100 najlepszych filmów grozy wszech czasówEsensja.pl Esensja.pl
100 najlepszych filmów grozy wszech czasów40. Harry Angel (Angel Heart, USA 1987, reż. Alan Parker) Wielkość „Harry’ego Angela” opiera się na kilku solidnych podstawach. Po pierwsze – film jest przede wszystkim solidna pozycją kryminalno-detektywistyczną, nawiązującą do kina nor, w którym motywem przewodnim jest śledztwo. Podczas owego dochodzenia dochodzi do szeregu tajemniczych zgonów, atmosfera się zagęszcza, pojawiają się motyw voodoo, opowieść dryfuje od kryminału do coraz bardziej czystej grozy, ale i tak – jak podejrzewam – nikt z widzów nie spodziewa się zaskakującej, szokującej pointy. To są oczywiście zalety wzięte bezpośrednio ze świetnej powieści Williama Hjortsberga. Ale i Alan Parker i Mickey Rourke dołożyli tu swoje cegiełki. Ten pierwszy zapewnił nie tylko świetna realizację, ale i zadbał o sugestywny, stosunkowo nietypowy zarówno dla kryminału, jak filmu grozy, duszny, gorący klimat akcji toczącej się w Nowym Orleanie. Ten drugi rozegrał swoją rolę życia (aż do czasów „Zapaśnika”) co dowodzi, że aktorzy średniej klasy najlepiej sprawdzają się w rolach bohaterów w jakichś sposób im podobnych. Harry Angel nie należy do postaci sympatycznych, jest małym cwaniaczkiem, któremu wydaje się, że może oszukać los, a z którego ów los perfidnie sobie zakpi. Wypada jeszcze wspomnieć o słynnej scenie, która zaszokowała krytyków w czasie premiery filmu, zagradzając mu drogę na ekrany wielu kin (przynajmniej w wersji nieocenzurowanej). Mowa oczywiście o brutalnej scenie erotycznej, w której na kochanków podczas dzikiego seksu zaczynają spływać strumienie krwi. Dziś to już kanon horrorowych scen. Konrad Wągrowski 39. Ptaki (The Birds, USA 1963, reż. Alfred Hitchcock) W ciepły kwietniowy dzień 1960 roku, Hitchcock przeczytał w gazecie o stadzie ptaków, które wleciały przez komin jednego z domów w Kalifornii. Przypomniał sobie wówczas o opowiadaniu Daphe du Maurier, do którego prawa nabył kilka lat wcześniej. Na plan „Ptaków” wszedł w 1962 roku. Pierwszego dnia zdjęć trafił na artykuł w „Los Angeles Times” opisujący atak agresywnego jastrzębia na bawiące się w parku dzieci. Gdyby nie szybka interwencja policji, wypadek mógł się zakończyć tragicznie. Dzięki tym drobnym anegdotkom i pojedynczym gazetowym donosom wizja Maurier i Hitchcocka przekształcała się z pieśni artystycznej wyobraźni w fragment rzeczywistości. „Ptaki” straszą dziś w całości i w kawałkach, kompletną wizją i poszczególnymi scenami. Wciąż ogromne wrażenie robi reżyserski kunszt Hitchcocka, który w rubryce „zawód” wpisywał „producent” a na pytanie: „co pan produkuje?”, odpowiadał: „strach”. Jego film to istna fabryka przerażających scen, z których szczególnie dwie, Tippi Hedren uwięzionej w budce telefonicznej i zaatakowanej przez ptaki w piwnicy, popisowo budują napięcie. Ostentacyjnie sztuczne, gumowe ptaszydła stały się nośnikiem najwyższej jakości grozy i metaforą świata zbuntowanych zwierząt, które zamiast być „piórkiem przy kapeluszu albo wykwintnym daniem” zwiastują nieokiełznane zagrożenie. Hitchcock zrezygnował nawet z umieszczenia w filmie planszy z napisem „The End” pragnąc pozostawić widza w poczuciem „niekończącego się terroru”. Strach się starzeje, emocje odbiorców znacząco ewoluują. Kto dziś podskakuje z przerażenia przy „Wjaździe pociągu na stację w Ciotat”? A niepozostawiające nadziei zakończenie „Ptaków” piorunuje nas tak samo jak widzów czterdzieści sześć lat temu. Urszula Lipińska Tim Burton ‹Jeździec bez głowy›WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
| Tytuł | Jeździec bez głowy | Tytuł oryginalny | Sleepy Hollow | Dystrybutor | UIP, Vue Movie Distribution | Data premiery | 25 lutego 2000 | Reżyseria | Tim Burton | Zdjęcia | Emmanuel Lubezki | Scenariusz | Andrew Kevin Walker | Obsada | Johnny Depp, Christina Ricci, Miranda Richardson, Michael Gambon, Casper Van Dien, Jeffrey Jones, Christopher Lee, Richard Griffiths, Ian McDiarmid, Michael Gough, Lisa Marie, Christopher Walken | Muzyka | Danny Elfman | Rok produkcji | 1999 | Kraj produkcji | Niemcy, USA | Czas trwania | 105 min | WWW | Strona | Gatunek | groza / horror | Zobacz w | Kulturowskazie | Wyszukaj w | Skąpiec.pl | Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
38. Jeździec bez głowy (Sleepy Hollow, USA 1999, reż. Tim Burton W jednym z najsłynniejszych filmów naczelnego indywidualisty kina, Tima Burtona, groza wypływa z gotyckiej scenerii i namnożenia makabry. Reżyser nie ogranicza się jednak do gatunkowej spójności i czerpie równymi garściami z tradycji horroru, czarnej komedii i baśni. W rezultacie „Jeździec bez głowy” to nie tylko filmowa mieszanka grozy i humoru, ale film zrobiony po burtonowsku, nieprzewidywalnie i zaskakująco. Filmu Burtona nie da się zaklasyfikować do żadnej gatunkowej szufladki i na tym też polega jego siła: strach szybko zostaje złagodzony prześmiewczą konwencją, a czarna komedia staje się bardziej drapieżna przez podlanie całości makabrycznymi i jednocześniej celowo sztucznymi scenami pełnymi jaskrawoczerwonej krwi, obcinanych głów i rozkopywanych grobów. Podobną konwencję Burton wybrał do innej wybornej mieszanki umownej przemocy, grozy i zaskakującego humoru – „Sweeneya Todda”. O ile jednak w tym ostatnim ulubiony aktor Burtona czyli Johnny Depp skupia się na mrocznych stronach swojego bohatera, tak w „Jeźdźcu bez głowy” jego Ichabod Crane to zabawne zaprzeczenie mitu niezłomnego bohatera. Także dzięki roli Deppa i innych bardzo dobrych aktorów (Christina Ricci, Michael Gambon, Miranda Richardson) film nabiera cech parodystycznych i pożądanej w tego typu często przyciężkawych hybrydach lekkości. Ewa Drab Kaneto Shindô ‹Kobieta-diabeł›37. Kobieta-diabeł (Onibaba, Japonia 1964, reż. Kaneto Shindô Wszyscy, którzy japońskie kino grozy kojarzą z filmami o duchach czy też krwawymi eskalacjami wyrafinowanej przemocy, muszą być zaskoczeni formą i tematyką jednego z najsłynniejszych filmów gatunku z tego kraju. W „Kobiecie – diable” mistrza japońskiego kina Kaneto Shindô nie ma duchów, a przemoc, choć przerażająca, nie ma drastycznej formy. Pomimo pewnego fantastycznego elementu w, największym źródłem grozy są normalni ludzie. Trwa wojna domowa. Rozbite oddziały różnych armii wciąż snują się po kraju. Niektórzy z żołnierzy trafiają w swych bezładnych ucieczkach na ogromne pole trzciny. Nie wiedzą, że tam czekają już na nich dwie kobiety – starsza, matka żołnierza, i młodsza, jej synowa – które zarabiają na życie właśnie dzięki tym nieszczęsnym wojakom. Korzystając z ukrycia w trzcinach, zabijają ich, a zbroje, broń i wszystko, co znajdują przy martwych samurajach, odsprzedają lokalnemu handlarzowi. Ciała zaś wrzucają do wielkiego dołu… Taką właśnie bezwzględną egzekucję oglądamy w pierwszej scenie filmu, niesamowicie określającej późniejszy klimat całego obrazu. Tymczasem z wojny powraca sąsiad, przynosząc wieść, że ich mąż i syn nie żyje. Między nim a wdową narasta nić porozumienia, a potem wyraźna seksualna fascynacja. Rozpoczyna się rywalizacja – nie między starszą i młodszą kobietą o mężczyznę, jak można by się spodziewać, ale między mężczyzną i starszą kobietą o względy tej młodszej… Matka, wykorzystując maskę demona, którą zdarła z twarzy zabitego samuraja, próbuję odstraszyć synową od schadzek z sąsiadem. Maska jednak nie jest zwykłą osłoną twarzy, lecz czymś więcej… „Kobieta-diabeł” to niezwykle mroczny film, bardzo konsekwentny w swej koncepcji, wysmakowany artystycznie, niezwykle silnie oddziałujący swym minimalizmem. Cała akcja praktycznie rozgrywa się między trójką bohaterów, a całą scenerią jest niepokojące morze trzciny i ciemny dół, symbolizujący zapewne piekło. To świat bezwzględności i okrucieństwa, rządzący się zasadą „zabij lub zgiń”. Niepotrzebna jest maska – ludzie, doprowadzeni do ostateczności, sami stają się demonami. Ale to tylko jedna z wielu możliwych interpretacji tego fascynującego dzieła. Konrad Wągrowski Henri-Georges Clouzot ‹Widmo›36. Widmo (Les Diaboliques, Francja 1955, reż. Henri-Georges Clouzot O „Widmie” mówi się jako o najlepszym filmie Alfreda Hitchcocka, którego mistrz nie zrealizował. A niewiele brakowało. Według legend reżyser „Ptaków” przyszedł do autorów książki „Celle qui n′était plus” Pierre’a Boileau i Thomasa Narcejaca ledwie kilka godzin po transakcji, w której Clouzot zakupił prawa do ekranizacji. O ile Hitchcock miał czego żałować (choć rekompensował sobie rozczarowanie wejściem na plan „Zawrotu głowy”…), to widz już niekoniecznie – Clouzot nie odszedł daleko od stylu mistrza suspensu, o czym mogą świadczyć liczne paralele między „Widmem” i „Psychozą”. Francuski reżyser razem z książką Boileau i Narcejaca kupił wszystko: genialną fabułę z wielopiętrową intrygą i horrorowo-thrillerowe napięcie wynikające nie tylko z opowiadanej historii. Może o wielkości „Widma” świadczy właśnie umiejętne wszczepianie horroru w tkankę czarnego kryminału nie zatracając przy tym podstawowych zalet obu gatunków. Demoniczna szkoła przesączona mrocznym nastrojem zamku Drakuli staje się miejscem zemsty żony i kochanki na dyrektorze – tyranie i zarazem mężczyźnie, który je obie wykorzystał. Zgrabnie przemyślana zbrodnia doskonała ma je na zawsze uwolnić od okrutnika, ale jak mawiał Barton Keyes w „Podwójnym ubezpieczeniu”: Każde morderstwo wypłynie wcześniej czy później, a jeśli w zbrodni brały udział dwie osoby – raczej wcześniej”. Pechem tej zbrodni jest akurat to, że ofiara nie wypływa w porę. Wszystko, co dzieje się w tym filmie można rozumieć na poziomie rzeczywistym, ale także metafilmowym. Dotykające Christine bolączki i problemy zdrowotne od samego początku sugerują, że coś ją męczy i ciało daje jej sygnały, że z każdego zakamarka otoczenia sączy się trucizna. Choćby poruszając się właśnie w tym kluczu, zagadkę da się rozwiązać szybciej niż jej finał podsunie fabuła. Ale ponieważ nie tylko o zwodzenie i tajemnicę chodzi, „Widmo” nie utonie z pewnością przez następne pięćdziesiąt, a nawet sto lat. Urszula Lipińska Robert Wise ‹Nawiedzony dom›35. Nawiedzony dom (The Haunting, USA 1963, reż. Robert Wise) Wzorzec kina grozy, zrealizowany wedle najlepszej recepty – straszyć tym, czego nie widać, grozę sugerować wyłącznie światłocieniami i niepokojącym dźwiękiem. Nie ma tu żadnych głupawych szkieletów wyskakujących z szaf, żadnych upiornych widm, jest tylko dom, z którym ewidentnie coś jest nie tak. Dzięki świetnemu oświetleniu i różnym technicznym trickom, które zastosowano przy kręceniu zdjęć do filmu, budynek sprawia wrażenie posępnej fortecy, przyczajonej w mroku i czyhającej na upatrzoną ofiarę. Rozmaite dziwne stukoty, hurgot i szelesty – inteligentnie przeplatane momentami absolutnej ciszy – skutecznie zagęszczają klimat i przyspieszają bicie serca. Jest jeszcze druga warstwa – niszczycielskie oddziaływanie domu na niezbyt stabilną psychikę głównej bohaterki, będącej jednocześnie kimś w rodzaju narratora. „Nawiedzony dom” straszy więc nie tylko za pomocą mrożących krew w żyłach, wymykających się próbom zrozumienia zdarzeń, ale również poprzez pokazanie efektów nadprzyrodzonych manifestacji na umyśle przeciętnego człowieka. Robertowi Wise′owi udało się nakręcić obraz, który na długie lata wprowadził modę na nawiedzone domy, i który po dziś dzień stanowi przykład kina bardzo starannie zrealizowanego i oddziałującego na widza niemal wyłącznie klimatem. Jarosław Loretz Charles Laughton ‹Noc myśliwego›34. Noc myśliwego (The Night of the Hunter, USA 1955, reż. Charles Laughton) Praca nad „Nocą myśliwego” kosztowała Charlesa Laughtona tyle wysiłku, że nie wyreżyserował już później żadnego filmu. Scenariusz Jamesa Agee (autora adaptacji m.in. „Afrykańskiej królowej”) nie nadawał się według niego do niczego, dlatego odprawił scenarzystę z zapłatą i sam przepisał całość po swojemu, nie podpisawszy się później pod finałowym dziełem. Na planie reżyser nie mógł znieść pracy z dziećmi, dlatego większość scen z ich udziałem wyreżyserował podobno Robert Mitchum. Po latach Mitchum przyzna, że Laughton był najlepszym reżyserem z jakim przyszło mu pracować. Efekt ich wspólnego porozumienia z pewnością nie należy do perfekcyjnych, ale z powodzeniem podsuwa kilka ciekawych kontekstów analizy film, począwszy od biblijnego a kończąc na odwołującym się do mentalności amerykańskiego społeczeństwa w czasach Wielkiego Kryzysu. „Noc myśliwego” momentami zachwyca także wyjątkową reżysersko-operatorską sprawnością. Jak choćby w jednej z pierwszych scen, zarejestrowanej kamerą wirtuozersko płynącą nad domostwem pani Cooper, ujmującą scenerię tragedii otwierającej film z nieoczywistych kątów. To ciekawe, bo Laughton nie był szczególnie oryginalny i inspirował się głównie tym, czym inspirowanie się było modne w latach pięćdziesiątych: niemieckim ekspresjonizmem. Sam za to stał się źródłem artystycznych fascynacji dla wielu reżyserów. Nie dożył niestety tego szczęśliwego momentu, czyli lat dziewięćdziesiątych, kiedy czerpali z niego niemal wszyscy ważniejsi twórcy: David Lynch, Spike Lee, Kevin Smith, David Fincher, Quentin Tarantino i bracia Coen. W dniu premiery „Noc myśliwego” nazwano filmowym odpadem i wygwizdano. Jakie to szczęście, że historia kina wygwizdała werdykt ówczesnej publiczności. Urszula Lipińska 33. Dziwolągi (Freaks, USA 1932, reż. Tod Browning) Jeśli za wyznacznik horroru przyjmować wywoływanie obrzydzenia, to „Dziwolągi” wylądowałyby na samym szczycie rankingu. Mimo że to w sumie prosta historia o miłości, nienawiści i zwykłym okrucieństwie osób, które potrafią decydować o wartości ludzi wyłącznie na podstawie wyglądu zewnętrznego, „Dziwolągi” wciąż – mimo z górą 75 lat od powstania – szokują. Dzieje się tak przede wszystkim z powodu obsadzenia w głównych rolach zdeformowanych fizycznie aktorów, na co dzień zarabiających jako eksponaty w rozmaitych gabinetach osobliwości. Jednak to, co początkowo szokuje, z czasem zmienia optykę widza. W świetle fabuły okazuje się bowiem, że to „dziwolągi” mają znacznie zdrowszy kościec moralny i kierują się w życiu o wiele czystszymi intencjami, niż obecni w filmie ludzie „normalni”. To właśnie ci „normalni” okazują się w końcu budzić obrzydzenie, mimo że on (Henry Victor) jest przystojny i dysponuje wspaniałą siłą, a ona (Olga Baclanova w jednej ze swoich ostatnich ról) jest ideałem piękności. „Dziwolągi” to unikalny film, bodaj szczytowe osiągnięcie Toda Browninga, twórcy nakręconego rok wcześniej, trącącego już myszką klasycznego „Draculi”. Film, który wzbudził tak wiele emocji podczas premiery, że w wielu miejscach świata został na dziesięciolecia zakazany, a tam, gdzie go wyświetlano, można było obejrzeć wyłącznie wersje mocno ocenzurowane i przemontowane tak, by łagodzić ogólny wydźwięk historii. Wielkie kino, do dziś robiące piorunujące wrażenie. Jarosław Loretz Steven Spielberg ‹Szczęki›32. Szczęki (Jaws, USA 1975, reż. Steven Spielberg) Cóż można napisać o „Szczękach”? Może to, że podobno podczas seansów ludzie opuszczali kino, bo nie mogli wytrzymać niesamowitego napięcia (dziś to brzmi nieprawdopodobnie, ale też obrazuje jak nietypowym filmem na swoje czasy była ta opowieść o wielkiej uzębionej rybie). A może to, że oszałamiający sukces finansowy tego filmu (przebity później przez „Gwiezdne wojny”) zdefiniował słowo „blockbuster” i odmienił Hollywood, ukazując różnym inwestorom, jak ogromne pieniądze kryją się w branży filmowej. Poza tym chyba wszystko jest powszechnie znane – z czego zrobiony był rekin, jakiej był wielkości, jakie perypetie finansowe mieli twórcy podczas tworzenia tego filmu, etc. etc. „Szczęki” nieraz porównuje się z „Ptakami” – w obu przypadkach źródłem zagrożenia jest natura, w jakiś sposób chroniąca się przed wpływem człowieka. I choć brak „Szczękom” tajemniczości i nieoczywistości filmu Hitchcocka, to mają jednak swoje niekwestionowane zalety. Po pierwsze – mistrzostwo narracyjne Stevena Spielberga, kto wie, czy nie w najlepszej formie w historii. Po drugie – bardzo dobre aktorstwo całej trójki głównych wykonawców (rekin – z dzisiejszej perspektywy – już nieco od nich odstaje, ale tylko trochę). Po trzecie, mrożącą krew w żyłach (i jak najzupełniej prawdziwą) opowieść o dramacie załogi krążownika „Indianapolis”. Po czwarte – wygrywanie pierwotnych lęków człowieka przed atakiem istoty z innego, nieznanego środowiska, lęków przed tym, co czai się w głębinie, co przepływa pod naszą łodzią, czy koło naszych nóg. Powiedzmy sobie szczerze – po „Szczękach” żadna kąpiel w oceanie nie była już taka sama. Konrad Wągrowski George A. Romero ‹Noc żywych trupów›31. Noc żywych trupów (Night of the Living Dead, USA 1968, reż. George Romero) Nie będzie żadną przesadą stwierdzenie, że „Noc żywych trupów”, niskobudżetowy, dość krótki, niezależny film George’a Romero odmienił oblicze gatunku. Jeszcze w latach 60. dominowały nadal dwa pomysły na grozę – horror gotycki, wywodzący się od „Frankensteina” i „Drakuli”, pełen potworów, nawiedzonych domów, mrocznych świątyń i zamków, oraz horror wynikający bezpośrednio z SF, w którym zagrożeniem były istoty z kosmosu, stwory powstałe na skutek mutacji czy nieudanego eksperymentu. Nieliczne ambitne wyjątki oczywiście objawiały się od czasu do czasu, ale żaden z nich na serio nie zainicjował zmiany. „Noc żywych trupów” z pozoru nawiązuje podgatunku fantastycznonaukowego (wszak za ożywanie martwych odpowiada tajemnicze promieniowanie). Z pozoru, bo zagrożenie jest innego rodzaju. Nie są to istoty z zewnątrz, mityczne, fantastyczne, lecz nasi znajomi, rodzina, sąsiedzi. Scenerią też nie jest już ani zamczysko, ani baza wojskowa, ale senne, przeciętne miasteczko. Takie, jakie każdy z widzów znał na co dzień. Największym jednak osiągnięciem „Nocy żywych trupów” jest jednak nowatorskie podejście do relacji między osaczonymi przez zombich ludźmi. Do tej pory zwykle bywała to zjednoczona grupa, ramię w ramię walcząca z zagrożeniem. U Romero równie istotnym zagrożeniem, jak armia nieumarłych, są inni żywi ludzie. Zrozumiał on, że w sytuacji zagrożenia z ludzi mogą wychodzić ich cechy najgorsze. Ujawniać się antagonizmy, chęci ratowania siebie za cenę życia innych. Strach niebywale odmienia. Romero bawi się też przyzwyczajeniami widza. Bohater, który wydaje się być jedną z głównych postaci, ginie w pierwszej scenie. Dziecko staje się źródłem zagrożenia i zabija własną matkę. Doskonałym podsumowaniem całego filmu jest niebywale ponura, pesymistyczna końcówka – na coś takiego mógł pokusić się twórca niezależny, nie ograniczany wytycznymi producenckimi. Dla porządku należy również wspomnieć o innym rewolucyjnym fakcie, który współczesnemu widzowi może umknąć – głównym bohaterem był Murzyn, i dobrze zorganizowany, inteligentny człowiek, urodzony przywódca. To w roku 1968 był bardzo nietypowy bohater. Oczywiście, dziś „Noc żywych trupów” nieco się zestarzała. Nie wynika to jednak z braku ponadczasowości ujęcia tematu grozy, ale z faktu, że przez minione 40 lat, obraz doczekał się takiej ilości kontynuacji i nawiązań, tylu filmów wykorzystujących schematy Romero, że dziś nie jest łatwo od razu ujrzeć jego nowatorstwo i ważność dla gatunku. Konrad Wągrowski
|
a Predator to komedia czy melodramat ? Dziwię się, że tak doskonały film z Arnoldem Schwarzeneggerem nie znalazł się TUTAJ. Daję wam MINUS, chociaż może będę tu jeszcze zaglądał, bo spodobały mi się opisy filmów