Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 16 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup

Strach siedzi w nas, czyli kino grozy pod lupą (1)

Esensja.pl
Esensja.pl
« 1 3 4 5

Michał Chaciński, Sebastian Chosiński, Piotr Dobry, Michał Kubalski, Jarosław Loretz, Konrad Wągrowski

Strach siedzi w nas, czyli kino grozy pod lupą (1)

JL: Co dekadę różni krytycy i nie tylko wieszczą upadek muzyki (począwszy od epoki jazzu, a pewnie i wcześniej), a ta – skubana – ciągle się rozwija i mnoży nowe gatunki. Oczywiście, jest mnóstwo ślepych zaułków, ale zawsze znajdzie się jakiś sprytny twórca, który wydepcze nową, ciekawą ścieżkę. W horrorze – przynajmniej tak wierzę – też tak będzie. Taką ciekawą zapowiedzią zmiany kierunku było „28 dni później”, dynamiczny „Świt żywych trupów” czy „Martwe mięso” i „Black Sheep”, przy czym – co ciekawe – prócz „Świtu…” są to filmy powstałe poza Ameryką.
MCh: Ale wiesz chyba, że w jazzie od lat 70. naprawdę nie pojawiło się nic nowego? :-)
JL: No wiesz, miałem na myśli lata międzywojenne. :-)
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
MCh: A poważnie – dawaj konkrety. Jaką zapowiedzią kierunku – nowego kierunku – były te filmy? Ja w nich – poza tym, że jedne są udane, a inne nie – nic szczególnego nie widzę. Na pewno nie widzę zapowiedzi rewolucji. Dla jasności – pewnie, że liczę na nowy talent i nowe trendy w horrorze. Tyle że chwilowo ich nie dostrzegam i mam wrażenie, że gatunek jest nieco zagubiony. To zagubienie wynika z faktu, że rozwój horroru dotychczas bardzo mocno wiązał się z przełamywaniem tabu. Horror zawsze atakował tabu, bo w ten sposób najłatwiej osiągał grozę, obrzydzenie czy sensacyjność. A dzisiaj tabu pozostało nam niewiele, a z tych niepodbitych przez horror nie pozostało nam bodaj żadne. I gatunek musi w tym momencie szukać nowej drogi. Nie muszę chyba dodawać, że jako fan też na nią czekam. Ale powtórzę – na razie jej nie widzę.
JL: Z konkretów? Wspomniane „Martwe mięso” i „Black Sheep” wprowadzają na arenę zwykłe zwierzęta gospodarskie, które też mogą być zagrożeniem (podejrzewam, że bazą takiego pomysłu jest ta nieszczęsna choroba szalonych krów) – bo dotychczas bywały nim co najwyżej psy i koty. Zaś nowy „Świt żywych trupów” i „28 dni później” zlikwidowały stereotyp powolnego zombie, który – tak na logikę – nie powinien mieć żadnych szans złapać normalnego człowieka (to rzężenie, powolny chód, szuranie stopami). Pewnie, że tych filmów nie można nazwać nowym nurtem, ale przygotowują grunt dla nowych twórców, którzy będą mieli większe pole do popisu. A tabu zostało jeszcze całe mnóstwo – że wspomnę choćby kwestię Kościoła (zawsze w sumie opowiada się po stronie tak zwanego dobra) czy dzieci – które niebywale rzadko i ostrożnie są wprowadzane do horroru w innej roli niż ofiary.
KW: Ejże, a „Smętarz dla zwierzaków”? Tam ewidentnie nosicielem Zła staje się dziecko.
SCh: A obie „Wioski przeklętych”? A cała seria „Dzieci kukurydzy”?
MCh: Tak jest. A choćby „Noc żywych trupów” Romero, z dzieckiem mordującym własną matkę? Do tego wszystkie te filmy o morderczych zwierzakach wychodzące od „Cujo” Kinga. To wszystko odgrzewane kotlety albo detaliczne zmiany. Owszem, ważne dla fanów, ale nie rewolucjonizujące gatunku.
JL: Ale to jest stała śpiewka. Dosłownie kilka tytułów na całe morze horrorów. Poza tym przypomnę, że dzieci z „Wioski przeklętych” raczej nie należy traktować jako ludzkich istot. Podobnie jak Sil z „Gatunku”.
Po odejściu z „M jak Miłość” Ania postanowiła zagrać w horrorze. Pomógł jej fakt, że po rozstaniu z Kubą, nieco przestała o siebie dbać. (Mucha)
Po odejściu z „M jak Miłość” Ania postanowiła zagrać w horrorze. Pomógł jej fakt, że po rozstaniu z Kubą, nieco przestała o siebie dbać. (Mucha)
SCh: No to masz jeszcze pierwsze „Omeny”, „Podpalaczkę”, może nawet „Carrie”.
JL: Ale nigdzie nie jest powiedziane, że główne bohaterki „Carrie” czy „Podpalaczki” są złe.
Natomiast co do wspomnianego „Cannibal Holocaust” – nie jestem pewien, czy ten film nie robi się przerażający dopiero w momencie, w którym orientujemy się, że zwierzęta zabijane na ekranie są patroszone naprawdę. Że w związku z tym – być może – i reszta elementów fabuły jest bardzo zbliżona do prawdy. Ten film, mimo że ma na karku prawie trzy dekady, nadal jest szokujący, w przeciwieństwie do filmopodobnego „Blair Witch Project” – który i owszem, jest realistyczny (ale o ileż słabszy od katastroficznego „Ever Since the World Ended”), ale zostanie zapamiętany raczej jako piękny przykład twórczego wykorzystania Internetu w promocji tytułu niż jako ponadczasowe dzieło filmowe. Tak na dobrą sprawę był to łut szczęścia, że twórcom udało się trafić na właściwy czas, miejsce i metodę. To tak jak z komunistami w 1917 roku – nie mieli prawa wygrać, ale jednak im się udało.
PD: Podpisuję się pod słowami Jarka. Tym bardziej, że odnoszę wrażenie, iż Michał przeczy tu sam sobie. Bo z jednej strony twierdzi, że „pokazano już wszystko i doszliśmy do ściany”, ale kilka akapitów wyżej mówił, że przykłada „większą wagę nie do tego, kto co wymyślił, tylko jak to zastosował”. Czyli skoro „Blair Witch Project”, nakręcony niemal dwie dekady po „Cannibal Holocaust”, ruszył Cię, Michale, o wiele mocniej niż klasyk (?) Deodato, dlaczego zakładać, że za kilka lat nie pojawi się coś podobnego w paradokumentalnej formule, co ruszy Cię jeszcze mocniej niż „Blair Witch”?
Po oddaniu władzy nad partią Roman kompletnie się rozkleił. (Świt żywych trupów)
Po oddaniu władzy nad partią Roman kompletnie się rozkleił. (Świt żywych trupów)
MCh: Mnie nie rusza paradokumentalność sama w sobie. Rusza mnie po pierwsze idea, a po drugie, jej realizacja. Idea w „Blair Witch” była czysta jak łza – zgubiłeś się w lesie, w którym jest coś wrogiego, czyli koncepcja stuprocentowo atawistyczna. Realizacja ją wspierała. Koniec. Oczywiście nie ma sensu nad tym dyskutować, bo albo kogoś to straszy, albo nie. Natomiast, Piotrze popierając zdanie Jarka o filmie Deodato, strzelasz sobie przecież w stopę, bo odrzuciłeś „Blair Witch” z powodów pozafilmowych (marketing), a wspierasz pochwały dla „Cannibal Holocaust” z powodów równie pozafilmowych (patroszenie jest naprawdę). To mówcie od razu panowie że was ciągnie po prostu obietnica snuffu, czyli faktycznej śmierci na planie, i w niej czujecie prawdziwą grozę. Dla jasności: macie takie prawo. W końcu horror obietnicą złamania tabu żyje od zawsze, a snuff wykorzystuje tabu wyjątkowo silne. Dla jasności 2: no pewnie, że mam nadzieję, że pojawi się coś w przyszłości, co mnie mocno ruszy. Inaczej po co nadal oglądałbym nowe horrory? Rzecz jednak w tym, że od dość dawna nic nowego mnie w gatunku nie ruszyło i stąd moje twierdzenie o dreptaniu w miejscu. Ale dobra, okopaliśmy się na swoich pozycjach, więc może idźmy dalej.
SCh: A dalej jest między innymi… muzyka. Zwróćcie uwagę, że jak do tej pory, to temat ten nam umyka. A przecież nierzadko to właśnie ścieżka dźwiękowa podkreślała jakość filmu, potrafiła zafrapować i zbudować ów niesamowity klimat. Włoskie horrory z lat 70. mają w sobie to coś właśnie dzięki muzyce. Dzięki chwytliwym – zapętlonym jak w rondzie – motywom, które świetnie kontrastowały z obrazami grozy na ekranie. A zobaczcie, co robią dzisiejsi twórcy horrorów. Soundtracki z nich to najczęściej składanki hitów z okolic „ciężkiego rocka” i industrialu. Nawet jeśli trafiają tam dobre kapele i fajne numery, to mimo wszystko sam pomysł jest wtórny. Muzyka przestaje być integralną częścią filmu, jest do niego dodatkiem.
MCh: Kurczę, cieszy mnie to zamiłowanie do Włochów. Duch smakoszy dziwacznych dań w narodzie nie ginie. :-) Kręcę teraz nad głowa marynarą i krzyczę: „Goblin! Goblin!”. Anchor Bay wydał w swoim czasie taki kilkupłytowy pakiet z „Suspirią” Argento, gdzie jedną z płyt było CD z muzyką Goblin. Chyba muszę tego zaraz poszukać wśród kościotrupów na strychu…
Jestem wegetarianinem! (Black Sheep)
Jestem wegetarianinem! (Black Sheep)
JL: Sebastianie, nie myl oryginalnej ścieżki dźwiękowej z filmu (OMPS – Original Music Picture Score) od komercyjnego soundtracku (dla odmiany OMPS – Original Music Picture Soundtrack). To pierwsze to rzeczywiście ścieżka dźwiękowa z filmu, którą często bardzo trudno dostać (pamiętam, ile się kiedyś nachodziłem po Warszawie, żeby zdobyć muzykę z „Matrixa”), a to drugie to coś w rodzaju składanki inspirowanych – bądź częściej losowo dobieranych – utworów popularnych w danej chwili zespołów muzycznych. Wystarczy zwrócić uwagę, że większość tych ciężkich, zahaczających o metal kawałków nie występuje w filmie nawet na napisach końcowych, zaś na płycie częstokroć nie ma ani jednej muzycznej frazy z filmu. Innymi słowy – horrory nadal mają swoją tradycyjną, ilustracyjną brzdąkajco-smyczkową muzykę, choć nie da się ukryć, że jest ona zauważalnie mdła i wtórna i tak doskonale wtapia się w tło, że nie sposób jej zapamiętać. Najwyraźniej przeminęły już czasy, kiedy muzyka w filmie była sztuką sama w sobie i kiedy poszczególne frazy były w stanie żyć – na przykład w radiu – samodzielnym życiem.
MK: No, ale jeszcze czasem zdarza się taka fraza. Ot, choćby temat przewodni Marka Snowa i cała muzyka z serialu „Z Archiwum X”, który przynajmniej na początku był w dużej mierze serialem grozy. Równie przejmujący jest zarówno score, jak i soundtrack (z filmem pełnometrażowym już tak dobrze nie wyszło). Udało się uniknąć tej losowości, o której mówisz, Jarku, dlatego, że piosenki z soundtracku częściowo pojawiały się podczas poszczególnych odcinków serialu (wystarczy tu wspomnieć „Red Right Hand” Nicka Cave’a i Bad Seeds wykorzystane podczas ucieczki manipulowanego Duane’a Barry’ego czy „Frenzy” Screamin’ Jaya Hawkinsa) lub przynajmniej miały tematykę i klimat zbliżone do serialu („Unmarked Helicopters” Soul Coughing, „Down in the Park” Foo Fighters). Score z kolei zawierał także dialogi z serialu, ale nie jako skity, tylko obudowane muzycznie i splecione z niepokojącymi dźwiękami w jedną przerażającą całość.
JL: Chciałbym tylko przypomnieć, że „Z Archiwum X” ma już na karku 15 lat (a przynajmniej muzyka do serialu) i trudno brać je za reprezentatywny przykład współczesnego horroru, o jakim dyskutujemy. Z ostatnich paru lat jedyna muzyka filmowa, jaka zapadła mi w pamięć, to – o zgrozo! – ścieżka przewodnia z „Gotowych na wszystko”.
A ty znowu w szkole bez mundurka??? (Bastion)
A ty znowu w szkole bez mundurka??? (Bastion)
MK: Ponadto znam jeszcze jeden świetny soundtrack do filmu grozy: „Long Time Dead”. Ale w sumie nie jest to dobry przykład, bo samego filmu nie widziałem. :-)
PD: To ja podam nazwę jedynego soundtracku (do horroru, który widziałem) z ostatnich lat, jaki zapadł mi w pamięć: „Dom 1000 trupów” Roba Zombiego. Kapitalny przykład, jak tworzyć nastrój nie standardowo mroczną muzyką, a skocznym country i słodką muzyką wokalną z lat 20. Na mnie taka psychodelia działa chyba jeszcze bardziej niż charakterystyczne dla gatunku minimalistyczne kompozycje.
MK: Czasem jednak nie trzeba przejmującej muzyki, wyrafinowanej techniki filmowej. Czasem sam klimat wystarcza. Wiem, co mówię. Kiedyś oglądałem z obecną małżonką samiutki początek „Egzorcysty” – czyli widoki Iraku, oślepiające słońce, żadnego rzygania owsianką. Do tego światło w pokoju było zapalone, a telewizorek był czarno-biały i miał ekran o przekątnej może 9 cali. Ale wystarczyła świadomość, że oto oglądamy horror, aby moja dziewczyna podskoczyła z wrzaskiem, kiedy siedząc obok, położyłem jej rękę na ramieniu.
PD: To jest bardzo trafne spostrzeżenie. Horror (i thriller) jest gatunkiem, którego odbiór bodaj w największym stopniu zależy od okoliczności. Komedia i dramat na małym czy dużym ekranie, w dzień czy w nocy, sprawdzają się podobnie. W horrorze już rozmiar ekranu i siła głośników, a także czas projekcji mają niebagatelne znaczenie. Ale nie tylko to. Nie należę do osób szczególnie strachliwych (w kinie, w realu bynajmniej), a najbardziej na wyobraźnię działa mi oczywiście Niewiadome, ale również to, na ile wydarzenia oglądane na ekranie pokrywają się z moją obecną sytuacją w rzeczywistości. Dlatego nawet po piątej projekcji „Candymana” boję się, szczególnie o 2 w nocy, wejść do łazienki i spojrzeć w lustro.
KW: Przyznajcie się, kto z Was pięć razy wypowiedział do lustra słowo „Candyman”? Ja się nie odważyłem. Kolega spróbował, ale po czwartym razie skoczyła na niego… żona i odciągnęła od lustra.
PD: Dlatego, kiedy byłem mały, po obejrzeniu „To” musiałem spać z rodzicami, bo pod moim łóżkiem widziałem klowna. Chyba właśnie to lubię w horrorze najbardziej – rzadko kiedy jest mnie w stanie przerazić podczas seansu, ale jego faktyczna wartość ujawnia się dopiero później, gdy zostaję w pustym domu sam na sam z myślami. Albo weźmy taką serię jak „Piątek trzynastego” – same w sobie te filmy szczególnie straszne przecież nie są, natomiast spróbujcie je obejrzeć w ciemną noc, w małym gronie znajomych, w drewnianym domku na Mazurach, gdy wichura świszczy za oknem, a deszcz łomocze w szyby…
MCh: No, z tego cyklu to najfajniejsze przeżycie, jakie znam, miał mój kumpel. Wiedział, że w nocy miał być w programie jakiś horror, ale spóźnił się na czołówkę. W związku z tym nie zdawał sobie sprawy, że zmieniono program. Opowiadał później, że przez pół godziny oglądał jakiś obyczaj i siedział na skraju fotela, przerażony niby normalną atmosferą opowieści i przekonany, że zaraz coś straszliwie w tej historii pierdyknie. Dopiero po godzinie zaczął podejrzewać, że coś jest nie tak z samym filmem. Czyli znowu – strach siedzi w nas samych.
JL: No wiesz, jeśli siadamy do oglądania horroru, to CHCEMY się bać. Teraz i w tej chwili. I jesteśmy nastawieni na coś, co nas przerazi. I jeśli nic takiego się nie dzieje – to coś jest bardzo nie w porządku. Nie każdy jednak potrafi w takiej sytuacji potęgować w sobie poczucie zaniepokojenia. Ja pamiętam seans „Od zmierzchu do świtu”, gdzie byłem po prostu wkurzony tym, że ktoś mi to rekomendował jako horror, a to zwykła sensacja. Oczywiście do czasu. ;)
PD: No nie, „Od zmierzchu…” to przecież horror komediowy, który strachu bynajmniej nie wywołuje, a jedynie uciechę (oczywiście jeśli komuś sprawiają frajdę flaki fruwające w powietrzu). Ktoś, kto rekomendował Ci to jako horror, na którym powinieneś się bać, powinien dostać bęcki. :-)
koniec
« 1 3 4 5
12 listopada 2007

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

„Kobra” i inne zbrodnie: Gdzie są naziści z tamtych lat?
Sebastian Chosiński

9 IV 2024

Barbara Borys-Damięcka pracowała w sumie przy jedenastu teatralnych przedstawieniach „Stawki większej niż życie”, ale wyreżyserować było jej dane tylko jedno, za to z tych najciekawszych. Akcja „Człowieka, który stracił pamięć” rozgrywa się latem 1945 roku na Opolszczyźnie i kręci się wokół polowania polskiego wywiadu na podszywającego się pod Polaka nazistowskiego dywersanta.

więcej »

Z filmu wyjęte: Wilkołaki wciąż modne
Jarosław Loretz

8 IV 2024

Nikt chyba nie wie, ile tak naprawdę kręci się dziś rocznie filmów z wilkołakami. Jedno jest jednak pewne – za oglądanie większości z nich twórcy powinni wypłacać widzom rekompensatę za ciężkie warunki konsumpcji.

więcej »

„Kobra” i inne zbrodnie: Kruck Polakowi oko wykole
Sebastian Chosiński

2 IV 2024

Chcąc zachować chronologię wydarzeń, w drugiej serii teatralnej „Stawki większej niż życie” scenarzyści stanęli przed sporym wyzwaniem. Wojna skończyła się już, co zatem wymyśleć, aby usprawiedliwić pozostawanie Hansa Klossa w mundurze niemieckim? Najpierw uczynili go żołnierzem Werwolfu (vide „Czarny wilk von Hubertus”), a następnie – w „Nocy w szpitalu” – zastosowali retrospekcję, dzięki której akcja przeniosła się do 1942 roku.

więcej »

Polecamy

Wilkołaki wciąż modne

Z filmu wyjęte:

Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz

Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz

Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz

Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz

Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz

Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz

Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz

Zemsty szpon
— Jarosław Loretz

Taśmowa robota
— Jarosław Loretz

Z wątrobą na dłoni
— Jarosław Loretz

Zobacz też

Tegoż twórcy

Suplement filmowy 2019
— Adam Lewandowski, Marcin Mroziuk, Marcin Osuch, Konrad Wągrowski

Tu potrzebne są rozwiązania systemowe
— Agnieszka ‘Achika’ Szady

Nie tak ładnie pachniesz
— Konrad Wągrowski

Esensja ogląda: Sierpień 2017 (1)
— Sebastian Chosiński, Piotr Dobry

Esensja ogląda: Lipiec 2017 (3)
— Sebastian Chosiński, Jarosław Loretz

Gdzie się podziały tamte strzykawki?
— Przemysław Ciura

Esensja ogląda: Grudzień 2016 (3)
— Sebastian Chosiński, Jarosław Loretz, Marcin Osuch

Magia i mózg
— Piotr Dobry

Esensja ogląda: Listopad 2016 (2)
— Marcin Mroziuk, Agnieszka ‘Achika’ Szady

Dobro kontra… dobro
— Agnieszka ‘Achika’ Szady

Tegoż autora

Płynąć na chmurach
— Sebastian Chosiński

Ptaki wśród chmur
— Sebastian Chosiński

„Czemu mi smutno i czemu najsmutniej…”
— Sebastian Chosiński

Pieśni wędrujące, przydrożne i roztańczone
— Sebastian Chosiński

W kosmosie też znają jazz i hip hop
— Sebastian Chosiński

Od Bacha do Hindemitha
— Sebastian Chosiński

Z widokiem na Manhattan
— Sebastian Chosiński

Duńczyk, który gra po amerykańsku
— Sebastian Chosiński

Awangardowa siła kobiet
— Sebastian Chosiński

Czekając na…
— Sebastian Chosiński

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.