Życzenia noworoczneNiejaki Konrad W. zaproponował mi stały felieton, stawiając mnie jednocześnie w niezręcznej sytuacji. Ten szlachetniejszy nieco od recenzji i tetrycznych notek gatunek wznosi się przecież na fundamentach tzw. życiowego doświadczenia piszącego. Ba, zamienia piszącego w filtr rzeczywistości. A ze mnie filtr nieszczególny. Duchem mam jeszcze mniej lat niż w dowodzie i, jak celnie zauważył jeden z czytelników znanego pisma o grach konsolowych, „mordę jakby mi się dopiero wąs sypnął”.
Michał WalkiewiczŻyczenia noworoczneNiejaki Konrad W. zaproponował mi stały felieton, stawiając mnie jednocześnie w niezręcznej sytuacji. Ten szlachetniejszy nieco od recenzji i tetrycznych notek gatunek wznosi się przecież na fundamentach tzw. życiowego doświadczenia piszącego. Ba, zamienia piszącego w filtr rzeczywistości. A ze mnie filtr nieszczególny. Duchem mam jeszcze mniej lat niż w dowodzie i, jak celnie zauważył jeden z czytelników znanego pisma o grach konsolowych, „mordę jakby mi się dopiero wąs sypnął”. Ale oto jestem i proszę o wybaczenie. Wszak człowiek potrzebuje rozwoju, a pasjonat filmów – wymiany poglądów z innymi pasjonatami. Za nami kolejny rok w polskich kinach i kolejny rok z polskim kinem. Z tej okazji chciałbym życzyć rodzimym filmowcom więcej luzu i jednocześnie powagi. Luzu w podejściu do swojej pracy (to przecież „tylko” kino) i poważnego traktowania widza. Kiedy człowiek zaczyna jeździć po festiwalach i naiwnie wierzy w możliwość pozafilmowej komunikacji z filmową bracią, musi się srogo rozczarować. A przecież obydwie strony są częścią jednego systemu, którym rządzi prosty schemat: nadawca – komunikat – odbiorca. I tenże komunikat nie kończy się wraz z listą płac na ekranie. To również przepływ informacji, sugestie, konstruktywne wybrzydzanie czy nawet kłótnie bez argumentów. Ktoś zaraz krzyknie: przecież artysta nie jest od tego, żeby kokietować publiczność i przymilać się jej za wszelką cenę! Ja uważam inaczej – obdarowany takim kapitałem zaufania jest właśnie od tego. W organizowanym przy poznańskim Multikinie Klubie Filmowym „Ferment” gościł niedawno Xawery Żuławski – autor młody, mający wskazać polskiemu kinu nową drogę. Widzowie oglądający jego debiutancki „Chaos” w większości zostali po projekcji – najpewniej po to, żeby podyskutować o filmie. Darek Arest, wraz z którym prowadziłem dyskusję, uparł się, żeby się czegoś od twórcy dowiedzieć. Drążył, zadawał mądre pytania i oczekiwał odpowiedzi. Niekoniecznie mądrych, ale przynajmniej takich, które ograniczą wysiłek Żuławskiego do wypowiedzenia prostego „tak” lub „nie”. Tylko że reżyser i jego aktorka (a prywatnie życiowa partnerka) Maria Strzelecka odwrócili się plecami do filmu, który robili w znoju przez bite sześć lat. Odpowiadali: „nie wiem”. Żuławski z radością skupił się na anegdotkach z planu, bo odeszły chwile, kiedy bronił filmu do upadłego i minął okres, w którym w ogóle rozmawiał z kimkolwiek. Podczas spotkania przestałem być ślepy na pewną oczywistość – od kiedy to polski reżyser jest obiektem kultu, żyje bez widza i kręci filmy dla siebie?! Filmowcy (reżyserzy, scenarzyści, aktorzy, słowem wszyscy, którzy parają się filmową produkcją) nie funkcjonują w zamkniętym obiegu. Jeśli sprzedają ludziom łzy i śmiech, ci mają prawo wymagać od nich wyrazistej miny. Dobrej, złej, byle nie znudzonej. Bo najgorsza jest obojętność i niechęć do dyskusji. Najboleśniejszy dla widza jest zamknięty światopogląd, przekonanie o byciu „kompletnym”, postawa nauczycielska, brak pokory, megalomania i inne zawodowe zboczenia. Nic dziwnego, że krytyka narzeka, iż artystyczna elita intelektualna, która rekrutuje się także z filmowców, nie przyznaje się do błędów. To niełatwe, gdy trzyma się ręce w kieszeniach. Te „ręce w kieszeniach” widać zresztą na ekranie, a to już o wiele gorszy omen i temat na coś więcej niż felieton. Polskie środowisko filmowe tapla się w swoim glamourze, na który nigdy nie było przygotowane i który nie jest czymś naturalnym, tylko sztucznym, tandetnym i odpustowym. Targowisko próżności przyciąga też organizatorów wielkich festiwali. Osoba, która wspaniałomyślnie wpuściła mnie do swojego życia i teraz marnuje ze mną cenny czas, pracowała kiedyś jako modelka w Paryżu i Mediolanie. Naoglądała się tam, jak oddziela się tych, którzy tworzą magię, od maluczkich, których głos nic nie znaczy. Czasem rozgrzebuję jej nastoletnie czasy, oczekując jakiejś barwnej opowieści. Jednak nie przypominam w tych pytaniach przedwojennego chłopca w kaszkiecie, który czerpie wiedzę od babuleńki, sprzedającej na rynku portrety z młodości. Brakuje mi naiwności, nie brakuje cynizmu. Niewiele jest w moich intencjach faktycznej ciekawości, a więcej masochistycznej satysfakcji z utwierdzania się w przekonaniu, że są na świecie ludzie, dla których chce się stanowić światopoglądową opozycję. I to z głębi serca. Nasze rozmowy kończą się na wnioskach banalnych i z mojej strony oskarżycielskich. Trudno żeby było inaczej, jeśli słowo „wybieg” kojarzy się mi się z dwustumetrowym odcinkiem ulicy Pocztowej w Szczecinie, na którym lokalne dresy urządzały sobie safari z udziałem spacerujących licealistów. Wracam do tych pozornie niekształcących dyskusji myślami, gdy jadę na festiwal Camerimage. Właśnie tam oślepiający blichtr przesłania gorszy z roku na rok repertuar, a organizatorzy traktują widza protekcjonalnie. Pozwalają, żeby prośby o wyłączenie telefonów kierowane były tylko do Polaków i żeby ekspresjonistycznie oświetlony Vittorio Storaro wykładał przez godzinę historię sztuki przed filmem, który zasługuje na publiczne spalenie. Gdzie się podziała pokora i poczucie przyzwoitości, którymi można kupić czyjąś życzliwość? Być może, wzorem niespodziewanej jeszcze w połowie lat pięćdziesiątych francuskiej Nowej Fali, wybuchnie wkrótce jakaś rewolucja, zaś nasi filmowcy przestaną obrażać się na widza i zaczną widzieć w nim partnera do rozmowy. Ale do tego czasu trzeba jakoś żyć i jakoś się dogadywać. Zadawać mądre pytania, licząc, że ktoś na nie odpowie. Dużo w moich słowach uogólnień, z którymi można (i należy) się nie zgadzać. Życzyłbym tylko Wam (i sobie), żeby jedni zluzowali i robili, co do nich należy, a nam zostawili wychodzenie na tym najlepiej! 31 grudnia 2007 |
Domino – jak wielu uważa – to takie mniej poważne szachy. Ale na pewno nie w trzynastym (czwartym drugiej serii) odcinku teatralnej „Stawki większej niż życie”. tu „Partia domina” to nadzwyczaj ryzykowna gra, która może kosztować życie wielu ludzi. O to, by tak się nie stało i śmierć poniósł jedynie ten, który na to ewidentnie zasługuje, stara się agent J-23. Nie do końca mu to wychodzi.
więcej »Co zrobić, gdy słyszało się o egipskich hieroglifach, ale właśnie wyłączyli prąd i Internetu nie ma, a z książek jest tylko poradnik o zarabianiu pieniędzy na kręceniu filmów, i nie za bardzo wiadomo, co to te hieroglify? No cóż – właśnie to, co widać na obrazku.
więcej »Barbara Borys-Damięcka pracowała w sumie przy jedenastu teatralnych przedstawieniach „Stawki większej niż życie”, ale wyreżyserować było jej dane tylko jedno, za to z tych najciekawszych. Akcja „Człowieka, który stracił pamięć” rozgrywa się latem 1945 roku na Opolszczyźnie i kręci się wokół polowania polskiego wywiadu na podszywającego się pod Polaka nazistowskiego dywersanta.
więcej »Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz
Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz
Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz
Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz
Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz
Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz
Zemsty szpon
— Jarosław Loretz
Taśmowa robota
— Jarosław Loretz
Dawid i Goliat
— Michał Walkiewicz
Cień Byrona
— Michał Walkiewicz
Prawda czasu, prawda ekranu
— Michał Walkiewicz
Hołd zbyt oczywisty
— Michał Walkiewicz
Z pamiętnika ośmioletniego Krzysia. Camerimage 2007.
— Michał Walkiewicz
Jubileusz Lary Croft: Lubię wracać tam, gdzie byłem już…
— Michał Walkiewicz