Czyli o drodze „Wojen klonów” na duży ekran, kim jest Ahsoka Tano i dlaczego musi zginąć oraz co właściwie w tej produkcji robi George Lucas.
Wojny klonów: Jak z serialu zrobić kino
Czyli o drodze „Wojen klonów” na duży ekran, kim jest Ahsoka Tano i dlaczego musi zginąć oraz co właściwie w tej produkcji robi George Lucas.
Dave Filoni
‹Gwiezdne Wojny: Wojny Klonów›
Pamiętacie, jak ponad trzy dekady temu księżniczka Leia wspomniała o wojnach klonów? Na szczęście by odnaleźć początki wkraczających 26 września do naszych kin filmowych „Wojen klonów”, nie będziemy sięgać aż tak daleko. Wystarczy tylko kilka lat wstecz, bo właściwie dopiero wtedy ten jeden z najbardziej tajemniczych wycinków w historii „Gwiezdnych wojen” zaczął nabierać realnych kształtów.
Zacznijmy od roku 2005, kiedy to w kinie gościła „Zemsta Sithów,” ostatnia z dotychczas nakręconych części „Gwiezdnych wojen”. Nieco wcześniej ze sporym entuzjazmem wśród fanów spotkała się animowania seria spod ręki Gendy’ego Tartakowskiego zatytułowana „Clone Wars”, o której szerzej piszemy
tutaj. Już wtedy coraz głośniej mówiło się o nowej przyszłości gwiezdnowojennego światka i erze animacji, znacznie tańszej od wysokobudżetowych filmów. Tym bardziej że sam George Lucas nie krył zadowolenia z efektu, jaki przyniósł rysunkowy serial, uważając, że eksperyment z przełożeniem „Gwiezdnych wojen” na język animacji całkowicie się udał i warto go kontynuować. Gdy opadły emocje związane z domknięciem sagi, przedstawiciele Lucasfilmu potwierdzili, że od jakiegoś czasu w USA i Singapurze dwie ekipy pracują nad serialem 3D osadzonym w czasie wojen klonów, ale to wszystkie szczegóły, jakie na tę chwilę mogą podać. Niewiele więcej przynosiły kolejne miesiące, choć autorzy zatrudnieni do pisania scenariuszy poszczególnych odcinków co rusz rozpuszczali plotki o fabule i samej realizacji. Dopiero gdy na początku maja 2007 wraz z prezentacją programu konwentu Star Wars Celebration IV ogłoszono, że jednym z jego najciekawszych punktów będzie wstępna zapowiedź nowo powstającego serialu, przyszły rzeczywiste i oficjalnie potwierdzone konkrety. Przede wszystkim ujawniono personalia głównych twórców projektu – producentki Catherine Winder i reżysera Dave’a Filoniego (pracował między innymi przy Disneyowskim „Lilo i Stitch”), a także zaprezentowano plakat, na którym przedstawiono bohaterów awizowanego serialu. Pojawił się też premierowy zwiastun, w którym po raz pierwszy można było zobaczyć efekty pracy animatorów.
Niespodzianką był gościnny występ Sinead O’Connor w filmie…
Od samego początku wiele mówiło się również o udziale samego Lucasa w projekcie. Pierwotnie miał być tylko producentem, przyglądającym się z boku całej produkcji. Jednak im bardziej prace posuwały się do przodu, tym mocniej angażował się w całość, wpływając na scenariusze, dopisując dialogi i maczając swoje palce w montażu. „George namawiał nas do większego skupienia się na postaciach. Sugerował, by lepiej je rozwinąć i przedstawić. Mieliśmy już wtedy gotową sporą część materiału, ale uwagi George’a sprawiły, że trzeba było przerobić ją właściwie w całości. Teraz widzimy, jak bardzo było to potrzebne” – wyjaśniała Winder. Nieoficjalnie mówiło się, że Lucas nie był zadowolony z efektów pracy wyżej wymienionego duetu, dlatego zdecydował się bezpośrednio nadzorować ich kroki. Nic dziwnego zatem, że w mediach Winder i Filoni właściwie wyłącznie dziękowali za ogromny wkład twórcy gwiezdnej serii, komplementowali jego geniusz i zaangażowanie w zachowanie spójności sagi.
Do rozwiązania pozostała także kwestia formy, jaką przyjmą „Wojny klonów”. Lucas już we wstępnej fazie realizacji podkreślał, że nie chce, aby serial zamienił się w space operę, gdzie trzeba śledzić każdy odcinek, by nie zgubić wątku: „Nie robimy niczego na wzór »Battlestar Galactica«. »Wojny klonów« będą serialem w starym stylu, gdzie każdy z odcinków jest osobną 30-minutową historią”. To samo tyczyło się głównych bohaterów, którzy nie mieli stanowić zamkniętej i hermetycznej grupy. „Serial nie będzie tylko pogłębieniem opowieści o Anakinie, Obi-Wanie i postaciach, które znamy już z filmów. Dlatego też położyliśmy znacznie większy nacisk na rozwój postaci klonów, bo w końcu to one stoją na pierwszym froncie każdej z bitew”. Osiągnięty efekt pół żartem, pół serio porównywał do „Kompanii braci”, zwiastując, że serial w pewnym momencie przeobrazi się w jego gwiezdnowojenną wersję.
…choć, jak widać, nie wszyscy byli tym zachwyceni…
Mimo odkrycia wielu istotnych szczegółów dotyczących produkcji, wciąż wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi. Głównie dotyczących szczegółów fabuły, które do tej pory były pilnie strzeżone przez twórców. Na początku 2008 roku ujawniono wreszcie tożsamość tajemniczej padawanki – Ahsoki Tano, którą wcześniej można było zobaczyć w kilku materiałach promujących serial. Gdy potwierdzono, że Ahsoka będzie uczennicą Anakina Skywalkera, by tym samym młody Jedi nauczył się ogromnej wagi odpowiedzialności, fani wpadli w konsternację. Wielu z nich od razu naszły wątpliwości, czy taka kolej rzeczy nie zburzy wykształconego przez książki i komiksy porządku, w którym o padawance Anakina nie wspomniano ani słowa. Tym bardziej że Lucas wielokrotnie zaznaczał, iż mało obchodzi go świat tzw. licencji, czyli wszystkiego tego, co dzieje się poza filmami: „To jest inny świat. Nie mogę odpowiadać za niego, ponieważ nie mam nad nim kontroli i nie jestem w stanie za nim nadążyć”. Odzew sympatyków nie był pozytywny. Pojawiła się nawet fanowska akcja „Ahsoka must die” skierowana w stronę twórców i nawołująca do jak najszybszego pozbycia się niewygodnej postaci z serialu.
Jak się potem okazało, nowa postać była zaledwie niewielkim drgnięciem w porównaniu z trzęsieniem ziemi, jakie nastąpiło niedługo potem. Na początku lutego Lucasfilm poparty dystrybutorskim wsparciem Warnera ogłosił, że „Wojny klonów” pojawią się znacznie wcześniej niż planowano, bo w sierpniu, i nie w telewizji, lecz na dużym ekranie. Od razu wśród spekulacji na temat przyczyn podjęcia tak niespodziewanej decyzji doszukiwano się przede wszystkim chęci zysku (w kinie film zarobi znacznie więcej niż jako telewizyjny serial), choć producenci odżegnywali się od tych zarzutów, twierdząc, że pieniędzy mają aż nadto, a pomysł z dystrybucją kinową to tylko chęć wybadania rynku. Domyślano się również, że kinowy epizod będzie nietypową formą pilota dla reszty serialu, który już od 3 października będzie można oglądać co tydzień na antenie Cartoon Network. Sam Lucas natomiast tłumaczył to wyłącznie bardzo dobrym wrażeniem, jakie wywarł na nim i jego współpracownikach przygotowywany serial: „Obejrzeliśmy kilka odcinków na dużym ekranie i stwierdziliśmy, że byłby z tego niezły film”.
…na szczęście przynajmniej Shrek nie miał nic przeciwko.
Właściwie do samej amerykańskiej premiery (15 sierpnia 2008) nie było wiadomo, jakie ostatecznie są nowe „Gwiezdne wojny”. Masowo odwoływano pokazy prasowe, nieliczni dziennikarze, którzy mieli okazję widzieć fragmenty niektórych odcinków serialu, musieli podpisać klauzulę o niewypowiadaniu swoich opinii przed premierą filmu. Wszystko to miało ograniczyć czarny PR dla filmu, któremu i tak towarzyszyło już wiele negatywnych opinii, choć nie pojawił się jeszcze na ekranie.
Jeszcze przed samą premierą mówiło się nawet, że „Wojny klonów” będą pierwszą z trzech pełnometrażowych animacji, jakie trafią do kin. Każda z nich miała promować nowy sezon serialu, który według wstępnych planów miał być ciągnięty co najmniej przez pięć-sześć lat. Obecnie jednak taki scenariusz wydaje się już mniej realny. Choćby dlatego, że krytycy niemal zgodnie zmiażdżyli „Wojny klonów”, utrzymując zdecydowaną większość recenzji w tonie „najgorszy filmu w historii sagi”, co przełożyło się na zaledwie 20% pozytywnych opinii w prestiżowym serwisie Rottentomatoes.com. Nawet jeśli uznać, że słaba prasa to tylko rzecz gustu wąskiej grupy krytyków, to nie ma jednak wątpliwości, że także finansowy wynik, odzwierciedlający w dużej mierze opinie widzów, trudno nazwać zadowalającym. Co prawda przedstawiciele Warnera i Lucasfilmu mówią o osiągniętym celu, czyli zwróceniu uwagi na serial i dotarciu z filmem do familijnej widowni, ale należy to uznać za robienie dobrej miny do złej gry w perspektywie bliskiej premiery odcinkowej kontynuacji. Tym bardziej że wystarczy porównać osiągnięty wynik z ostatnią częścią sagi, by zauważyć przepaść, jaka dzieli oba filmy. Podczas pierwszego miesiąca wyświetlania „Wojny klonów” zarobiły na całym świecie niewiele ponad 50 milionów dolarów. To mniej więcej tyle, ile „Zemsta Sithów” wyciągnęła z kinowych kas podczas… pierwszego dnia. Trudno więc mówić o sukcesie, przynajmniej finansowym. Lucas najwidoczniej jednak nie daje za wygraną. Jeszcze przed telewizyjną premierą pierwszego odcinka już mówi o przygotowaniach do trzeciego (!) sezonu „Wojen klonów”, a także coraz głośniej wspomina o serialu aktorskim (podobno planowanym nawet na sto odcinków), także umiejscowionym w uniwersum „Gwiezdnych wojen”. Bogate plany na najbliższe lata dają pewność, że o mniejszym lub większym powrocie legendarnej sagi usłyszymy zapewne jeszcze nie raz. A może już czas odpocząć?