100 najlepszych filmów grozy wszech czasówEsensja.pl Esensja.pl
100 najlepszych filmów grozy wszech czasówÁlex de la Iglesia ‹Dzień Bestii›WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
| Tytuł | Dzień Bestii | Tytuł oryginalny | El día de la bestia | Reżyseria | Álex de la Iglesia | Zdjęcia | Flavio Martínez Labiano | Scenariusz | Jorge Guerricaechevarría, Álex de la Iglesia | Obsada | Álex Angulo, Armando De Razza, Santiago Segura, Terele Pávez, Nathalie Seseña, Maria Grazia Cucinotta, Higinio Barbero | Muzyka | Battista Lena | Rok produkcji | 1995 | Kraj produkcji | Hiszpania, Włochy | Czas trwania | 103 min | Gatunek | groza / horror, komedia | Zobacz w | Kulturowskazie | Wyszukaj w | Skąpiec.pl | Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
20. Dzień bestii (El Dia de la bestia, Hiszpania, reż. Alex de la Iglesia) Zupełnie szalony, prześmiewczy film reżysera, który debiutował równie zwariowaną, apokaliptyczną „Operacją Mutant” (gdy zaczynają się napisy końcowe, wszyscy zabici wstają i śpiewają piosenkę). Tym razem na tapetę utalentowanego Hiszpana trafił Antychryst. Jako że ma on lada chwila przyjść na świat, posługujący w niewielkiej parafii ksiądz rusza do Madrytu. Grzeszyć. Bo zdaje się, że tylko w ten sposób można znaleźć miejsce narodzin przeklętego dziecka. Problem w tym, że grzech jest księżulkowi kompletnie obcy, i najlepsze, co mu przychodzi do głowy, to podkradanie żebrakom drobnych i słuchanie deathmetalowej muzyki. Sprawa jednak rusza z kopyta, gdy pomoc w poszukiwaniach oferuje pulchny satanista. „Dzień bestii” to istna humorystyczna bomba, pełna smakowitych dialogów, wyciąganych w pokrętny sposób wniosków, naśmiewająca się zarówno z osób wierzących, jak i niewierzących, proponująca widzowi inteligentną grę z konwencją. Przy tym film jest zrobiony nadzwyczaj kulturalnie, portretowane postaci budzą ogromną sympatię, a niewymuszony humor ani na chwilę nie wpada w kloaczne grepsy klasy entego „Strasznego filmu”. „Dzień bestii” to również kolejny dowód na to, że kino rodem z Hiszpanii trzyma bardzo wysoką klasę, a twórcy potrafią dokonywać cudów mimo dysponowania niezbyt wygórowanym budżetem (w tym wypadku w grę wchodziło 1,5 miliona dolarów). Jarosław Loretz Jonathan Demme ‹Milczenie owiec›WASZ EKSTRAKT: 80,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
| Tytuł | Milczenie owiec | Tytuł oryginalny | The Silence of the Lambs | Data premiery | 31 grudnia 1991 | Reżyseria | Jonathan Demme | Zdjęcia | Tak Fujimoto | Scenariusz | Ted Tally | Obsada | Jodie Foster, Anthony Hopkins, Scott Glenn, Anthony Heald, Ted Levine, Frankie Faison, Obba Babatundé, Roger Corman, Charles Napier, Chris Isaak, Daniel von Bargen, George A. Romero | Muzyka | Howard Shore | Rok produkcji | 1991 | Kraj produkcji | USA | Czas trwania | 118 min | Gatunek | thriller | Zobacz w | Kulturowskazie | Wyszukaj w | Skąpiec.pl | Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
19. Milczenie owiec (Silence of the Lambs, USA 1991, reż. Jonathan Demme) Fenomen „Milczenia owiec” ma wiele wymiarów. Z pewnością film Jonathana Demme był nobilitacją dla gatunku, zdobywając pięć Oscarów w najważniejszych kategoriach, choć Akademia konsekwentnie ignoruje horrory. Choć stanowi część większej całości – istnieją jeszcze trzy hannibalowe filmy i luźno z nimi związany „Czerwony smok” Michaela Manna – nigdy nie udało się powtórzyć ani sukcesu, ani specyficznego nastroju podskórnej grozy przesycającej „Milczenie owiec”. Wreszcie, film Demme to fenomen dosyć…podejrzany. Służąca za podstawę scenariusza powieść Thomasa Harrisa nie należy do arcydzieł, nie raz gubiąc napięcie i czasami niepotrzebnie rozgadując się nad szczegółami. W samym filmie można wyśledzić bardzo proste, wręcz naiwnych elementy. Młoda policjantka poszukując groźnego mordercy korzysta z pomocy mistrza zbrodni, przechodząc jednocześnie osobistą podróż. Nawet ścigany przez nią Buffallo Bill nie ma w sobie nic oryginalnego, będąc zlepkiem Eda Geina, którego wyczyny opisano w „Teksańskiej masakrze piłą łańcuchową” Tobe’a Hoppera w 1974 roku i Teda Bundy’ego, który z kolei stał się bohaterem starszego o dekadę filmu telewizyjnego. O skrajnych degeneracjach częściej się tu mówi niż cokolwiek pokazuje, a z perspektywy czasu nawet najkrwawsze sceny filmu są wciąż dosyć słabymi na tle historii kina. Jednak „Milczenie owiec” od pierwszej do ostatniej minuty trzyma widza w stanie niepokoju. O najgorszych morderstwach rozmawia się tu z jednakowym spokojem jak o literaturze i muzyce klasycznej. Hannibala Lectera nawet cela, do której nie prześlizgnie się spinacz do papieru, nie pozbawia najostrzejszej broni: inteligencji. Postać grana przez Anthony’ego Hopkinsa chyba jak w żadnym innym filmie udowadnia, że ciemna strona drzemie gdzieś w zakamarkach każdej psychiki i nawet najpiękniejszy umysł, wrażliwy na wszelkie przejawy wyrafinowania, ma mroczne zakamarki. W samym filmie znajdziemy zaś tyle samo elegancji, co w zbrodniach Hannibala. Do oglądania z kieliszkiem Chianti w ręku. Urszula Lipińska William Friedkin ‹Egzorcysta›18. Egzorcysta (The Exorcist, USA 1973, reż. William Friedkin) „Egzorcysta” to jeden z najstraszniejszych, a zarazem jeden z najbardziej kontrowersyjnych momentów amerykańskiego kina. Choć jego lądowanie na ekranach z pewnością zamortyzowało wcześniejsze pojawienie się „Dziecka Rosemary” Polańskiego, skandal wokół książki Williama Petera Blathy’ego dotknął także film Friedkina. Nic dziwnego, reżyser zachował wszystkie oburzające kawałki z literackiego pierwowzoru od sceny onanizowania się krucyfiksem przez Regan począwszy. Film, podobnie zresztą jak książka, zasadza się na efektownym podkręceniu szatańskiego opętania i procesu odprawiania egzorcyzmów. Sedno jego wielkości i grozy nie tkwi w realizmie, ale właśnie w wybujałości wizji jedynie pozorującej jakiś z związek z rzeczywistością, do czego przekonuje nas otwarcie filmu. „Egzorcysta” dziś straszy, bo jest bezczasowy. William Peter Blathy pisząc książkę bazował na wydarzeniach z 1949 roku, Friedkin bez problemu przeniósł je o dwadzieścia lat później, a twórcy „Egzorcyzmów Emily Rose” podobną historię osadzili w czasach współczesnych. Ale „Egzorcysta”, podobnie jak „Lśnienie”, to przede wszystkim opasły katalog wstrząsających scen, które ustawiły poprzeczkę tak wysoko, że do dziś żaden reżyser nie może do niej doskoczyć. Choćby pierwotnie usunięta z filmu scena pajęczego spaceru Regan – trwa zaledwie kilka sekund a robi wrażenie jakiego nie udało się powtórzyć żadnemu ze spektakularnych zejść po schodach powyginanych zjaw w azjatyckich horrorach. Urszula Lipińska Gregory Widen ‹Armia Boga›WASZ EKSTRAKT: 60,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
| Tytuł | Armia Boga | Tytuł oryginalny | The Prophecy | Dystrybutor | Vision | Reżyseria | Gregory Widen | Zdjęcia | Richard Clabaugh, Bruce Douglas Johnson | Scenariusz | Gregory Widen | Obsada | Elias Koteas, Christopher Walken, Virginia Madsen, Eric Stoltz, Viggo Mortensen, Amanda Plummer, Adam Goldberg, J.C. Quinn | Muzyka | David C. Williams | Rok produkcji | 2005 | Kraj produkcji | USA | Czas trwania | 98 min | Gatunek | groza / horror | EAN | 5907176893649 | Zobacz w | Kulturowskazie | Wyszukaj w | Skąpiec.pl | Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
17. Armia Boga (God’s Army/The Prophecy, USA 1995, reż. Gregory Widen) Któż się mógł spodziewać, że Gregory’emu Widenowi, scenarzyście „Nieśmiertelnego”, tak dobrze się uda reżyserski debiut? Bo film rzeczywiście w każdym calu jest doskonale zrobiony. Jego najmocniejszą stroną jest oryginalna fabuła, opowiadająca o toczącej się w Niebie wojnie aniołów, w której szalę zwycięstwa ma przechylić dusza zmarłego właśnie, wyjątkowo podłego człowieka. Na jej poszukiwanie rusza Gabriel, bezwzględny i cyniczny anioł, który nagle stwierdza, że wbrew pozorom nie będzie to najłatwiejsze zadanie. W owego anioła wcielił się charyzmatyczny Christopher Walken i jak zwykle zagrał doskonale, przydając filmowej postaci drapieżności i wyrafinowania. I to właśnie głównie dzięki jego roli film zyskał głębię i charakter, tak niezbędne do wybicia się ponad masę przeciętnych produkcji. Nie da się przy tym zaprzeczyć, że świetnie sprawdził się też Viggo Mortensen w roli Lucyfera, ponury, chłodny, przypominający zachowaniem nie tyle upadłego anioła, ile posępne, chciwie wypatrujące ofiar ptaszysko. Zresztą, cała reszta obsady, z Eliasem Koteasem i Virginią Madsen na czele, również stanęła na wysokości zadania i spowodowała, że „Armię Boga” wciąż ogląda się z niesłabnącym zainteresowaniem, zwłaszcza, że całości towarzyszą bardzo porządne zdjęcia i nastrojowa muzyka. Jest to jednocześnie doskonały przykład na to, że horror oparty na motywach religijnych nie musi być wcale drętwym, ckliwym, pozbawionym logiki pamfletem na Szatana. Jarosław Loretz Gieorgij Kropaczjow, Konstantin Jerszow ‹Wij›16. Wij (ZSRR 1967, reż. Georgi Kropachyov, Konstantin Yershov) Trzecia z kolei dokonana w ojczyźnie pisarza adaptacja opowiadania Nikołaja Gogola (dwie poprzednie – z lat 1909 i 1916 – były jeszcze filmami niemymi) obrosła już legendą. Co nie powinno dziwić, bo choć obraz powstawał w bardzo trudnych warunkach, udał się znakomicie. Dość powiedzieć, że to jedyne dzieło kinematografii radzieckiej i rosyjskiej, które znalazło się w naszym zestawieniu. Pierwotnie „Wija” miał reżyserować sam ówczesny szef „Mosfilmu” Iwan Pyrjew. Z powodu chronicznego braku czasu jego realizację ostatecznie powierzył jednak dwóm słuchaczom, organizowanych przez Związek Filmowców ZSRR, Wyższych Kursów Reżyserii – Gieorgijowi Kropaczowowi oraz Konstantinowi Jerszowowi. Materiał, który nakręcili, rozczarował. Kierownictwo wytwórni uznało go za „zbyt realistyczny”. Aby ratować film, dokończenie prac nad nim powierzono specjaliście od wysokobudżetowych baśni Aleksandrowi Ptuszce (między innymi „Nowy Guliwer”, „Ilia Muromiec”, „Bajka o carze Sałtanie”). Ten przerobił scenariusz, wiele scen nakręcił od nowa, jak również zajął się efektami specjalnymi. Tytułowy Wij to w mitologii Słowian wschodnich demon, który zamieszkiwał podziemia, służąc tam Czarnobogu i dowodząc armiami piekieł. Słynął z tego, że prawie przez cały czas spał. Gdy jednak się przebudził, siał prawdziwe spustoszenie – potrafił bowiem zabijać wzrokiem. Powieki Wija były tak ciężkie, że pomniejsze demony musiały podtrzymywać mu je widłami. I to właśnie z nim musi stoczyć bój młody kleryk-seminarzysta Choma (w tej roli Leonid Kurawliow). Otóż pewnego dnia, wędrując ze swymi dwoma towarzyszami, trafia on do samotnej chaty, zamieszkałej przez starą wiedźmę (którą gra mężczyzna, Nikołaj Kutuzow). Zostaje przez nią zniewolony i uprowadzony; chcąc zaś wyzwolić się spod jej wpływu, katuje ją na śmierć. Wiedźma jednak, by zemścić się na mężczyźnie, odradza się w ciele młodej i pięknej kobiety (Natalia Warlej). Choma musi więc zmierzyć się z czarownicą powtórnie, przebywając z nią trzy noce w cerkwi. W tym czasie złe moce jednoczą swoje siły. Z zakamarków wypełzają najobrzydliwsze demony, a wśród nich ten najpotężniejszy – Jego Wysokość Wij (zagrał go cyrkowy akrobata Nikołaj Stiepanow). Ukraińska ludowa legenda w filmie zyskała nowy przerażający wymiar. Pojedynek Chomy z wiedźmą można bowiem odczytać symbolicznie, jako zmaganie się człowieka z tkwiącymi w nim samym demonami. Scena finałowa, w której młody kleryk musi opędzać się od całej masy demonów i stawić czoła Wijowi – po dziś dzień robi ogromne wrażenie. Takich efektów specjalnych nie powstydziliby się wtedy nawet Amerykanie. Film był zresztą w latach 70. ubiegłego wieku wyświetlany w USA, Argentynie, Finlandii i Francji, w niektórych z tych krajów zdobywając nawet status dzieła kultowego. Inspiracje „Wijem” można zresztą dostrzec także w wielu współczesnych horrorach realizowanych zarówno w Azji, jak i Hollywood. W Rosji w przyszłym roku trafi do kin remake tego obrazu. Sebastian Chosiński Peter Jackson ‹Martwica mózgu›15. Martwica mózgu (Braindead, Nowa Zelandia 1992, reż. Peter Jackson) „Martwica mózgu” Petera Jacksona uchodzi wśród wielbicieli czarnego humoru w horrorze za jedno z najważniejszych dokonań ostatniego dwudziestolecia. Peter Jackson dysponował po raz pierwszy bardzo przyzwoitym budżetem (ok. 2 mln dolarów, m.in. od prywatnych inwestorów z Japonii), który pozwalał na realizację efektów specjalnych, ale i całości produkcji na wysokim poziomie. W filmie znalazło się miejsce dla animacji poklatkowej, mnóstwa wyszukanych efektów charakteryzacyjnych, wielu masek czy ogromnej ilości protez. Nie ma nawet sensu streszczać tu samej historii – ten film trzeba po prostu zobaczyć osobiście. Warto jednak podkreślić, że chodzi o wykorzystanie znanego, banalnego schematu, który został przez Jacksona-scenarzystę odwrócony: oglądamy opowieść o zombie, z tą różnicą, że o ile standardowo w opowieści tego typu bohater jest przez zombie ścigany i otaczany w jakimś opuszczonym domostwie, u Jacksona zadaniem bohatera jest niejako „opieka” i powstrzymanie zombie przed opuszczeniem domu. Film uchodzi dziś za jeden z najkrwawszych obrazów w historii horroru, trzeba jednak podkreślić, że podobnie jak w swych poprzednich filmach, tak i tutaj przemoc Jacksona na każdym kroku podszyta jest najczarniejszym humorem. Owszem, film jest w mnóstwie scen obrzydliwy, chwilami wręcz krwawy nie do zniesienia, ale jest przy tym również niewiarygodnie zabawny. Takie jest zresztą ogólne podejście Jacksona do całego gatunku horroru. Sam ujął to następująco w jednym z wywiadów: „Po prostu nie umiem traktować horrorów poważnie. Jeśli widz ma się udać w przejażdżkę po kinie gore, to chce wiedzieć, że jego przewodnik ma odpowiednio pokręcone poczucie humoru”. „Martwica mózgu” jest szczytowym punktem Jacksonowskiej trylogii gore (wraz ze „Złym smakiem” i „Meet the Feebles”) i jednocześnie najbardziej bezkompromisowym ukłonem Jacksona w stronę wielbicieli horroru. To produkcja naprawdę dla ludzi o mocnych nerwach i jeszcze mocniejszych żołądkach. Reszta widowni może popaść w stan oszołomienia po pierwszych kilku minutach (w których nawiasem mówiąc Jackson nawiązuje do jednego ze swoich ulubionych filmów, „King Konga”). Do nie przekonanych raczej nie trafi argumentacja Jacksona, że sam film to przecież komedia w stylu Bustera Keatona, tyle że z domieszką krwi i posoki. Jackson doszedł tym filmem do muru – pójść dalej w gatunku komediowego horroru gore chyba się nie da. Zdołał na szczęście nakręcić film tak dobry, że zasłużył na miejsce w panteonie absolutnej klasyki gatunku. Michał Chaciński George Sluizer ‹Zniknięcie›14. Zniknięcie (Spoorloos, Holandia 1988, reż. George Sluizer) „Zniknięcie” George’a Sluizera to pozycja wyjątkowa na naszej liście. Film, w którym nie ma prawie żadnych drastycznych scen. Film, który przez większość czasu zdaje się raczej dramatem obyczajowym niż horrorem czy thrillerem, w którym dominują sceny małżeńskich sprzeczek i życia rodzinnego. Film prawie w całości o powolnym, spokojnym tempie i rozbudowanych dialogach. A pomimo tego film absolutnie przerażający. Rex i Saskia są młodym holenderskim małżeństwem, które wspólnie wyjeżdża na wakacje do Francji. Przekomarzają się, czasem kłócą, ale w sumie kochają. Na jednej ze stacji benzynowych Saskia idzie kupić coś do picia – i nigdy więcej nie wraca do samochodu… Mijają lata, nie ma śladów, policja jest sceptyczna, co do tego, czy nastąpiło tu przestępstwo. Jedynie Rex nie ustaje w poszukiwaniach – brak świadomości tego, co stało się z jego żoną, nawet gdyby miała być to najstraszliwsza prawda, jest dla niego największą torturą. Pewnego dnia odzywa się do niego pewien Francuz, Raymond Lemorne, twierdzący, że wie, co się stało z Saskią. Sam nie wiem, co jest najbardziej przerażające – finał tego filmu, postać Lemorne’a, czy też dramat Rexa. Zacznijmy od Lemorne’a. Nic w tej postaci, szczegółowo przecież zarysowanej, nie przypomina Hannibala Lectera. Nie ma tu pozy, nie ma erudycji, nie ma zimnego okrutnego spojrzenia. Oglądamy przeważnie spokojnego, zwyczajnego ojca rodziny… Czy właśnie nie tacy bywali seryjni mordercy? Czy nasz strach nie wynika z faktu, że ten wizerunek jest bardzo bliski rzeczywistości i tej właśnie rzeczywistości, w której nawet nasz sąsiad może być zupełnie kimś innym niż nam się wydaje, najbardziej się boimy? Dziwne jedynie, że Lemorne nie ma jeszcze swojego stałego miejsca w panteonie filmowych psychopatów. W pełni na to zasługuje. Ale „Zniknięcie” to też dramat głównego bohatera. Mówi się o tym, że dla rodzin zaginionych najstraszliwszy jest brak pewności – i to w „Zniknięciu” zostało doskonale oddane, do tego stopnia, że widz w pełni rozumie finałową desperację bohatera, choć może się domyślać, w jakim kierunku go prowadzi. Ale, tak czy inaczej, finał „Zniknięcia” jest szokujący, potwornie logiczny i po prostu przerażający. Konrad Wągrowski Jean-Pierre Jeunet, Marc Caro ‹Delikatesy›WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
| Tytuł | Delikatesy | Tytuł oryginalny | Delicatessen | Data premiery | 21 stycznia 1994 | Reżyseria | Jean-Pierre Jeunet, Marc Caro | Zdjęcia | Darius Khondji | Scenariusz | Jean-Pierre Jeunet, Marc Caro, Gilles Adrien | Obsada | Dominique Pinon, Jean-Claude Dreyfus, Karin Viard, Rufus, Marc Caro | Muzyka | Carlos D'Alessio | Rok produkcji | 1991 | Kraj produkcji | Francja | Czas trwania | 99 min | Gatunek | komedia, SF | Zobacz w | Kulturowskazie | Wyszukaj w | Skąpiec.pl | Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
13. Delicatessen (Francja 1991, reż. Jean-Pierre Jeunet) Ta czarna, ocierająca się o makabrę komedia jest bardzo trudna do zaszufladkowania. Można się w niej doszukiwać zarówno elementów horroru (czynsz opłaca się żywnością, a przy jej braku – zbędnymi krewnymi), science fiction (wiadomo, że trwa jakaś ciężka wojna), romansu (serenady na pile), jak i dramatu psychologicznego (mieszkańcy to istna galeria dziwaków działających sobie nawzajem na nerwy). Przede wszystkim jednak jest to pierwszorzędna groteska, aż gęsta od surrealistycznych wtrętów, zachowań i dekoracji. Wystarczy wspomnieć fenomenalne sceny „pożegnania” z babcią, sprawdzania sprężyn w łóżku, ucieczki w kuble na śmieci czy choćby produkcji muczących puszek. Ten film to dowód na niebanalną wyobraźnię zarówno Jeuneta, po dziś dzień kręcącego niesamowicie plastyczne filmy, jak i Caro, który przygodę z kinem dość szybko zakończył. Ideału dopełniają mocno nasycone kolorami zdjęcia, wyrazista gra aktorska i świetnie dopasowana muzyka, dzięki czemu film ogląda się jak długą, artystycznie wysmakowaną suitę, która z jednej strony bawi, a z drugiej uczy – przede wszystkim tego, żeby nie sądzić ludzi po pozorach. „Delicatessen” to film nietuzinkowy, dzięki któremu powstało później równie szalone, ale przy tym niezbyt porywające „Miasto zaginionych dzieci” oraz znacznie już ugrzeczniona, choć z kolei bardzo ciepła, „Amelia”. Jarosław Loretz Robert Wiene ‹Gabinet doktora Caligari›12. Gabinet doktora Caligari (Das Cabinet des Dr. Caligari, Niemcy 1920, reż. Robert Wiene) Pierwotnie reżyserem „Gabinetu doktora Caligari” miał być Fritz Lang. Okazało się jednak, że jest on zajęty innymi projektami, dlatego też producenci zdecydowali się ostatecznie oddać scenariusz autorstwa Carla Mayera i Hansa Janowitza w ręce Roberta Wienego. Jak się okazało, dokonali bardzo trafnego wyboru. Nakręcił on bowiem dzieło, które praktycznie zdefiniowało pojęcie filmowego ekspresjonizmu. I choć zaliczono je do nurtu fantastycznego, dzisiaj bez większych zastrzeżeń klasyfikowane jest jako horror. Akcja rozgrywa się w prowincjonalnym Holstenwall, w którym pewnego dnia na jarmarku pojawia się niejaki doktor Caligari. Pośrodku wesołego miasteczka rozstawia on namiot, w którym, jak twierdzi, dokona przebudzenia somnambulika o imieniu Cezar. Tego samego dnia w mieście zostaje popełniona pierwsza makabryczna zbrodnia, choć początkowo nikt nie łączy ze sobą tych faktów. Zapowiedź niezwykłości, która ma się wydarzyć, ściąga do namiotu Caligariego tłum zaintrygowanych gapiów. Na ich oczach doktor budzi ze śpiączki przetrzymywanego w drewnianej skrzyni-trumnie młodzieńca, który chwilę później przepowiada, że jeszcze przed świtem życie straci Alan, jeden z widzów. Co zresztą kilka godzin później staje się faktem. Przyjaciel zamordowanego, Francis, o popełnienie morderstwa podejrzewa Cezara, dlatego też pierwszej nocy po pogrzebie zakrada się do cyrkowego wozu, w którym razem mieszkają Caligari ze wzbudzającym przerażenie somnambulikiem. W czasie kiedy Francis pilnuje wozu, ma miejsce kolejna tragedia – ktoś zakrada się do sypialni jego ukochanej, Jane Olson. Nie zabija jej jednak, jak swoje poprzednie ofiary, ale uprowadza. Rodzina dziewczyny oraz zaalarmowani mieszkańcy miasteczka rzucają się w pogoń. Porywacz po drodze porzuca nieprzytomną dziewczynę, po czym znika. Ucieka również przed policją doktor Caligari, którego ślady prowadzą do pobliskiego… szpitala psychiatrycznego. Film Roberta Wieniego niespełna dwie dekady później stał się boleśnie aktualny. W szalonym lekarzu zaczęto bowiem doszukiwać się rysów Adolfa Hitlera; z kolei Cezar stał się symbolem zniewolonego przez nazistów społeczeństwa, opętanego do tego stopnia, że bez zmrużenia okiem było gotowe wykonywać najbardziej nawet zbrodnicze rozkazy swego wodza. Tym samym „Gabinet doktora Caligari” wyprzedził epokę, która go zrodziła, stając się dziełem nie tylko prekursorskim, ale również wizjonerskim. Klimat dzieła idealnie podkreślają fantastyczne, awangardowe dekoracje, dzięki którym filmowa rzeczywistość przeistacza się w najpotworniejszy koszmar. Na takim tle demoniczny psychiatra nie wydaje się kimś nierealnym, wręcz przeciwnie – wszyscy się go spodziewamy. Po obejrzeniu „Gabinetu…” warto więc uważniej przyjrzeć się światu, w którym żyjemy. Jeśli wyda się on Wam równie odrealniony jak ten w obrazie Wienego, należy zacząć się bać, bo oznacza to, że niebawem pojawi się kolejny szaleniec, który pociągnie nas prosto do Piekła. Sebastian Chosiński Werner Herzog ‹Nosferatu wampir›11. Nosferatu: Wampir (Nosferatu: Phantom der Nacht, Niemcy 1979, reż. Werner Herzog) Zdawałoby się, że dzieło Murnaua jest niedoścignione, że żaden remake po prostu nie ma szans mu zagrozić. A jednak. Ponad pół wieku później światło dzienne ujrzał film Herzoga, ekscentrycznego reżysera, którego znakiem firmowym jest oniryczna fabuła i przeważnie Klaus Kinski w obsadzie. Jego „Nosferatu” jest hołdem złożonym filmowi Murnaua. Hołdem tym doskonalszym, że zarówno charakteryzacja Kinskiego grającego tytułową rolę, samo imię wampira (w końcu można już było dać mu imię Dracula, skoro wygasły prawa autorskie do książki), jak i operujące światłocieniem zdjęcia, są ściśle wzorowane na oryginale. Jeśli jednak Murnau poszedł w kierunku budzenia u widza odrazy stworzeniem, które z lubością oddaje się mordowaniu ludzi, to Herzog wampira uczłowieczył, czyniąc z niego cierpiącą istotę, bolejącą nad sposobem utrzymywania się przy życiu. Już od pierwszych scen wiadomo, że „Nosferatu” to film wielki i przerażający i lepiej nie oglądać go po nocy w samotności. Mroczne wnętrza, sędziwy, odrażający wampir, poruszający się jak w transie bohaterowie (to kolejny ulubiony chwyt Herzoga – aktorzy poddani hipnozie), a w końcu upiorna atmosfera, która w znacznej części jest zasługą niesamowicie posępnej muzyki niemieckiego zespołu Popol Vuh – wszystko to powoduje, że tragiczna historia Nosferatu zapada bardzo głęboko w pamięć. W porównaniu z tym filmem „Dracula” Coppoli jest lukrowanym cukierkiem dla małych dzieci. Jarosław Loretz
|
a Predator to komedia czy melodramat ? Dziwię się, że tak doskonały film z Arnoldem Schwarzeneggerem nie znalazł się TUTAJ. Daję wam MINUS, chociaż może będę tu jeszcze zaglądał, bo spodobały mi się opisy filmów