50 najlepszych filmów 2019 rokuEsensja50 najlepszych filmów 2019 rokuPięć goli, pięć asyst na Mundialu ′86, udział przy prawie wszystkich bramkach swej drużyny, nigdy w historii futbolu jeden piłkarz tak nie zdominował jednej imprezy. Strzelona Anglikom jedna bramka ręką, a druga po słynnym rajdzie przez pół boiska stają się symbolem Diego: oszusta i geniusza w jednym. Z tej właśnie dychotomii wychodzi Kapadia w opisie swego bohatera. Diego to dla niego zwykły, sympatyczny chłopak, kochający piłkę, swą rodzinę, związany od lat ze swą młodzieńczą miłością, fenomenalny piłkarz. Maradona to kreacja, jaką z jednej strony sam w sobie stworzył, z drugiej wyrobiły w nim okoliczności (konieczność szybkiego dojrzewania, uderzając sława, żerujące na nim otoczenie): cynik, oszust, kobieciarz, szukający poklasku, przyjemności i uznania. Z czasem ta druga osoba przejmuje pełną kontrolę nad pierwszą. Kapadia próbuje zrozumieć swego bohatera, pokazuje w jakie wpadał pułapki. Pierwszą była potrzeba zapewnienia bytu swej rodzinie. Drugą – ogromne wymagania, jakie wokół niego stawiano. Trzecią – nieprawdopodobna popularność, jaka spadła na prostego chłopaka, nie potrafiącego sobie z nią radzić. Czwartą – pułapka neapolitańskiej camorry, dla której był bardzo wygodnym narzędziem, którym warto się posłużyć i wyeksploatować do końca. Może i Diego nie miał cech charakteru, by wyrwać się z tych potrzasków, ale z drugiej strony kto by miał? Film z pewnością nie tylko dla widzów zafascynowanych piłką, bardziej koncentrujący się na aspektach sławy, gwiazdorstwa, międzyludzkich zależności, pułapek i uzależnień. Dla tych, którzy wiedzą o Maradonie dużo nadal może być bardzo ciekawym spojrzeniem. Może nie da się Diego po filmie polubić, ale jest szansa by pojawiło się zrozumienie i współczucie. „Ból i blask” to prawdopodobnie najbardziej osobisty film w karierze Pedro Almodovara. Hiszpański twórca głównym bohaterem uczynił starzejącego się reżysera cierpiącego na problemy zdrowotne, a przede wszystkim na kryzys twórczy. Grany przez Antonio Banderasa Salvador Mallo wspomina swoje dzieciństwo i relację z matką (Penelope Cruz). Wtedy dopiero poznawał siebie i nie zdawał sobie sprawy z wielu istotnych rzeczy. Poza tym bohater próbuje odnowić relację z aktorem będącym gwiazdorem jego pierwszego wielkiego sukcesu artystycznego nakręconego około 30 lat wcześniej. Ich ponowne spotkanie przyniesie wiele niecodziennych sytuacji wypełnionych subtelnym humorem. Salvador będzie również wspominał dawną miłość – mężczyznę, którego prawdopodobnie utracił na zawsze. „Ból i blask” jest nastrojową podróżą w przeszłość, ale także opowieścią o przemijaniu. My możemy się zatrzymać, ale czas tego nie robi i wciąż płynie, nie zważając na nasze problemy. Filmowy wątek ponownego spotkania reżysera z aktorem można traktować jako ironiczne spojrzenie na relację Almodovara z Banderasem. W końcu odtwórca ról El Mariachi i Zorro zaczynał karierę od występów w pierwszych, niezbyt pruderyjnych filmach hiszpańskiego mistrza. Teraz powrócił, tworząc intrygujący i zniuansowany portret zrezygnowanego artysty poszukującego ukojenia bólu, zarówno fizycznego, jak i psychicznego. To mała, wielka rola będąca sercem przejmującego, ale chwilami również zabawnego filmu Almodovara. Nietypowe ujęcie postaci rodzica jest pierwszą rzeczą jaka w głośnym „Girl” Lukasa Dhonta zaskakuje widza. Samotny ojciec Lary, która najbardziej w świecie pragnie stać się dziewczyną, nie ma nic z klasycznego, uprzedzonego i sfrustrowanego rodziciela, zawiedzionego, że nie udał mu się syn. Odrzucenie ustawienia kontekstu konfliktu na linii rodzic-dziecko przekonuje, że w filmowych ambicjach Dhonta nie leży zwyczajny dramatyczny samograj. Oko jego kamery naprzemiennie prześlizguje się między ciałem a tożsamością, tym co widzą oczy a powinna zobaczyć dusza. Mimo prostej fabularnej konstrukcji „Girl” niepokojąco wnika pod skórę, wprawia w zakłopotanie i prowokuje do dyskusji nad szablonowością postrzegania płci jako takiej. Lara jest bowiem dziewczyną urodzoną męskim ciele, zmuszoną do życia w skórze, w której czuje się nieswojo. Jej poczucie nie można zrzucić na buzujące hormony, dojrzewanie i wszelkie inne powody, którymi będą chcieli karmić nas antygenderyści. Tym bardziej, że Dhont jej proces transformacji ubiera w sugestywny i szorstki w fakturze dramat. Balet, który jest całym życiem Lary, ma więcej wspólnego z brzydotą z rodem z „Czarnego łabędzia” niż delikatnością. Nie raz widząc poranione stopy dziewczyny wykrzywimy się w obrzydzeniu. Uczuciu, z którym dziewczyna musi borykać się każdego dnia, kiedy spogląda na siebie w lustrze. Filmowa biografia Eltona Johna bije na głowę jakością wykonania osławione „Bohemian Rhapsody”. Po pierwsze dlatego, że powstała opowieść dużo bardziej szczera i autentyczna, problemy życiowe Eltona Johna nie zostały (a przynajmniej w małym stopniu) przykrojone w hollywoodzki przesłodzony sposób, tak jak stało się to z historią Freddy’ego Mercury’ego, a fabuła nie jest urozmaicana sztucznie wprowadzanymi konfliktami. Autodestrukcja wynikająca z w dużej mierze z dziecięcej traumy odrzucenia wybrzmiewa tu jasno i wyraziście. Po drugie, bo „Rocketman” nie jest po prostu filmem zilustrowanym przebojowymi piosenkami, lecz musicalem pełną gębą, w którym teksty songów Eltona Johna dobierane są adekwatnie do sytuacji na ekranie, a świetne musicalowe aranżacje popychają fabułę do przodu (jednocześnie doskonale potrafiąc rozkołysać widza). Nie można nie wspomnieć też o znakomitej kreacji Tarona Egertona, w głównej roli, który nie tylko znakomicie odtwarza zarówno zagubienie jak i hedonizm swego bohatera, jego życiowe przemiany, ale też sam śpiewa (całkiem nieźle) wszystkie piosenki! Ach, i jeszcze do długiej listy zalet należy dodać ciepło, z jakim ukazana została relacja Eltona Johna ze swym wieloletnim tekściarzem Berniem Taupinem (bardzo dobry Jamie Bell). Aż wstyd, że film otrzymał tylko jedną nominację do Oscara, Egerton z pewnością zasłużył na nią bardziej niż kilku z jego zeszłorocznych rywali. James Mangold to jeden z tych niedocenianych hollywoodzkich twórców, których zazwyczaj określa się mianem rzemieślników. On jednak już dawno udowodnił, że jest nie tylko solidnym rzemieślnikiem, ale również znakomitym reżyserem, konsekwentnie przenoszącym na realizowane przez siebie produkcje swoje osobiste, dosyć oczywiste fascynacje konwencją westernu i światem Dzikiego Zachodu. Dlatego zupełnie nie dziwi, że w „Le Mans ′66” Carroll Shelby (Matt Damon) i Ken Miles (Christian Bale) wyrastają na ostatnich kowbojów walczących z korporacjonizmem sportu. Chytrzy mężczyźni w krawatach próbują wtłoczyć ich w trybiki wielkiej machiny, jaką jest Ford Motor Company. Dzięki tej współpracy firma ma podbić europejskie tory wyścigowe i utrzeć nosa Włochom z Ferrari. Wprawdzie konie są mechaniczne, a zamiast wystrzałów z rewolwerów słychać ryk silników, ale zasady pozostają takie same – trzeba mknąć przed siebie w stronę zachodzącego słońca, nawet jeśli można to okupić najwyższą ceną. Można było się obawiać, że przy metrażu około 150 minut pojawią się dłużyzny i niekoniecznie potrzebne wątki poboczne. Jednak film Mangolda stanowi spójną całość, gdzie sceny wyścigów są naturalnym następstwem błyskotliwie napisanych scen dialogowych. Motywem przewodnim jest oczywiście szorstka przyjaźń bohaterów, którzy być może jako jedyni są w stanie w pełni wzajemnie się zrozumieć. Ponadto to przecież jeden z głównych faworytów w oscarowych kategoriach technicznych. W „Le Mans ′66” udało się połączyć bardzo dobry scenariusz z realizacyjną perfekcją, dzięki czemu dostaliśmy jeden z najlepszych, amerykańskich filmów roku. Tina, celniczka w jednym z nadbałtyckich, szwedzkich portów, ma pewną nadnaturalną, ale bardzo przydatną w jej pracy, zdolność. Jej węch potrafi nie tylko błyskawicznie wykryć kontrabandę, ale i po prostu złe intencje podróżnych – czuje ich strach, stres i nerwy. Ze względu na poważne mankamenty urody (delikatnie mówiąc) nie związała się nigdy z żadnym mężczyzną – żyje razem z pasożytniczym współlokatorem i dogląda swego starego, schorowanego ojca. Pewnego dnia poznaje tajemniczego podróżnika, który nie dość, że jest do niej bardzo podobny fizycznie, to jeszcze zdaje się „nadawać dokładnie na tych samych falach”. Tina przekracza granicę, której zawsze unikała – nawiązuje romans z przybyszem, który wie chyba o wiele więcej o naturze takich właśnie „odmieńców” jak on czy Tina, niż zdaje się mówić. „Granica” jest skandynawską baśnią dla dorosłych. Budowa świata przedstawionego sugeruje to od samego początku, a twist fabularny, dotyczący tożsamości dwójki głównych bohaterów, nie szokuje przez to chyba aż tak, jak reżyser zamierzał. Jednak sama baśniowa forma to oczywiście nie wszystko – mamy opowieść o wykluczeniu, szukaniu swego miejsca w świecie, odkrywaniu własnej seksualności, łamaniu narzuconego sobie tabu, tolerancji a nawet samej istocie człowieczeństwa. Tina, istota żyjąca w niesamowitej symbiozie z przyrodą, wykracza samą swoją kreacją daleko poza to, co zwykliśmy owym „człowieczeństwem” nazywać. Wątek fantastyczny, który może wprowadzić co niektórych widzów w konsternację, nie jest tu dodany bez powodu. Tina i jej kochanek, poprzez swą jawnie odrębną naturę, jawią się nam momentami bardziej ludzcy niż cała reszta bohaterów drugoplanowych. Świetny, oryginalny film, wymagający dystansu i namysłu nad fabułą.
Wyszukaj / Kup 24. Nie obchodzi mnie, czy przejdziemy do historii jako barbarzyńcy (2016, reż. Radu Jude) W swoim najnowszym filmie Radu Jude – twórca wybitnego „Aferim!” – po raz kolejny bierze się za rumuńską historię. I znów opowiada o takich jej kartach, z których trudno odczuwać patriotyczną dumę. „Nie obchodzi mnie, czy przejdziemy do historii jako barbarzyńcy” to rzecz o młodej rumuńskiej reżyserce pracującej nad widowiskiem upamiętniającym masakrę odeskich Żydów w 1941 roku. Rzeź dokonana na rozkaz marszałka Antonescu jest zdarzeniem tyleż wstrząsającym, co niewygodnym dla współczesnych rumuńskich polityków, którzy w narodzie woleliby widzieć ofiary i bohaterów, a nie nazistowskich kolaborantów przykładających ręce do Holokaustu. Plany inscenizacji budzą wiele kontrowersji – burzą się statyści, polityk z ratusza przekonuje artystkę, że są przecież inne tematy, prawda jest względna, a tak w ogóle, jeśli nie zmieni koncepcji, to straci finansowanie. Dyskusje tych dwojga stanowią trzon filmu – może chwilami zdają się one ciągnąć w nieskończoność, ale jednocześnie pada w tam wiele ważkich pytań, w tym o prawdę i cel sztuki. Trzeba też oddać reżyserowi, że w postaci polityka nie ustawia chochoła antysemity-nacjonalisty, ale nieźle oczytanego cynika i kunktatora, co sprawia, że słowne pojedynki z główną bohaterką są tu intelektualnie pobudzające i niekoniecznie jednostronne. Film jest gadany, nieefektowny, sam bliski teatralnemu przedstawieniu – a jednocześnie żywy i autentyczny w swoim zaangażowaniu. Także budzący ciarki na plecach – zwłaszcza w kulminacyjnej scenie spornej inscenizacji, która nie idzie zgodnie z planem ani miejskich notabli, ani artystów. Po swoim znakomicie przyjętym debiucie z 2015 roku o tytule „Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii” Robert Eggers powrócił z kolejnym filmem korzystającym z tradycji kina grozy, czyli właśnie „Lighthouse”. Oto dwaj mężczyźni dopływają na wyspę, na której mają przez najbliższe miesiące wypełniać obowiązki latarników. Jeden jest starym wilkiem morskim (Willem Dafoe), a drugi nowicjuszem (Robert Pattinson) poszukującym swojego miejsca w życiu i być może uciekającym przed grzechami z przeszłości. Będą skazani na swoje towarzystwo, a odosobnienie, morze alkoholu i złowroga atmosfera wyspy sprawią, że trudno będzie zachować trzeźwość umysłu. Takie filmy jak „Lighthouse” powstają niezwykle rzadko – przemyślane, dopracowane w każdej linijce dialogowej i każdym kadrze, zachwycające starannie budowanym klimatem tajemnicy i narastającego niepokoju. Eggers umacnia swoją pozycję jednego z najbardziej utalentowanych reżyserów młodego pokolenia stawiającego na autorskie podejście do kina gatunkowego. Jego najnowsze dzieło ma oczywiście elementy kina grozy, ale jest w równym stopniu kameralną psychodramą, a nawet czarną komedią. Niejednoznaczność zawdzięcza wspaniałym kreacjom aktorskim – Dafoe i Pattinson dają z siebie wszystko i przedstawiają jeden z najbardziej fascynujących ekranowych konfliktów ostatnich lat. Czarno-białe kadry, klasyczny format obrazu 4:3 i muzyka Marka Korvena składają się na wyjątkową oprawę audiowizualną odwołującą się w szczególności do niemieckiego ekspresjonizmu. I choć większość tekstów na temat tego filmu używa słowa „Lovecraft”, to tak naprawdę każdy może znaleźć w tej historii coś innego. Eggers jest na tyle świadomym twórcą, że rzuca nam wiele tropów i poszlak, ale to w jaki sposób poskładamy je w całość, zależy tak naprawdę wyłącznie od nas. Kwestie przemijania i pytania egzystencjalne stały się obowiązkowym elementem zabawkowej sagi od momentu, gdy Jessie zaśpiewała w drugiej części „When She Loved Me”. Przepiękna ballada porzuconej zabawki poruszyła serca i nie tylko została odebrana dosłownie, lecz jako alegoria utraty, odejścia w dużo szerszym ludzkim sensie. „Toy Story 3” pogłębiło ten wątek tak, że aż trudno było tu coś dodać, na finałowej scenie, gdy Andy oddaje swe zabawki Bonnie, płakali wszyscy, nie nad losem zabawek, lecz nad swym dawno utraconym dzieciństwem. I choć wydawało się, że trzecia część domyka historię doskonale, pozostała jedna furtka – bo przecież przekazanie Chudego i spółki nowemu dziecku tak naprawdę niczego nie rozwiązuje, lecz tylko oddala problem w czasie. I z tym nieuniknionym – gdy zabawka nie będzie już miała widoków na żadne nowe życie – mierzy się udanie część czwarta. I daje rozwiązanie, które jest swego rodzaju peanem na cześć wolności i konieczności nieustannego poszukiwania szczęścia. Ale to nie wszystkie tematy, bo przecież nie może zabraknąć delikatnie poruszonych problemów współczesnego świata – ekologii (nowy bohater powstaje wszak z recyklingu i staje się ukochaną zabawką) czy emancypacji kobiet (symbolizowanej przez zmianę dotychczasowej roku pastereczki Boe, tak boleśnie pominiętej w części trzeciej). A przy tym oczywiście wizualnie „Toy Story” wymiata (sklepik ze starociami!), bywa nie tylko nostalgicznie, ale i zabawnie, nowe postaci dają radę (Bunny i Ducky!), mamy więc wszystko, czego oczekujemy od „Toy Story”. Szkoda tylko, że słowa „Ty druha we mnie masz” nabierają gorzkiego znaczenia, ale jak mawiali we „Friendsach": „You have to move on!”.
Wyszukaj / Kup 21. Avengers: Koniec gry (2019, reż. Anthony Russo, Joe Russo) Przez rok podsycania i tak rozgrzanej do czerwoności atmosfery, jaki upłynął od czasu przerwania opowieści, fani prześcigali się w kreowaniu możliwych rozwiązań i domysłów co do kierunku, w jaki potoczy się jej ostatni akt. Zgodnie z przewidywaniami, bracia Russo sporej części z nich zagrali na nosie, bo w komponowaniu swego finalnego utworu powzięli zgoła inną metodę od „Wojny bez granic” – wypełnionej gonitwami i akcją niepozwalającą na łapanie równego oddechu. W gruncie rzeczy to wypadkowa zdarzeń znanych z poprzedniego filmu cyklu. Po wymazaniu przez Thanosa połowy populacji Wszechświata, nie ma w nim nikogo, kto nie stracił kogoś bliskiego. Nawet twardym superbohaterom załamują się kolana w obliczu ogromu anihilacji. Do tej pory silni i nieustraszeni, są w totalnej rozsypce. Świat, jaki znali do tej pory, przestał istnieć. Zapasy sił, które wydawały się niespożyte, zdają się ostatecznie kończyć. Ich serca nie przepełnia nadzieja na odwrócenie biegu historii lub chęć wpisanej w ich nazwowe credo pomsty, lecz opłakiwanie i uczucie żałoby. Na płótnie zgliszczy nowej rzeczywistości para reżyserów odmalowuje nietypowy portret pokonanych bohaterów, którzy muszą nauczyć się życia na nowo. Osobisty, kameralny, chwilami wręcz intymny, dowodzi, że niezależnie od majętności, geniuszu czy siły pół-Boga, w odczuwaniu straty herosi są tacy jak wszyscy inni. Pierwsze zaskoczenie? Nie do końca, bo w końcu mówimy o serii, która przez lata skutecznie rozmontowywała dotychczasowe protekcjonalne postrzeganie popkultury. Jednakże jak niektórych – nomen omen – kamieni nie zwiąże nawet najsilniejsze spoiwo, tak ból po tych, którzy odeszli nie będzie tym łatwym do przełknięcia. W końcu nie zapominajmy, że „Koniec gry” to film o ultrablockbusterowym rodowodzie, i prędzej czy później da on o sobie wyraźnie znać. Czwarta część „Avengers”, po dość niespotykanej „rozbiegówce”, zaczyna bowiem w kolejnych aktach wkraczać na znane i lubiane tory. Doprawiona elementami heist movie i reminiscencji cyklu, przeradza się zgrabnie w epickie widowisko, za które w gruncie rzeczy widzowie zostawili w kasie swoje pieniądze. |
Jak nie będzie "Johna Wicka 3", to się, kurka wodna, na sztuce filmowej nie znacie! :P
@dk - rety ale się wynudziłem przez ostatnią godzinę. Błagałem już by któryś któregoś zabił i skończyli ze sobą walczyć. Co za dużo to niezdrowo.
To ciekawe. Normalnie zasypiam na 90% współczesnych scen akcji, ale wszystkie części Johna Wicka dostarczyły mi świetnej zabawy od pierwszej do ostatniej minuty. Nie miałem wrażenia przesytu, może dlatego, że jest on wpisany w absurdalną konwencję tych filmów (trochę podobnie jak wostatnim Mad Maxie). Marzyłoby mi się, żeby wszyscy filmowcy z takim pietyzmem podchodzili do tworzenia scen akcji jak w JW i M:I.
Tak poza tym, Avengers wpadli na tę samą pozycję, co rok temu. Ciekawe, czy Ariemu Asterowi też się uda?
(A na pierwszym miejscu co? Znowu kameralna historia od Netflixa czy znowu nieanglojęzyczny przebój roku zgarniający wszystki możliwe nagrody? ;))
Żeby nie było rozczarowań od razu zdradzę, że "John Wick 3" zajął w naszym głosowaniu 87 miejsce.
Pierwszy "John Wick" sprawił, że banan nie schodził mi z ust. Ale potem przesadzali z długością pojedynczych walk. Podobny problem mam z "Niezniszczalnymi". Konwencja-konwencją, ale jedynka była najlepsza.
To był bardzo dobry filmowo rok, jedynie animacje wypadły tym razem ubogo, oby w 2020 się to zmieniło i oby w czołówce roku znalazły się nie tylko 2 filmy Pixara.
Najbardziej nośnym tematem były nierówności społeczne, plus dostaliśmy odrobinę więcej postaci kobiecych w głównych rolach i ich perspektywy.
Dziesięć miesięcy po „Końcu gry” Hans Kloss powrócił do Teatru Sensacji. Od października 1966 roku rozpoczęto (comiesięczną) emisję pięciu kolejnych odcinków „Stawki większej niż życie”. Na pierwszy ogień poszedł – ponownie wyreżyserowany przez Andrzeja Konica – „Czarny wilk von Hubertus”, czyli opowieść o tym jak J-23 stara się zlikwidować działający w okolicach Elbląga oddział Werwolfu.
więcej »Wyroby rodzimych browarów trafiają na półki również zagranicznych marketów, ale nie jest wcale tak prosto się o tym przekonać.
więcej »Wielbiciele Hansa Klossa mogli w czwartkowy wieczór 16 grudnia 1965 roku poczuć wielki smutek. W ramach Teatru Sensacji wyemitowano bowiem „Koniec gry”, spektakl zapowiadany jako ostatni odcinek „Stawki większej niż życie”. Jak się niespełna rok później okazało, wcale tak nie było. J-23 powrócił na „mały ekran”. Mimo że jego pierwsze rozstanie z widzami nie należało do szczególnie spektakularnych.
więcej »Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz
Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz
Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz
Zemsty szpon
— Jarosław Loretz
Taśmowa robota
— Jarosław Loretz
Z wątrobą na dłoni
— Jarosław Loretz
Panika na planie
— Jarosław Loretz
Jak nie gryzoń, to może jaszczurka?
— Jarosław Loretz
Z filmu wyjęte: Uśmiech umila życie
— Jarosław Loretz
East Side Story: Zbrodnia założycielska
— Sebastian Chosiński
Może być tylko gorzej
— Sebastian Chosiński
Nie przegap: Luty 2020
— Esensja
Ksiądz znikąd
— Sebastian Chosiński
Nie przegap: Styczeń 2020
— Esensja
Światło wiekuiste
— Jarosław Loretz
Suplement filmowy 2019
— Adam Lewandowski, Marcin Mroziuk, Marcin Osuch, Konrad Wągrowski
Do kina marsz: Styczeń 2020
— Esensja
Klasyczny whodunit w nowej szacie
— Konrad Wągrowski
mbank Nowe Horyzonty 2023: Drrrogi, chłopcze…
— Kamil Witek
Magia znowu działa
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
The Last of Us: Odc. 9. Wybór mniejszego zła
— Marcin Mroziuk
The Last of Us: Odc. 8. Żeby żyć, trzeba jeść
— Marcin Mroziuk
The Last of Us: Odc. 7. Niezapomniana noc w centrum handlowym
— Marcin Mroziuk
The Last of Us: Odc. 6. Życie za rzeką śmierci
— Marcin Mroziuk
The Last of Us: Odc. 5. Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o Henrym
— Marcin Mroziuk
The Last of Us: Odc. 4. Gorące powitanie w Kansas City
— Marcin Mroziuk
The Last of Us: Odc. 3. Love story w zniszczonym świecie
— Marcin Mroziuk
The Last of Us: Odc. 2. Nie ma bezpiecznych miejsc
— Marcin Mroziuk
Zmarł Leonard Pietraszak
— Esensja
50 najlepszych filmów 2018 roku
— Esensja
20 najlepszych filmów animowanych XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów dokumentalnych XXI wieku
— Esensja
20 najlepszych polskich filmów XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów superbohaterskich XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych filmów wojennych XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych westernów XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych horrorów XXI wieku
— Esensja
"Toy Story 4" to zaprzeczenie poprzednich odcinków serii. Mówiło się wtedy, że zadaniem zabawki jest bawienie dzieci. Potem w 3 to ładnie rozszerzono, że nie tylko chodzi o jedno dziecko, ale o dzieci różne. A w 4 okazuje się, że najważniejsze jest samozadowolenie samej zabawki i jak nie jest ulubioną zabawką dziecka, to może się na nie wypiąć i ruszyć w świat. W 5 Chudy powinien założyć grupę wyzwolicieli zabawek i przekonywać je o samostanowieniu. I kiedy nastąpi ogólnoświatowy bunt w 6 części to zabawki będą bawiły się dziećmi. Osobiście byłem baaaardzo rozczarowany po seansie.