20 najlepszych filmów animowanych XXI wiekuEsensja20 najlepszych filmów animowanych XXI wieku
Wyszukaj / Kup 10. Zwierzogród (2016, reż. Byron Howard, Rich Moore, Jared Bush) „Zwierzogród” bywa nazywany celną metaforą współczesnej Ameryki – zafiksowanej na punkcie równości i specyficznego savoir-vivre′u (patrz scena, gdzie Judy poucza kolegę, że tylko króliki mogą się wzajemnie nazywać „słodziakami”), oraz świata nieradzącego sobie z ksenofobią. Jednak poruszane w nim problemy tak naprawdę odnoszą się do wszystkich miejsc i epok w dziejach naszej cywilizacji: zasada „dziel i rządź” bywała wykorzystywana niejeden raz, podobnie jak podburzanie jednych grup obywateli (społecznych, narodowościowych, zawodowych i tak dalej, zależnie od okoliczności) przeciwko drugim. Zostawiając już zaś na boku ważkie kwestie polityczno-społeczne, nie można nie zauważyć, że „Zwierzogród” to również świetny… kryminał. Może nie od razu „Chinatown”, do którego w pewnym momencie nawiązuje (jak i do „Ojca chrzestnego” czy „Breaking Bad”), niemniej tak udanego króliczego kina noir nie było przynajmniej od czasu „Kto wrobił królika Rogera?”. Są tu sceny zaskakująco mroczne, wręcz przerażające, choć ogólnie dominuje wesoła feeria pomysłów, jak dzielnice-ekosystemy czy środki transportu przystosowane dla zwierząt o skrajnie różnych rozmiarach. Mnóstwo humoru wnoszą sceny z gatunku „żółtodzioba pierwszy dzień w pracy”, kojarzące się zarówno z kolejnymi częściami „Akademii policyjnej”, jak i wieloma innymi komediami. Bohaterowie pierwszoplanowi są niezwykle sympatyczni i doskonale została pokazana kiełkująca między nimi niełatwa przyjaźń. Z kolei postaci drugo- i trzecioplanowe zachwycają zarówno nawiązaniem gatunku i wyglądu do pewnych stereotypów zawodowych czy medialnych (policjant-łakomczuch, długonoga gwiazda estrady, zapracowana urzędniczka, mafioso… no, mafioso jest może mniej stereotypowy, dzięki czemu scena jego pojawienia się jest naprawdę niezapomniana).
Wyszukaj / Kup 9. Persepolis (2007, reż. Vincent Paronnaud, Marjane Satrapi) Film obyczajowy z animacją w bardzo graficznym stylu (nic dziwnego – pierwowzorem był komiks), ukazujący dzieciństwo, dorastanie i młodość pewnej Iranki na tle historycznych wydarzeń: obalenie szacha i wprowadzenia reżimu ajatollahów. Widzowie, których nastoletniość przypadła na okres stanu wojennego w Polsce, mogą odczuwać pewną wspólnotę doświadczeń z małą Marjane – choć u nas kupno na bazarze kasety z zachodnią muzyką na szczęście nie groziło aresztowaniem. Walki i egzekucje pokazane są w sposób symboliczny, lecz nie ujmujący im dramatyzmu; atmosfera opresji wręcz przygniata widza. Z kolei po wyjeździe bohaterki do Europy polityka kompletnie znika z jej życia, a na plan pierwszy wychodzą problemy z dojrzewaniem (niezwykle zabawna scena, gdzie w karykaturalnym skrócie przedstawione są zmiany zachodzące w wyglądzie przeradzającej się w kobietę nastolatki), szukaniem własnego miejsca w świecie oraz pierwszymi romansami. „Persepolis” w wersji animowanej ma też w porównaniu z komiksem niewątpliwe zalety. Przede wszystkim film jest bardziej komiksowy od pierwowzoru. Ładne, staranne rysunki – oczywiście nawiązujące do kreski Satrapi – z maestrią wprawione są w ruch, a poszczególne sceny dużo zyskują dzięki zastosowaniu środków wyrazu typowych dla komiksu i animacji. W wersji książkowej rysunek jest raczej uzupełnieniem, podpowiedzią, a nie techniką wypowiedzi samą w sobie. Spora część filmu obywa się natomiast bez narracji i dialogów. Poza tym, abstrahując od rozważań czy dotarcie do większej grupy odbiorców kosztem uproszczenia treści jest słuszne, filmowe „Persepolis” znakomicie sprawdza się konwencji wesoło-refleksyjnej. Kilka scen humorystycznych jest naprawdę przednich, a przeplatanie momentów smutno-strasznych z wesołymi łagodzi odbiór i sprawia, że widz nie czuje się jakby oglądał „ciężki” moralitet. Założenie, że przy oglądaniu sprawiamy przyjemność – bo, pomijając treść, jako film animowany „Persepolis” jest wyśmienite – a dopiero po seansie ma przyjść refleksja, zdaje się być dobrą drogą. Czy szczur – zwierzę, którego obecność w kuchni wzbudza okrzyki grozy – może zostać kucharzem? W amerykańskich filmach oczywiście jest to możliwe, no bo przecież wystarczy tylko dostatecznie mocno uwierzyć w siebie. To oczywiste przesłanie zostało połączone z typowym schematem „najpierw się zaprzyjaźnimy, a potem jedno z nas omal wszystkiego głupio nie zaprzepaści, ale na koniec się pogodzimy i będzie jeszcze wspanialej”. Ale to tylko wierzchnia warstwa – za pomocą fabuły i za pomocą postaci „Ratatuj” mówi o czymś więcej, nawet nie określając tego słowami w żadnym miejscu w filmie – o kompleksach, tęsknotach, odmienności. Tutaj mówi też o radości życia, którą trzeba sobie wypracować i dla której trzeba się napracować (ale warto, bo bez niej się usycha). Genialna jest oczywiście sama animacja (wyszukane potrawy są ukazane tak, że ślinka cieknie), ale w szczególności doskonałe jest to, że sam szczurek tak często odgrywa pantomimę – wyraża się w języku ciała, w geście, w spojrzeniu, a nie w słowie. I to nie tylko w momentach, kiedy ma to być żartem, ale i w normalnych sekwencjach. Poza tym chyba pierwszy raz w życiu po wyjściu z kina chce się zacząć gotować. Koncept, aby nakręcić film dla dzieci ze średnio sympatycznym emerytem w roli głównej, na dodatek w głównym wątku traktując o przemijaniu i jesieni wieku, a przy tym wprawić w zachwyt najmłodszych widzów, jest wyzwaniem któremu sprostać mogła tylko nieustraszona drużyna Pixara. Jeszcze nigdy wcześniej nikt z taką lekkością i przystępnością nie tłumaczył zwyczajnej nieuchronności życia i jego często bolesnych losów, równocześnie kusząc magią pościgu za spełnianiem najskrytszych marzeń i doceniając ogromną wartość przyjaźni niezależnie od różnicy wieku. Twórcy ze studia Pixara już przy okazji „Wall-Ego” poszli o kolejny krok do przodu, odchodząc od typowej historii dla dzieci, ale tak naprawdę to przy „Odlocie” zafundowali w pełni widzom w każdym wieku niesamowitą i niezapomnianą podróż nie tylko w nieznane, ale też w głąb samego siebie. Nawet bez pomocy baloników unoszących dom Karola Fredricksena, każdy wrażliwy odbiorca daje się ponieść urokowi „Odlotu” i odlatuje w całkowicie nową filmową krainę. „Odlot” to też filmowa przygoda w najlepszym wydaniu, jawnie nawiązująca do magicznej ery Hollywood lat 30-tych, ale korzystająca też ze standardów rozrywki współczesnej. Wzbijając się w obłoki, stary Fredericksen porzuca betonową dżunglę na rzecz dzikiej zieleni Ameryki Południowej, a sięgając po dziecięcą potrzebę ekscytacji, staje na czele najbardziej emocjonującej ekspedycji od czasów „Ostatniej krucjaty” Indiany Jonesa czy wyprawy tytułowych „Goonies”. Rozentuzjazmowana przygoda łączy w sobie poszanowanie gatunkowej tradycji z magią dziecięcej wyobraźni. To ten film po raz pierwszy narusza baśniowe fundamenty animowanej Nibylandii. Znana konstrukcja fantastycznej krainy zostaje najpierw powielona, a następnie odwrócona na lewą stronę i postawiona do góry nogami. Postmodernistyczny „Never-Never-Never Land” z ogrem wyśmiewającym rolę, jaką przyszło mu pełnić (mężnego rycerza walczącego ze smokiem o lubą księżniczkę) i osłem wcale nie udającym dzielnego rumaka (lecz lękającym się drugiego oblicza znającej karate królewny), stanowi mieszaninę motywów znanych czytelnikom klasycznych bajek zwierzęcych i baśni oraz animacji ze świata Disneya; na zmianę wypełnia i podważa konwencje gatunkowe popularnego kina. Z powodu niebaśniowej śmieszności, którą opatrzona zostaje każda postać opowieści, Grimmowie i Andersen zapewne przekręcają się w grobie. Można jednak przypuszczać, że twórcy „Shreka”, pierwszej prawdziwie XXI-wiecznej bajki, otrzymaliby błogosławieństwo mistrza Tolkiena, gdyż podstawowe wyznaczniki gatunku – niepodległość wyobraźni twórcy i bezgraniczne zaufanie imaginacji autora przez odbiorcę – znajdują tu swoje nietuzinkowe zastosowanie. Przenicowanie znanego wszystkim świata fantazji czyni z nas widzów naiwnych, którzy muszą zaufać twórcom – inaczej pobłądzą w tej obłąkańczej baśniowej przygodzie. Mamy słabość do poklatkowo animowanych zwierzaków, tym bardziej jeśli mówią głosami George′a Clooneya, Billa Murraya czy Meryl Streep. Potrafimy docenić kapitalne pomysły inscenizacyjne i scenograficzne. Ale to nie konkurs piękności, by wystarczała sama przecudnej urody otoczka wizualna. Z kolei merytorycznie Wes Anderson nie zdobywa Mount Everestu, tylko eksploruje te same tereny, co we wcześniejszych filmach aktorskich. Oczywiście na swój specyficzny sposób, gdzie neuroza i absurd, ironia i czułość tworzą wspólny porządek, zaś o sile rodziny stanowią nie więzy krwi, lecz akceptacja indywidualnych cech, a nawet dziwactw poszczególnych członków. Parafrazując Cormaca McCarthy′ego, to nie jest animacja dla małych dzieci; to kino andersonowskie pełną gębą – tyle że tym razem tą gębą jest lisi pysk. I może właśnie dlatego film sprawia tak dziką przyjemność, że nie sposób nie przyznać mu wysokich not? W końcu jak często oglądamy pełnokrwistą tragikomedię kryminalno-egzystencjalną (motyw z wilkiem ma charakter niemal mistyczny!) w wykonaniu kukiełkowej fauny? Niby tak nam dalekiej, a zarazem tak bliskiej. „That was pure wild animal craziness”, jak mawia niejaki Pan Lis. Wszyscy jesteśmy drapieżnikami.
Wyszukaj / Kup 4. Spirited Away. W krainie Bogów (2001, reż. Hayao Miyazaki) „Spirited Away”, jeden z najlepszych filmów Hayao Miyazakiego i studia Ghibli (a być może po prostu właśnie najlepszy), słusznie nagrodzony Oscarem, opowiada historię nieco rozpieszczonej jedynaczki, która musi podjąć pracę służącej w gigantycznej łaźni obsługującej japońskie bóstwa i duchy, a do tego znaleźć sposób, by uratować swoich rodziców i przyjaciela. Perfekcyjnie dopracowana scenografia z przebogatym tłem sprawia, że kolejne sceny można smakować po wielokroć, wciąż odnajdując nowe szczegóły. Niesamowita, oniryczna atmosfera (budynek-moloch, bezkresne morze po kostki, agresywne stado latających papierowych ludzików) połączona jest z typowo japońskim naturalizmem (Duch Bez Twarzy wymiotuje z przejedzenia, zaś krwawa scena ataku na futrzastego smoka sprawia, że filmu nie polecamy najmłodszym widzom). Do tego sympatyczni bohaterowie i połączenie znanych baśniowych motywów z całkowitą egzotyką. W dodatku – co typowe dla dzieł studia Ghibli – właściwie nie ma tu jednoznacznie złych postaci, co sprawia, że rozwój akcji potrafi zaskoczyć. Kamień milowy w rozwoju kina animowanego. Hayao Miyazaki sięgnął po środki zupełnie niespotykane w takiej skali w zachodniej animacji – surrealizm, mitologię, filozofię, religię – i zrobił z nich doskonale spójny film, który działa na niezliczonych poziomach. Wydaje się, że „Spirited Away” potrafi równie inteligentnie mówić do kilku-, nasto- i do czterdziestolatków. Przeczy tym samym wszystkim dywagacjom o targetowaniu odbiorcy, kwadrantach widowni itd. Miyazaki pokazuje, że ograniczeniem dla twórców (producenta, scenarzysty czy reżysera) jest tylko ich własny brak wyobraźni, albo sztucznie narzucone granice. Pozostaje tylko żałować, że nigdzie poza Japonią nie ma widowni, która potrafiła taki film nagrodzić megafrekwencją. Film o małym robocie, usiłującym wymościć sobie miejsce wśród stert śmieci, zalegających Ziemię (ukazanych w pięknych, malarskich obrazach opuszczenia i degeneracji), odbiega od zwykłych katastroficznych, ponurych obrazów postapokaliptycznej przyszłości, jakie tak dobrze znamy. WALL-E, choć nie mówi, jest sam w sobie dość wymownym świadectwem tego, co człowiek potrafi zrobić z tym, czego już nie potrzebuje. Nie tylko Matka Ziemia, której oczywiście współczujemy, gdyż jęczy pod tonami niepotrzebnych nikomu popsutych rzeczy, ale także ten robocik został wykorzystany i porzucony przez Ziemian, którzy w międzyczasie wyewoluowali w nieumiejące się samodzielnie poruszać człekohipopotamy. Kibicujemy WALL-Emu w poszukiwaniu jakichś oznak robo-życia i w wielkim, ale beznadziejnym, samotnym sprzątaniu, kibicujemy rodzajowi ludzkiemu w stanięciu (z powrotem) na nogi – dosłownie i w przenośni – i na Ziemi, i z tym proekologicznym przesłaniem czekamy aż do napisów końcowych, by prześledzić na nich re-ewolucję człowiekokształtnych. Romantyczna historia o piszczących robotach? Karaluch jako domowy pupil? Pixar pyta – czemu nie. My możemy zapytać – gdzie ten bezpretensjonalny Pixar z czasów „WALL-Ego"? „Toy Story 3” to z pewnością godne zwieńczenie wspaniałej trylogii. Pixar w najlepszym wydaniu: rewelacyjna animacja, inteligentny humor, mnóstwo akcji i dużo wzruszeń. I choć lęk przed przemijaniem oraz tęsknota za bliskimi dotyczą tutaj „tylko” zabawek, są ukazane przejmująco. Bardzo się cieszę, że Pixar ostatecznie zrezygnował z pierwszej wersji scenariusza, prostej przygodowej opowieści, w której zabawki mają ratować wywiezionego do bliskowschodniej fabryki Buzza. Co oczywiście nie znaczy, że nie miałbym ochoty i takiego filmu obejrzeć – na pewno byłby ciekawy, zabawny i z przesłaniem. Ale powiedzmy sobie szczerze – w epopei o zabawkach od tematu dorastania ich właścicieli nie da się uciec. I bardzo dobrze, że Pixar nie próbuje tego robić, ale raźno chwyta byka za rogi. Film zahacza też o tematy zupełnie dorosłe: mamy tu totalitarną władzę misia, udającego dobrodusznego ojczulka (kto na jego widok pomyślał o Stalinie, ręka do góry), a także przerażająco ukazane zniszczenie psychiki, które dokonuje się za sprawą poczucia odrzucenia. Oczywiście nie mogło zabraknąć scen dynamicznej akcji (ucieczka z więzienia… to jest, przedszkola) i nawiązań do popkultury. Mamy zatem sceny rodem z westernu, Supermana, horroru i „Gwiezdnych wojen” (upadek Imperatora). Ale „Toy Story 3” to przede wszystkim film o nierozerwalnych więzach przyjaźni i o nieuchronności przemijania. To właśnie dlatego triquel popularnej serii o zabawkach autentycznie wzrusza. Zwłaszcza dorosłych. Po wielkim dynamicznym finale, godnym trzeciej części wspaniałej sagi następuje wyciszenie i refleksja w ostatniej, pięknie podsumowującej (chyba też domykającej) całą trylogię scenie. Bardzo mądrej, bardzo pięknej, i bardzo, bardzo wzruszającej. Dzieciom się spodoba, a dorosłym po prostu musi zakręcić się w oku łezka. Niejedna – i nie ma się co ich wstydzić. Bo przecież nie płaczemy w ostatniej scenie, gdy Andy przekazuje na zawsze swe ukochane zabawki małej dziewczynce nad losem tych zabawek. Płaczemy nad samymi sobą, nad własnym na zawsze już przecież utraconym dzieciństwem.
Wyszukaj / Kup 1. W głowie się nie mieści (2015, reż. Pete Docter, Ronaldo Del Carmen) Wprawdzie nowy film Disneya/Pixara został trafnie memowo podsumowany jako „what if feelings have feelings”, ale „W głowie się nie mieści” to bardzo ładny, wzruszający i sprawnie zrobiony obraz. I całkiem mądry w wymowie. Film bardzo zgrabnie porusza kwestię, która niekoniecznie przebiła się jeszcze jednoznacznie w naszej kulturze – żadne emocje nie są nienaturalne, niewłaściwe czy – ogólnie ujmując – złe. Spychanie emocji uważanych za „złe” w głąb, w podświadomość czy w niepamięć nie daje niczego dobrego, a może doprowadzić do zaniku empatii i zdolności wyrażania uczuć w ogóle. Nie tylko Radość jest ważna, natomiast Smutek nie musi być źródłem negatywnych wspomnień (pięknym podsumowaniem tego jest pojawienie się różnokolorowych wspomnień – słodko-gorzkich, smutno-radosnych). Wędrówka Radości i Smutku po przepastnych archiwach Pamięci Długotrwałej, lękach Podświadomości i krainie Wyobraźni daje możliwość prostego, lecz nie prostackiego przekazania widzom tej prawdy. I wskazania wartości rozmowy z bliskimi o uczuciach. „W głowie się nie mieści” nienachalnie porusza również inne niż funkcjonowanie umysłu kwestie – wszak trudno nie uznać, że to kryzys ekonomiczny zmusza rodziców Riley do przeprowadzki za pracą. Także konieczność „dopasowania się” do nowego otoczenia, nowej klasy nie jest ukazana jako coś niewartego uwagi, wręcz przeciwnie! Każde dziecko, które przeszło lub przechodzi taką dużą zmianę odnajdzie w sytuacji Riley wiele znajomych detali. Rozpozna siebie w dziewczynce, którą ogarnia strach przed nieznanymi współuczniami czy złość na rodziców, którzy tę zmianę sprezentowali, która podejmuje nieadekwatne nieraz i chybione próby przekazania swych uczuć bliskim i przyjaciołom. A ten czerwony przycisk z napisem „DOJRZEWANIE"? To na pewno nic ważnego. • • • Czytaj też: |
@Pi
Coś w tym jest...
Według mnie za nisko jest "Lego przygoda" a za wysoko Ratatuj.
Dobre, ale brakuje dwóch tytułów. Brak mniejszy to "Wilcze dzieci"; lepsze niż Hauru. Brak większy - szukam i szukam w tej pierwszej trójce i... gdzie jest "Jak wytresować smoka"? "Toy Story 3" wzrusza, prawda. "W głowie się nie mieści" - ładnie pomyślane, mądre - zgoda. Ale Szczerbatek i Czkawka nie ustępują tu ani o krok. Trafiłem na tę animację przypadkiem, lata temu (trailer był fatalny) i skończyłem oglądać absolutnie porażony. To jest wspaniała i poruszająca serce realizacja archetypicznej historii "chłopiec spotyka potwora". Do tego muzyka - od dawna moja główna płyta w samochodzie...
Dziesięć miesięcy po „Końcu gry” Hans Kloss powrócił do Teatru Sensacji. Od października 1966 roku rozpoczęto (comiesięczną) emisję pięciu kolejnych odcinków „Stawki większej niż życie”. Na pierwszy ogień poszedł – ponownie wyreżyserowany przez Andrzeja Konica – „Czarny wilk von Hubertus”, czyli opowieść o tym jak J-23 stara się zlikwidować działający w okolicach Elbląga oddział Werwolfu.
więcej »Wyroby rodzimych browarów trafiają na półki również zagranicznych marketów, ale nie jest wcale tak prosto się o tym przekonać.
więcej »Wielbiciele Hansa Klossa mogli w czwartkowy wieczór 16 grudnia 1965 roku poczuć wielki smutek. W ramach Teatru Sensacji wyemitowano bowiem „Koniec gry”, spektakl zapowiadany jako ostatni odcinek „Stawki większej niż życie”. Jak się niespełna rok później okazało, wcale tak nie było. J-23 powrócił na „mały ekran”. Mimo że jego pierwsze rozstanie z widzami nie należało do szczególnie spektakularnych.
więcej »Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz
Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz
Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz
Zemsty szpon
— Jarosław Loretz
Taśmowa robota
— Jarosław Loretz
Z wątrobą na dłoni
— Jarosław Loretz
Panika na planie
— Jarosław Loretz
Jak nie gryzoń, to może jaszczurka?
— Jarosław Loretz
15 najlepszych filmów dokumentalnych XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów superbohaterskich XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych filmów wojennych XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych filmów science fiction XXI wieku
— Esensja
100 najlepszych filmów XXI wieku. Druga setka
— Esensja
100 najlepszych filmów XXI wieku
— Esensja
Do kina marsz: Maj 2018
— Esensja
50 najlepszych filmów 2017 roku
— Esensja
Najlepsze filmy IV kwartału 2017
— Esensja
Remanent filmowy 2017
— Sebastian Chosiński, Miłosz Cybowski, Grzegorz Fortuna, Adam Kordaś, Marcin Osuch, Jarosław Robak, Agnieszka ‘Achika’ Szady, Konrad Wągrowski, Kamil Witek
Krótko o filmach: Spotkanie na pustkowiu
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Rewolucja jest jak rower
— Marcin Knyszyński
Niedoczarowana
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Postacie z gier w pogoni za szczęściem
— Konrad Wągrowski
Krótko o filmach: Iniemamocni 2
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Esensja ogląda: Czerwiec 2017 (2)
— Jarosław Loretz, Marcin Mroziuk, Kamil Witek
Esensja ogląda: Lipiec 2016 (3)
— Jarosław Loretz, Marcin Osuch, Konrad Wągrowski
Esensja ogląda: Lipiec 2016 (2)
— Sebastian Chosiński, Agnieszka ‘Achika’ Szady
Gdzie jest pomysł?
— Tomasz Kujawski
Zachwycaj się i nie drąż
— Jarosław Robak
Zmarł Leonard Pietraszak
— Esensja
50 najlepszych filmów 2019 roku
— Esensja
50 najlepszych filmów 2018 roku
— Esensja
15 najlepszych filmów dokumentalnych XXI wieku
— Esensja
20 najlepszych polskich filmów XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów superbohaterskich XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych filmów wojennych XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych westernów XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych horrorów XXI wieku
— Esensja
Muszę to powiedzieć, bo zbyt długo duszę w sobie: "Odlot"" jest przereklamowany. Pierwsze pół godziny wgniata w fotel, ale od czasu kiedy pojawiają się te gadające psy czar pryska.