
WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić |
(2003, reż. Kevin Costner)
10 najlepszych westernów XXI wiekuPostanowiliśmy pociąć nasz ranking 100 najlepszych filmów XXI wieku na kawałki, wybrać z niego podzbiory gatunkowe i spojrzeć, jak przy okazji wyszły nam wybory bardziej zbliżone tematycznie. Dziś zobaczcie zestawienie 10 najlepszych westernów nakręconych po 2000 roku. Tak, tak – westernów. Wybór, wbrew pozorom, był całkiem duży.
Esensja10 najlepszych westernów XXI wiekuPostanowiliśmy pociąć nasz ranking 100 najlepszych filmów XXI wieku na kawałki, wybrać z niego podzbiory gatunkowe i spojrzeć, jak przy okazji wyszły nam wybory bardziej zbliżone tematycznie. Dziś zobaczcie zestawienie 10 najlepszych westernów nakręconych po 2000 roku. Tak, tak – westernów. Wybór, wbrew pozorom, był całkiem duży. Kevin Costner spłacił tym filmem wszystkie długi. Nakręcił najlepszy western od czasu Eastwooda, który z jednej strony stylistycznie odnosi się do „Bez przebaczenia”, a z drugiej sięga jednak daleko wstecz, poza całość antywesternowej wywrotowej ideologii i przypomina czym sam gatunek był w najlepszych czasach. Krótko mówiąc miesza najlepsze cechy antywesternu (krytykę romantycznego pojmowania mitologii granicy, demaskację kowbojów i rewolwerowców jako morderców) z najlepszymi cechami westernu (historiami o wolności, honorze i tym, że ′man′s gotta do what a man′s gotta do′). Wychodzi z tego historia o facecie, który wie, że jest mordercą, ale się tego wstydzi. I historia o pojedynku nie tyle dobra ze złem, co relatywistycznie pojmowanej prawości z nieprawością. Przy drobnych zmianach akcentów byłaby to katastrofa, ale niemal wszystko się udało, choćby dlatego, że Robert Duvall jest w stanie wiarygodnie sprzedawać takie banały. Czyli przy pełnej świadomości anachronizmu tego filmu, przyklaskuję temu, że przekonująco udało się w nim powiedzieć o rzeczach, które napisane na papierze wyglądają idiotycznie naiwnie. Perfekcyjna mieszanka romantyzmu Forda z krytycyzmem Eastwooda. Zaskoczenie. Tommy Lee Jones, czyli wzorcowy amerykański macho starej daty, nakręcił bodaj pierwszy feministyczny western z prawdziwego zdarzenia od czasu „Johnny’ego Guitar” (1954) Nicholasa Raya z niezapomnianą rolą Joan Crawford. Choć „Eskorta”, oparta na bestsellerowej powieści Glendona Swarthouta, to bardziej psychodrama niż kino gatunkowe i miłośnicy rewolwerowych pojedynków mogą się poczuć rozczarowani, mamy tu Dziki Zachód pełną gębą, osadników, Indian i celebrowanie bezkresu prerii. Doskonała jest Hilary Swank w roli niezwykle silnej, niezależnej kobiety, podejmującej się misji odstraszającej wielu mężczyzn. Sam Jones aktorsko chwilami zbyt mocno szarżuje, za to nad wyraz dobrze sprawdza się po drugiej stronie kamery, gdzie przy wydatnym wsparciu operatora Rodrigo Prieto i scenografki Merideth Boswell tworzy przejmujący hołd dla pionierek udręczonych szowinistyczną, skrajnie nieprzyjazną rzeczywistością. Obok także obecnych w naszym rankingu „Slow West” i „Nienawistnej ósemki” – jeden z najdobitniejszych w ostatnich latach dowodów, że spisany jakiś czas temu na straty western wcale nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. „Meek’s Cutoff” opowiada prostolinijną historię o karawanie pionierów przemierzających Oregon, zdanych na łaskę ich podejrzanego przewodnika. Film Kelly Reichardt to jednak dzieło dość szczególne – minimalistyczne, surowe, kontemplacyjne – bardziej przypomina dokonania amerykańskiego kina niezależnego, z którego wywodzi się reżyserka, niż western, chociaż fabuła i ikonografia jednoznacznie wskazują na przynależność do tego gatunku. Wyróżnia go również to, że został nakręcony w tradycyjnym formacie akademii z 1932 roku (proporcje 1,37:1), tak jak wiele klasycznych westernów, zanim w latach 50-tych na dobre pojawił się obraz panoramiczny. Przyzwyczajenie do szerokiego ekranu sprawia, że bohaterowie wydają się uwięzieni w małym prostokącie, wyizolowani, pomimo pozornej nieskończoności prerii. Reichardt najczęściej filmuje karawanę ze znacznej odległości, podkreślając ich nieistotność na tle monumentalnej przestrzeni. Reżyserka wykorzystuje także bardzo powolne przenikanie obrazów, tworząc w ten sposób niesamowite kompozycje, jak ujęcie jeźdźca, który zdaje się poruszać po powierzchni chmury. Kiedy zbliżamy się nieco do bohaterów, kluczowe akcenty się przesuwają: charyzmatyczny przewodnik ujawnia swoją niekompetencję; Emily, grana przez Michelle Williams, okazuje się najsilniejszą, najbardziej zdecydowaną postacią pośród nieporadnych mężczyzn; z kolei pojmany przez grupę Indianin jest kompletną zagadką, Innym przez duże „I”. Z jednej strony Kelly Reichardt wyciąga absolutną esencję z westernu o pionierach. Z drugiej – robi coś na wskroś autorskiego i wieloznacznego. Śmierć westernu jako gatunku filmowego wieszczono już parokrotnie. A jednak wciąż powstają kolejne obrazy, których akcja rozgrywa się na Dzikim Zachodzie. Ostatnim odkryciem jest – ogłoszony na tegorocznym Sundance najlepszym dziełem zagranicznym – „Slow West” Johna Macleana. „Slow West” to nade wszystko gawęda o wielkiej miłości, na której drodze stanęły klasowe uprzedzenia i fatalny zbieg okoliczności. Maclean świetnie rozegrał kilka elementów, nade wszystko zaś różnice mentalne pomiędzy bohaterami, które są źródłem wielu zabawnych sytuacji. Poza tym bardzo zręcznie wplótł w fabułę wiele nawiązań do westernowej klasyki – tej sprzed lat (vide filmy z Johnem Wayne’em i Clintem Eastwoodem), jak i dużo nowszej („Truposz” Jima Jarmuscha czy „Prawdziwe męstwo” braci Coenów). Nie zapomniał chyba o żadnym istotnym wyznaczniku gatunku: są i wyzwoleni Murzyni, i Indianie, na których polują zdemoralizowani eksżołnierze, i bezwzględni łowcy nagród, i imigranci szukający – najczęściej bezskutecznie – nadziei na lepsze życie. W tym wszystkim umieszczona zaś zostaje niezwykła para – pochodzący ze szlacheckiego szkockiego rodu Jay i stary rewolwerowiec Silas – przemierzająca lasy i pustkowia w poszukiwaniu mirażu normalności. Wielbiciele historii z Dzikiego Zachodu będą na pewno usatysfakcjonowani z jeszcze jednego powodu – finałowej, krwawej rozpierduchy. Zaczyna się to jak kolejna wersja „Poszukiwaczy” Forda, w której kilku archetypicznych bohaterów rusza na odsiecz porwanym przez Indian jeńcom. Z czasem okazuje się, że reżyser S. Craig Zahler nie zamierza bezmyślnie podążać śladami klasyków – niespieszny rytm opowieści i staroświecka narracja pozwalają filmowym postaciom nabrać życia (w czym pomagają doskonałe, chwilami absurdalne, ale ani przez moment nie przefajnowane dialogi), a surowe krajobrazy Dzikiego Zachodu potęgują wrażenie grozy i niesamowitości. Zaprocentuje to w ostatnim akcie, gdy okaże się, że filmowa podróż odbywa się w samo jądro ciemności, a westernowy sztafaż ustępuje miejsca elementom znanym raczej z horroru – w wielu innych produkcjach byłoby to zgrzytem, ale zgrabny scenariusz, rzemieślnicza biegłość Zahlera i umiejętność przekonania widza, że bohaterowie nie są jedynie figurkami, które można poświęcić w zależności od widzimisię reżysera, sprawiają, że ryzykowny gatunkowy twist działa znakomicie. Również w castingu trudno dopatrzeć się pomyłek: Kurt Russell, Richard Jenkins i Patrick Wilson to pewniacy – tym przyjemniejszą niespodzianką jest, że wcale nie odstaje od nich Matthew Fox, który po „Zagubionych” zupełnie nie potrafił odnaleźć się w kinie; tymczasem w westernie Zahlera, grając postać diametralnie różną od poczciwiny Jacka Shepharda, jest jednym z najmocniejszych punktów filmu. Jak u Felliniego, symbolizująca nieskończoność i doskonałość cyfra w tytule nowego filmu Tarantino odnosi się do ilości pozycji w filmografii, jak i do samej drogi twórczej. Po zgoła romantycznym „Django” reżyser zmienia tonację i wraca do korzeni. „Nienawistna ósemka” to dowód na to, że przez dwie dekady z górką kino niedoścignionego mistrza kreatywnego recyklingu znacznie wyewoluowało technicznie i zarazem pozostało niezmienne w swej istocie. Mało kto z Fabryki Snów mógłby sobie pozwolić na trzygodzinny film oparty nie na spektakularnych efektach, jak u Jamesa Camerona, tylko na dialogach, do tego umiejscowiony w jednej lokacji. Mało kto byłby w stanie namówić Ennio Morricone do napisania pierwszej ścieżki dźwiękowej do westernu od czterdziestu lat, mimo że legendarny kompozytor zarzekał się, że już nigdy tego nie zrobi. Mało kto uzyskałby fundusze na nakręcenie filmu na taśmie Ultra Panavision 70, użytej ostatnio w 1966 roku przy „Chartumie” z Charltonem Hestonem. Najważniejsze jednak, że to wszystko nie są tylko fanaberie dużego dzieciaka, ciekawostki w służbie pustej ornamentyki. Quentin wie, co robi. Buduje swoje ulubione tematy zemsty, przemocy, rasy. Jak w „Django” i „Bękartach…”, tak i tutaj twarde fakty historyczne reżyser traktuje jak budulec własnej mitologii, krwawej fantazji oddającej sprawiedliwość ofiarom. Katartyczna moc eksploitacji znów działa – tak w fabule, jak na sali kinowej. ![]()
Wyszukaj / Kup 4. Prawdziwe męstwo (2010, reż. Ethan Coen, Joel Coen) Nie wiem, czy to najlepszy film Coenów od czasu „To nie jest kraj dla starych ludzi”, ale nie wyczuwam w nim żadnego fałszu. Pierwsza część – realistyczna, protokolarna wręcz – płynnie przechodzi w cudowny drugi akt: fantasmagoryczny, baśniowy, utrzymany w tonie przygodowej ballady. Zaskakująco jak na Coenów miękkiej, czułej i empatycznej wobec trójki głównych postaci, z których każda ma w sobie rys szlachetności i dobroci. Firmowy okrutny humor braci doskonale opisuje świat przedstawiony i ustępuje z czasem gorzkiej melancholii, która towarzyszy refleksji o przemijaniu. Bo o nim właśnie – i to całkiem serio – mówi „Prawdziwe męstwo”. Bracia Coen, zamiast zdekonstruować western do gołej ziemi i zbudować go na nowo, postanowili wystawić mu piękny hołd, nie wyzbywając się przy tym elementów, które wyróżniają ich twórczość. Coenowska wersja „Prawdziwego męstwa” to brawurowo zrobiony film przygodowy, pełen kapitalnych szczegółów, wydobywających z materiału nieoczekiwane konteksty. Sercem tego westernu są wspaniałe kreacje aktorskie: Jeff Bridges jako ujmująco zdegenerowany Rooster Cogburn, niezwykle utalentowana Hailee Steinfeld w roli Mattie Ross, Matt Damon jako LaBoeuf oraz Barry Pepper i Josh Brolin. Cała obsada została obdarowana genialnymi dialogami, które czynią warstwę językową filmu osiągnięciem samym w sobie. Wisienką na torcie są zdjęcia Rogera Deakinsa. Być może bracia Coen nie odkrywają ponownie Dzikiego Zachodu, ale ich western to udany i wartościowy wkład w dorobek gatunku. ![]()
Wyszukaj / Kup 3. Zabójstwo Jesse′ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda (2006, reż. Andrew Dominik) Film Andrew Dominika wchodzi w niejednoznaczne relacje zarówno z dziedzictwem westernu, jak i z postacią legendarnego Jesse’ego Jamesa. Scenariusz, będący adaptacją powieści Rona Hansena z 1983 roku, skupia się na ostatnich miesiącach życia słynnego przestępcy i jego znajomości z Robertem Fordem. Przedstawia również nieuniknioną sekwencję wydarzeń, zapoczątkowaną rozczarowującym napadem na pociąg w Blue Cut, która doprowadziła do tytułowego zabójstwa. Film łączy kilka intrygujących strategii i nie daje się przyszpilić ani jako dekonstrukcja, ani jako hołd. Reżyser wypełnia opowieść historycznymi detalami i gatunkową ikonografią, jednak równocześnie podkreśla jej sztuczność, uciekając się do dystansującej narracji voice-over i wykorzystania soczewek zniekształcających krawędzie kadru, tworzących osobliwe winietki. To raczej western przefiltrowany przez wrażliwość kina artystycznego w stylu Terrence’a Malicka, oparty na niedopowiedzeniach i wieloznaczności, hołubiący intymność zamiast widowiskowości. Jesse James wyłaniający się z narracji „Zabójstwa…” to wielowymiarowa postać, którą trudno zredukować do jednego archetypu. Jest pokazany jako celebryta tamtych czasów (nieprzypadkowo wybrano Brada Pitta do tej roli), świadomy swojej reputacji, dbający o wizerunek i otaczającą go mitologię – czasami nawet mówi o sobie w trzeciej osobie. To także impulsywny kłębek nerwów, paranoik wypatrujący wszędzie zdrajców i stróżów prawa, ekscentryk złożony z tików i sprzecznych gestów oraz brutalny socjopata, schowany za fasadą uprzejmości i jowialności. Ponadto Jesse miejscami jawi się jako niemal nadprzyrodzona siła, przenikliwy zły duch, który pojawia się znikąd, wie wszystko i nie ma przed nim żadnej ucieczki. Niemal równie interesujący jest Robert Ford, grany przez Caseya Afflecka – początkowo wielki fan Jamesa, dzieciak zaczytany w nowelkach za dziesięć centów, jednak z czasem jego naiwna fascynacja przeradza się w skomplikowaną mieszankę strachu, rozczarowania, nienawiści i pragnienia sławy. Złożona relacja Forda z Jesse’em Jamesem definiuje cały film, zapewniając mu miejsce w kanonie. Tego, czego nie stratował antywestern, rozdeptał Ang Lee, narażając tym samym Stany Zjednoczone na serię plag i gniew Boży, jeśli weźmiemy pod uwagę zabiegi retoryczne części amerykańskich teleduchownych. O ile dla konserwatywnego amerykańskiego widza do przełknięcia były niepozbawione brutalności obrazki, kiedyś idyllicznego, Dzikiego Zachodu i zbryzganie mitu kowboja, to tym razem tajwański reżyser otarł się niemalże o bluźnierstwo. W końcu widok całujących się mężczyzn, kowbojów – symbolu wszelkich cnót Ameryki, na dodatek wychowanych w rodzinach ortodoksyjnych odłamów chrześcijaństwa i pochodzących z amerykańskiego zagłębia konserwatyzmu, musiał rozwścieczyć sporą część widzów. Jednak gdyby chodziło tylko o tanią prowokację, sam film popadłby w zapomnienie. Ale właśnie poprzez homoseksualizm bohaterów tajwański reżyser ukazał całą głębię miłości (w sensie ponadorientacyjnym) z jej budującymi i destruktywnymi odcieniami, które nie byłoby możliwe w przypadku pary damsko-męskiej z banalnego powodu – takich historii widzieliśmy już całe mnóstwo. Czy było to pójście na łatwiznę? Nie wydaje się. Dojrzałość realizacyjna, doskonale poprowadzeni aktorzy (młoda czwórka u progu wielkiej kariery: Michelle Williams, Anne Hathaway, Jake Gyllenhaal, Heth Ledger) i przejmująca muzyka Gustava Santaolalli tworzą dzieło sztuki o człowieku i dla człowieka, a nie w służbie żadnej z ideologii. Być może Quentin Tarantino nie jest jedynym reżyserem, na którego każdy film czekam z niecierpliwością, ale z pewnością jest jedynym, na którego filmy czekam z TAKĄ niecierpliwością. I po raz kolejny się nie zawodzę, bo „Django”, choć może odrobinę słabszy niż „Bękarty wojny”, to absolutnie wyborne Tarantinowskie kino. Nie zgodzę się z twierdzeniem, że „Django” to typowe dla tego twórcy dzieło oderwane od faktów i historii. Wręcz przeciwnie – bo o ile strzelaniny, dialogi, bohaterowie są pokazani tu w typowy Tarantinowski, przerysowany sposób, to akurat cierpienia niewolników – zwłaszcza w scenach z czarnym d′Artagnanem czy wyjmowaniem Hildy z „grzalni” są zadziwiająco jak na tego twórcę poważne. Tarantino bawi się gatunkami, dialogiem, ale chyba po raz pierwszy w historii swego kina jest całkiem szczerym moralistą. Tego się nie spodziewałem. Kapitalni są (czego należało się spodziewać) Christoph Waltz i Leo diCaprio, ale wydaje mi się, że najmocniej trzeba wspomnieć o Samuelu L. Jacksonie. Ten sympatyczny, ale przecież nie wybitny aktor ostatnio – poza szansą jaką dał mu Whedon w „Avengers” raczej nie miał specjalnie ciekawych propozycji, oscylował wokół kina „B”. A tu pierwszoligowa, kapitalna rola! Spodziewałem się cameo, jak w „Kill Billu”, a dostałem kluczową postać! Na koniec nie wypada nie wspomnieć, że w „Django” po raz pierwszy (nie licząc scenariusza do „Prawdziwego romansu”) Tarantino bawi się w romantyka. • • • Czytaj też: ![]() 17 października 2018 |
Proste pytanie: co "Tajemnica Brokeback Mountain" ma wspolnego z westernem? Bo drugie miejsce nie jest chyba za "ukazanie całej głębi miłości (w sensie ponadorientacyjnym)"?
Należałoby dodać ... westernów lub westernopodobnych i co najważniejsze: po 2000 roku. Kolega autor chyba urodzony w późnych latach 90-tych ;)
Przecież w tytule stoi jak wół, że XXI wieku :)
A co Brokeback Mountain ma wspólnego z westernem? Kowbojów przecież. Na takiej samej zasadzie, na jakiej Gwiezdne Wojny to science-fiction - bo dzieją się w Kosmosie. Uproszczenia, kategoryzacje, skróty myślowe...
W ramach nadrabiania dekad filmowych zaległości wreszcie obejrzałem sobie "Django". Film mi się całkiem podobał, aczkolwiek mnie nie zachwycił. Dobry, ale od "Wściekłych psów", a nawet "Pulp fiction", to są lata świetlne. I odwrotnie niż Redakcja uważam "Django" za film lepszy od "Bękartów wojny", który to obraz mimo paru świetnych scen nie złożył mi się w strawną całość.
I właśnie kiedy w "Django" pojawił się na ekranie di Caprio, to przypomniał mi się film "wielki nieobecny" na tej liście. "Zjawa" nie jest parodią, nie jest pastiszem, ani pseudowesternem. Jest westernem z krwi i kości z traperami, Indianami, bizonami i motywem zemsty. Bardzo mi brakuje tego filmu w zestawieniu, choć przyznaję, że nie wszystko co na niej jest oglądałem.
Ech, nie wiem co autor ma na myśli ale Django na 1wszym to troszkę kpina. Orginalny Django ma o niebo lepszy scenariusz. A tutaj ewidentnie autor to fan Tarantino bez obiektywizmu. Sorki ale tarantino skończył się po Kill Billu. Nienawistna ósemka, cóż jak dla mnie naciągane dialogi do bólu, choć w innych okolicznościach może i sens by miały a poza tym wszystkie te filmy to polityczna poprawność do ntej. Jako klasyka westernu w tym zestawieniu broni się Bezprawie i Zabójstwo J.J. i remake Prawdziwe Męstwo a reszta to raczej satyra.
W drugiej części wyreżyserowanego przez Andrzeja Zakrzewskiego spektaklu „Stirlitz” słynny sowiecki agent, w Polsce znany głównie z powieści „Siedemnaście mgnień wiosny” Juliana Siemionowa, musi nie tylko wysłać łącznika z arcyważną wiadomością z Berlina do Berna w Szwajcarii, ale również uniknąć śmiertelnie groźnej pułapki, jaką zastawia na niego szef Gestapo Heinrich Müller.
więcej »Dzisiaj przedstawiam żarłoczne pluszowe stwory z kosmosu, połykające swoje ofiary w całości, co też zresztą widać na załączonym obrazku.
więcej »Hans Kloss czy Max Otto von Stirlitz – który z nich narodził się wcześniej? Ten pierwszy zadebiutował w spektaklu teatralnym w styczniu 1965 roku, temu drugiemu Julian Siemionow przydał niemiecką tożsamość dopiero w wydanej dwa lata później powieści „Major Wicher”. Na słynne „Siedemnaście mgnień wiosny” trzeba było czekać jeszcze rok. A na dwuczęściowe przedstawienie polskiego Teatru Sensacji „Stirlitz” autorstwa Andrzeja Zakrzewskiego – kolejne cztery.
więcej »Międzygwiezdne fotele w natarciu
— Jarosław Loretz
Peregrynacje wyssane z palca
— Jarosław Loretz
Podróże międzygwiezdne de luxe
— Jarosław Loretz
E.T. wersja hard
— Jarosław Loretz
Ogrodowy nielot
— Jarosław Loretz
Mumii podejście drugie
— Jarosław Loretz
Mumia z gwiazd
— Jarosław Loretz
Pracownik idealny
— Jarosław Loretz
Niech się mury… drzewią?
— Jarosław Loretz
Interpol muzealny
— Jarosław Loretz
Krótko o filmach: Bone Tomahawk
— Jarosław Loretz
100 najlepszych filmów XXI wieku. Druga setka
— Esensja
100 najlepszych filmów XXI wieku
— Esensja
Porażki i sukcesy 2016, czyli filmowe podsumowanie roku
— Piotr Dobry, Gabriel Krawczyk, Jarosław Robak, Konrad Wągrowski, Kamil Witek
50 najlepszych filmów 2016 roku
— Esensja
Najlepsze filmy II kwartału 2016
— Esensja
Najlepsze filmy I kwartału 2016
— Esensja
Nie przegap: Styczeń 2016
— Esensja
Jedyna taka mitologia
— Piotr Dobry
50 najlepszych filmów 2015 roku
— Esensja
Szalone lata 60.
— Piotr Nyga
Esensja ogląda: Listopad 2017 (2)
— Jarosław Loretz, Marcin Mroziuk
Co za dzień! Co za cudowny dzień!
— Piotr Dobry
Esensja ogląda: Maj 2015 (1)
— Jarosław Robak
Oswajanie melancholii
— Grzegorz Fortuna
Esensja ogląda: Maj 2013 (3)
— Sebastian Chosiński, Grzegorz Fortuna, Jakub Gałka, Kamil Witek
Esensja ogląda: Maj 2013 (2)
— Miłosz Cybowski, Ewa Drab, Gabriel Krawczyk, Kamil Witek
Esensja ogląda: Maj 2013 (1)
— Anna Kańtoch, Gabriel Krawczyk, Jarosław Loretz, Marcin T.P. Łuczyński
Esensja ogląda: Kwiecień 2013 (2)
— Ewa Drab, Gabriel Krawczyk
Esensja ogląda: Luty 2013 (Kino)
— Miłosz Cybowski, Gabriel Krawczyk, Alicja Kuciel, Konrad Wągrowski
Zmarł Leonard Pietraszak
— Esensja
50 najlepszych filmów 2019 roku
— Esensja
50 najlepszych filmów 2018 roku
— Esensja
20 najlepszych filmów animowanych XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów dokumentalnych XXI wieku
— Esensja
20 najlepszych polskich filmów XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów superbohaterskich XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych filmów wojennych XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych horrorów XXI wieku
— Esensja
No nie wiem czy "Tajemnica..." to western. Trochę to naciągane...