z nich twórcy powinni wypłacać widzom rekompensatę za ciężkie warunki konsumpcji.

więcej »

„Kobra” i inne zbrodnie: Kruck Polakowi oko wykole
Sebastian Chosiński

2 IV 2024

Chcąc zachować chronologię wydarzeń, w drugiej serii teatralnej „Stawki większej niż życie” scenarzyści stanęli przed sporym wyzwaniem. Wojna skończyła się już, co zatem wymyśleć, aby usprawiedliwić pozostawanie Hansa Klossa w mundurze niemieckim? Najpierw uczynili go żołnierzem Werwolfu (vide „Czarny wilk von Hubertus”), a następnie – w „Nocy w szpitalu” – zastosowali retrospekcję, dzięki której akcja przeniosła się do 1942 roku.

więcej »

Polecamy

Wilkołaki wciąż modne

Z filmu wyjęte:

Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz

Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz

Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz

Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz

Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz

Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz

Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz

Zemsty szpon
— Jarosław Loretz

Taśmowa robota
— Jarosław Loretz

Z wątrobą na dłoni
— Jarosław Loretz

Zobacz też

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.