Jako że dziś jest Wigilia, nasi dyskutanci poddali się nastrojowi i w ciepłej, rodzinnej atmosferze rozmawiają o wojnie, zdradzanych mężach i czerwonych czapeczkach na fiuta. Wesołych Świąt! W dzisiejszym odcinku: „Jarhead”. Piotr Dobry ocenił film na 90%, a Bartosz Sztybor zupełnie odwrotnie: na 90%.
Jako że dziś jest Wigilia, nasi dyskutanci poddali się nastrojowi i w ciepłej, rodzinnej atmosferze rozmawiają o wojnie, zdradzanych mężach i czerwonych czapeczkach na fiuta. Wesołych Świąt! W dzisiejszym odcinku: „Jarhead”. Piotr Dobry ocenił film na 90%, a Bartosz Sztybor zupełnie odwrotnie: na 90%.
Sam Mendes
‹Jarhead: Żołnierz Piechoty Morskiej›
EKSTRAKT: | 90% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Jarhead: Żołnierz Piechoty Morskiej |
Tytuł oryginalny | Jarhead |
Dystrybutor | UIP |
Data premiery | 6 stycznia 2006 |
Reżyseria | Sam Mendes |
Zdjęcia | Roger Deakins |
Scenariusz | William Broyles Jr. |
Obsada | Jake Gyllenhaal, Jamie Foxx, Peter Sarsgaard, Lucas Black, Chris Cooper, Dennis Haysbert, Scott MacDonald, Jacob Vargas |
Muzyka | Thomas Newman, Tom Waits |
Rok produkcji | 2005 |
Kraj produkcji | USA |
Cykl | Jarhead |
Czas trwania | 123 min |
WWW | Strona |
Gatunek | dramat, komedia, wojenny |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Co dwa tygodnie Dobry i Sztybor prowadzą dialog. Zazwyczaj rozmowa tyczy filmów. Różnych filmów. Z Europy i Azji. Z ogromnych wytwórni hollywoodzkich i malutkich siedlisk niezależności. Z początków kinematografii i aktualnych repertuarów. Z rąk uznanych reżyserów i raczkujących artystów. Z białymi uczniakami gwałcącymi szarlotki i czarnymi buntownikami grającymi w kosza. Z Rutgerem Hauerem i bez niego.
Piotr Dobry: Wybrałem „Jarhead”, bo po pokazie prasowym każdy z nas musiał iść w swoją stronę i nie zdążyliśmy podzielić się wrażeniami. Film wchodzi u nas 6 stycznia – trochę szkoda, że dopiero wtedy, bo byłby świetnym dopełnieniem zaskakująco dobrego ostatniego kwartału 2005. No ale z drugiej strony można go będzie potraktować jako znakomite wejście w nowy sezon i życzyć sobie, by kolejne filmy dorównywały mu poziomem. Zgodzisz się?
Bartosz Sztybor: Nie.
PD: Nie?
BS: Wybacz, ale zawsze chciałem to powiedzieć. A odnośnie „Jarheada”, to jest to kawałek świetnego kina. Chciałbym, żeby kolejne przyszłoroczne premiery dorównywały mu poziomem, ale nie wiem, czy jest to możliwe. Obawiam się, że już w tym roku widzieliśmy najlepszy przyszłoroczny film.
PD: Tak daleko bym się nie zapędzał – kilkanaście zapowiedzi na rok 2006 ma potencjał niemniejszy niż „Jarhead”. Kwestia, czy zostanie wykorzystany, bo tutaj jak dla mnie został z nawiązką – po wojennej tematyce i reżyserze „Drogi do zatracenia” spodziewałem się filmu dobrego od strony technicznej, ale przyciężkawego i nudnawego. Tymczasem dostałem film znakomity i wizualnie, i fabularnie, z odpowiednio dobranymi proporcjami dramatu, kina wojennego i czarnej komedii. Do tego bez jednej słabej roli!
BS: Nic dodać, nic ująć. Tylko widzisz, Tobie zbytnio nie podobała się „Droga do zatracenia”. Ja jestem jej fanem, a „American Beauty” wprost ubóstwiam. Już po zobaczeniu zajawki wiedziałem, że „Jarhead” będzie bardzo dobrym filmem. Wiele razy takie wróżby mnie zawodziły, ale mniejsza o to. Trailer, w którym pokazuje się świetne sfotografowane płonące szyby ropy naftowej, a w tle puszcza Bobby’ego McFerrina i Kanye Westa, nie może reklamować złego filmu. Nawet nie wiem, co mam mówić, bo dużo tego było, a ja nie potrafię dokonać słusznej selekcji. O ile w ogóle coś takiego jak „słuszna selekcja” istnieje.
PD: Amerykanom się jednak nie spodobał, przepadł przy nominacjach do Złotych Globów i chyba nie ma co już liczyć na oskarowe. To kolejny dowód, że oni tam raczej nie lubią filmów, które uderzają w ich rzekome supermocarstwo. Ja bym go widział w najlepszej piątce roku, a nawet jeśli nie za obraz, to za reżyserię nominowałbym go na pewno. I jeszcze za zdjęcia, scenariusz, montaż, muzykę, dźwięk, główną rolę Gyllenhaala i drugoplanowe Sarsgaarda i Foxxa. Niestety, Akademikiem nie jestem. Jeszcze.
BS: Nie można tego zwalać na nielubienie krytyki swojego kraju, bo wtedy nie byłoby miejsca na Michaela Moore’a. To musi być coś innego, tylko nie wiem co. Wydaje mi się, że chodzi o ten humor, że ludzie nie lubią jednak takiego grochu z kapustą. Ja uwielbiam filmy, w których emocje danej sceny są pojęciem względnym, bo dopuszczalny jest równocześnie śmiech i płacz. Możliwe, że spora część odbiorców nie lubi, gdy w ich czarnobiałym postrzeganiu świata pojawiają się szarości. A tutaj tak niestety (dla nich) jest. Odnosząc się do Twoich typowań nominacyjnych, to popieram Cię prawie we wszystkich. Nie wyróżniłbym jedynie Sarsgaarda, bo na moje oko on cały czas stoi w miejscu. Gra bardzo dobrze, ale jakoś nigdy się nie wyróżnił in plus czy in minus.
O jeden szyb za daleko
PD: A dla mnie wyróżnił się właśnie tym, że przekonywująco zagrał żołnierza. Przecież to typ o wiecznie sennym, zamulonym spojrzeniu. A tutaj świetnie opierdalał Gyllenhaala i odegrał ześwirowanie w tej wieży strzelniczej. Ale zgodzę się, że Foxx był jeszcze lepszy. Nie mówiąc już o Jake’u G., który powoli wyrasta na mojego nowego idola. Dziwny jest strasznie, jakiś taki niedookreślony, niespecjalnie przystojny, a przecież niebrzydki. Myślę, że w „Brokeback Mountain” też nas zaskoczy, choć – o dziwo – to Ledger zbiera większe pochwały.
BS: No widzisz, a ja momentami te senne oczy widziałem. Ale Gyllenhaal to mistrz nad mistrze. Nigdy nie był moim wymarzonym aktorem, ale zawsze mógł liczyć na moją sympatię. Tutaj pokazał się z najlepszej strony. Chociaż też bardzo lubię Ledgera, ale masz rację, że powinni ich jakoś po równo obdarować ciepłymi słowami.
PD: Tego jeszcze nie wiemy. Też widziałem te senne oczy u Sarsgaarda. Ale mieć senne oczy i znakomicie odegrać wściekłość czy załamanie, to sztuka nie lada. Można było przecież pójść na łatwiznę i wziąć Mike’a Tysona. No ale mniejsza o większość, z Sarsgaardem czy bez, to film mistrzowski. Rozwaliła mnie na przykład kompletnie scena z potraktowanym instruktażowo „Czasem Apokalipsy”. Jej, dużo by gadać, właściwie rozwalały mnie tu sceny średnio co jakieś pięć minut.
BS: „Czas Apokalipsy” został tu zainstalowany świetnie. Koleś puka i stuka batonikiem w hełm, co za chwilę ma odzwierciedlenie u Coppoli z „odpikiwaniem” magazynka. Cytowanie dialogów i zajaranie młodych marines filmową wizją wojny, która jest dla nich jedynym wyznacznikiem rzeczywistości. Widzą nalot helikopterów przy dźwiękach „Walkirii” i chcą tego samego. Rzeczywistość jednak okazuje się inna, co dość ładnie Mendes ograł samymi napisami, w których wylicza zwiększającą się liczbę stacjonujących żołnierzy i kolejne dni spędzone na oczekiwaniu krwawego konfliktu. Ale nie tylko „Czas Apokalipsy” jest jedynym odnośnikiem. Początek przywodzi na myśl „Full Metal Jacket” i R. Lee Ermeya, którego mi troszkę w tej nawiązującej scenie brakowało. Później mamy najmocniejszą scenę w filmie, której tłem jest fajna gra słów z „Łowcą jeleni”. Sporo tego było. Rzeczywiście, co kilka chwil wchodziła scena, którą chciałoby się pamiętać wiecznie.
PD: Myślisz, że w Stanach „jeleń” też jest określeniem zdradzanego faceta, czy tylko przypadkiem u nas tak to zabawnie wyszło? Nie zgodzę się co do najmocniejszej sceny – większe wrażenie zrobiło na mnie chociażby psychiczne torturowanie tego fajtłapy przez Swoofa – ale na pewno mocna i nie ma się co tu licytować. A propos „Czasu Apokalipsy”, jest jeszcze jeden kozacki smaczek – montował go Walter Murch, montażysta... „Jarhead”.
BS: No widzisz – co dwie głowy, to nie jedna. Ale z tą mocną sceną, to pozwolisz, że wyjaśnię. Nie chciałem zdradzać, ale wyskoczyłeś z tymi jeleniami i rogaczami jako symbolami zdradzanego faceta, to podchwycę temat. Kiedy zobaczyłem, że żona tego żołnierza puściła się z jakimś obleśnym sąsiadem, to aż się we mnie zagotowało. Od razu przeniosłem to na swoją osobę. To jest przerażające. Widzisz swoją kobietę parzącą się z bliskim sąsiadem, a nie możesz nic na to poradzić. Nie potrafię nawet tego ogarnąć. Rzadko kiedy mam takie uczucie i nawet na „Historii przemocy” czegoś takiego nie doświadczyłem. Straszne.
PD: No to faktycznie nieźle Cię wzięło. Ale nie odpowiedziałeś mi na pytanie.
Wesołych Świąt, pułkowniku Raycharles
BS: Możesz powtórzyć, bo się rozemocjonowałem?
PD: Czy w Ameryce zdradzanego faceta też nazywają „jeleniem”?
BS: No właśnie nie wiem, chociaż kojarzę jakiś amerykański pasek komiksowy, w którym był pokazany facet z rogami łosia czy jelenia, a w tle jego kobitka szalała z jakimś figo-fago.
PD: No, to było w ostatnim Playboyu, którego Ci pokazałem w pociągu. Rzeczywiście, mamy chyba dowód na istnienie amerykańskich „jeleni”.
BS: Ano możliwe, ale tamto to nie był pasek, a ja kojarzę też jakiś pasek. Ale nie jest to najbardziej istotna kwestia naszych rozważań.
PD: Racja, bardziej istotne jest to, że „Jarhead” nakręcono na podstawie autobiograficznej książki Anthony’ego Swofforda. Przyznam, że dzięki temu moje wrażenia wyniesione z filmu jeszcze wzrosły. Wiadomo, że część pokazanych tu zdarzeń to tylko wojenne anegdoty, podawane w dodatku czasem w krzywym zwierciadle, ale są tu też rzeczy boleśnie prawdziwe. Wiedziałem na przykład, że Operacja „Pustynna Burza” trwała niewiele ponad miesiąc, ale nie miałem pojęcia, że dla niektórych żołnierzy tylko 4 dni!
BS: A dla tych, którzy zmarli podczas akcji, nawet krócej.
PD: Podejrzewam, że u nas będzie się ten film porównywać z „Buffalo Soldiers”, co po przemyśleniu nie wydaje mi się zbyt trafne. Podobieństwa oczywiście są, ale tam mieliśmy żołnierzy, którym nie paliło się do wojaczki i dobrze im było z utrzymywaniem pozorów, a tutaj mamy gromadę młodych napaleńców, którzy z nudy zaczynają wariować i z wielką chęcią by powojowali, ale nim się na dobre do tego zabierają, wojna się kończy. Przez większość czasu obserwujemy jednak jak się nudzą i tu znowu ukłon w kierunku Mendesa – niewielu chyba potrafi fascynująco pokazać nudę.
BS: Pozwolisz, że do „Buffalo Soldiers” się nie odniosę, bo nie miałem okazji obejrzeć. Mówisz jeszcze o mistrzowskiej nudzie Mendesa. Obejrzyj sobie „American Beauty”, a będziesz musiał położyć się u jego stóp, bo już tam pokazał klasę w tej dziedzinie.
PD: Chęci miałem już wiele razy, ale okazji jakoś nigdy. Obejrzę pewnie dopiero, jak kupisz na DVD. A wydania „Jarheada” też już się nie mogę, nawiasem mówiąc, doczekać, bo do kina drugi raz raczej nie będę miał sposobności się wybrać, a ciągnie mnie do powtórki z tej wspaniałej rozrywki jak rzadko kiedy.
BS: To prawda, chociaż ja chyba jeszcze raz pójdę do kina, bo ponad pół roku oczekiwania to prawdziwa męczarnia.
PD: To daj znać, kiedy będziesz szedł, może uda mi się wyrwać. O, byłbym zapomniał – nieprzypadkowo wybrałem na temat dzisiejszej dyskusji właśnie „Jarhead”. Wiesz czemu?
BS: Wiem.
PD: Czemu?
BS: Bo mamy teraz święta, a świąteczna scena była jedną z istotniejszych dla fabuły „Jarhead”.
PD: Bingo. Chociaż takiego Mikołaja jak Swoof, ubranego tylko w dwie czapki – na głowie i na fiucie – niekoniecznie chciałbym dziś spotkać. Nie ten nastrój, fella.
BS: Czemu nie? Ja bym chciał, bo to miłe urozmaicenie dla pierogów, łososia czy kutii, a ponieważ mam ostatnio problemy z poczuciem świątecznego klimatu, to mogłoby zmienić moje podejście.
PD: No to mamy ten sam problem. Ja od ładnych paru lat w ogóle nie czuję klimatu świąt. Ale w tym roku pierwszy raz będę je spędzał z żoną, więc jest spora szansa na miłą odmianę – może być i czerwona czapeczka na fiucie, ale do tego nie potrzebny mi żaden chippendale – wystarczy własny przyrząd.
BS: To musisz przygotować jakiś stelaż, bo Bobem Budowniczym to Ty nie jesteś.
PD: Gdybym go wyjął, uderzyłby Cię w czoło. Z jakiego to filmu?
BS: Na pewno z kilku, ale jakoś kojarzy mi się z Willisem.
PD: No nie, znowu...
BS: Dobry Willis nie jest zły.
PD: Jak będę sławny i bogaty, kupię Ci tego wymarzonego Willisa pod choinkę.
BS: A ja Ci kupię Petera Dinklage’a, żebyś miał konkurenta w czapeczkowej konkurencji.
PD: (gromki śmiech nieudolnie maskujący zmieszanie) No co, nie każdy musi być Lexingtonem Steele’em.
BS: (nuci) And the weather outside is frightfull...