Imaginarium pana GilliamaPremiera „Parnassusa” jest znakomitą okazją, żeby przypomnieć postać autora tego filmu: Terry′ego Gilliama. Pojawił się on dopiero co w Esensji ramach rankingu największych wizjonerów kina. Jego obecność tam jest w pełni zasłużona. Niewielu bowiem jest reżyserów, potrafiących w tak przekonujący sposób fantazjować. Do tego Gilliam traktuje fantazję najzupełniej poważnie.
Tomasz RachwaldImaginarium pana GilliamaPremiera „Parnassusa” jest znakomitą okazją, żeby przypomnieć postać autora tego filmu: Terry′ego Gilliama. Pojawił się on dopiero co w Esensji ramach rankingu największych wizjonerów kina. Jego obecność tam jest w pełni zasłużona. Niewielu bowiem jest reżyserów, potrafiących w tak przekonujący sposób fantazjować. Do tego Gilliam traktuje fantazję najzupełniej poważnie. Zanim ten reżyser jednak w pełni rozwinął skrzydła jako samodzielny autor, był istotnym elementem jednego z najbardziej twórczych i obrazoburczych zespołów w historii telewizyjnej rozrywki. Latający Cyrk Monty Pythona, bo o nim mowa, liczył sobie 45 odcinków wyświetlanych w latach 70. w brytyjskiej telewizji. Pozycja Gilliama w zespole była szczególna, już choćby ze względu na pochodzenie. W tym konglomeracie absolwentów Oxfordu i Cambridge, on, jako Amerykanin z Minnesoty, mógł się wyróżniać. Był autorem animacji, stanowiących interludia pomiędzy kolejnymi skeczami grupy. Te krótkie formy znakomicie wpasowywały się klimatem w pythonowską stylistykę, były absurdalne i makabryczne, a ich charakterystyczna forma stała się znakiem rozpoznawczym programu. Poniekąd Gilliam w swoich filmach aktorskich pozostał wierny temu stylowi. Są one pełne zaskakująco zestawianych obrazów, surrealnej atmosfery i mają skłonność do anarchizujących wyskoków. Widać to już w pierwszym filmie nakręconym przez niego poza grupą. „Jabberwocky” z 1977 roku jest luźną adaptacją poematu Lewisa Carolla o tym samym tytule. Jest to osadzona w niedookreślonym czasowo średniowieczu baśń o bednarzu, który wplątuje się w polowanie na tytułowego potwora. Gdy ogląda się ten film, czuć, że nie jest to już Monty Python, mimo luźnej fabuły, na którą składa się seria absurdalnych skeczy. Zwraca uwagę, mimo prześmiewczego charakteru obrazu, dbałość o oddanie realiów historycznych miejsca akcji – oddalonego od jakichkolwiek centrów kultury średniowiecznego peryferium. To jeszcze nie musi dziwić, jeśli ma się w pamięci „Świętego Graala” i „Żywot Briana”. To, co odróżnia „Jabberwocky” od tamtych jest jednak szczególnie ponura atmosfera. Świat filmu przypomina najgorszy z możliwych, w jakim człowiekowi może przyjść żyć, pełen głodu, wojen, brudu, a jakby i tego mało, w lesie grasuje stwór, którego wygląd przypomina kształty z dziecięcych koszmarów. To, że ludzie tu mogą żyć, zdaje się wynikać jedynie z ich ignorancji, wrodzonej lub wypracowanej. Bez niej codzienność tego miejsca stałaby się nie do zniesienia. Bohater jego kolejnego filmu jeszcze o tym nie wie. „Bandyci czasu” (1981) to historia małego chłopca, który lubi czytać książki. W wyniku zaskakującego zbiegu okoliczności przyłącza się do grupy podróżujących w czasie karłów, uciekających przed Stwórcą. W toku podróży spotyka bohaterów swojej wyobraźni: Napoleona, Agamemnona, Robin Hooda. Każde kolejne spotkanie jest dla chłopca kolejnym zawodem. Gdy wraca do siebie uczy się, że nikt mu nie pomoże, a już na pewno nie rodzice. Wbrew powyższemu opisowi film jest zabawną refleksją na temat współczesnych wyobrażeń dotyczących przeszłości i zjadliwą satyrą na współczesny tryb życia. Dopiero gorzkie, dwuznaczne zakończenie wprowadza do całości poważniejszy ton. Ponadto „Bandyci czasu” stali się pierwszą rozprawą Gilliama z nowoczesnością. To stąd pochodzi słynny monolog Złego na temat stworzenia: że gdyby on był Bogiem, to nie traciłby czasu na takie nonsensy jak ślimaki, czy męskie sutki, ale od razu zacząłby od elektryczności. Od tej pory krytyka oświeceniowego umysłu stanie się motywem przewodnim jego twórczości. Powodzenie kasowe „Bandytów czasu” (współmierne do niskich kosztów przedsięwzięcia) umożliwiło mu znalezienie funduszów na kolejny film: powstałego w 1985 roku „Brazil”. Jest to szalona wariacja na temat „1984” George’a Orwella i, jak się zdaje, jeden z najbardziej dobitnych filmów Gilliama wyrażających strach przed technologią przerastającą człowieka. Jego bohaterem jest Sam Lowry (Jonathan Pryce), urzędnik przyszłości. Trybik w „systemie mechanicznie doskonałym”, państwie policyjno-technokratycznym, przed którego wszystkowidzącym okiem teoretycznie nie ma ucieczki. Jest jednak miejsce, do którego system nie ma dostępu: sny. Otóż Sam Lowry śni o tym, że jest rycerzem w błyszczącej zbroi i ratuje piękną kobietę przed smokiem. Sprzeciw wobec totalizującego rozumu. Pochwała potęgi marzeń i snów. Apel o samodzielność myślenia. To wszystko, co wyrażało się w „Bandytach czasu” i „Brazil”, osiągnęło pełnię mocy w „Przygodach barona Munchausena”, prawdopodobnie najlepszym filmie Gilliama. Ten film był jedną z największych ekstrawagancji czasów sprzed efektów komputerowych. Powodzenie poprzednich obrazów pozwoliło Gilliamowi na zebranie pokaźnego budżetu (który zresztą został wielokrotnie przekroczony). Imponujące dekoracje, odtwarzające XIX-wieczne, południowoeuropejskie miasto, wybudował we włoskim studiu Cinecitta stały współpracownik Felliniego. Fabularnie film stanowił dokończenie wątków z poprzednich dzieł, stanowiąc wraz z nimi rodzaj trylogii dotyczącej fantazjowania (mały chłopiec w „Bandytach czasu”, młody mężczyzna w „Brazil”, starzec w „Munchausenie”). Tym razem jednak mało kto był zainteresowany tymi szaleństwami. Miesiące produkcji wiązały się z ciągłymi bataliami z producentem, gdy zaś doszło do premiery, okazało się, że niemal nikt nie chce tego oglądać. Była to największa klapa finansowa w karierze reżysera. Od tego momentu Gilliam długo nie mógł sobie pozwolić na taką swobodę twórczą. Do tej pory jego filmy były finansowane przez producentów brytyjskich. Kolejne powstawały już w Hollywood, a po ostatniej wpadce wszyscy księgowi patrzyli mu uważnie na ręce. Tak więc „Fisher King” w porównaniu z poprzednimi obrazami był zaskakująco skromny i zachowawczy. Opowiadał o spotkaniu upadłej gwiazdy radia z krążącym po Nowym Jorku szaleńcem, który szuka świętego Graala. Dla obu to spotkanie jest szansą na wyprostowanie swojego życia. Brzmi znajomo? Owszem, to dość popularny schemat fabularny, ostatnio rozpracowywany choćby przez „Solistę”. Niemniej Gilliam zdołał w tym filmie (w którym nawet scenariusz nie jest jego) przemycić kilka elementów charakterystycznych dla siebie. Pierwszy raz oglądałem „Fisher Kinga” gdy byłem dzieckiem i nie zapomnę wrażenia, jakie zrobił na mnie przerażający Czerwony Rycerz jeżdżący na koniu po Central Parku w asyście piekielnych płomieni. W rolach głównych w filmie obsadzono aktorów o wysokim wówczas statusie: Jeffa Bridgesa i Robina Williamsa. Film otrzymał cztery nominacje do Oscara i jedną statuetkę (za role drugoplanową dla Mercedes Ruehl). To był początek lat 90. i Gilliam był o krok od szczytu popularności. Na szczycie, jak się okazało, siedzieli Bruce Willis i Brad Pitt. W roku 1995 wręczono Gilliamowi scenariusz „12 małp”. Był on oparty na eksperymentalnej krótkometrażówce Chrisa Markera „Pomost” („La Jetee”). Opowiadał o świecie po globalnej katastrofie, która zmusiła resztkę ludzkości, która przeżyła, do ukrycia się pod ziemią. Z chwilą, gdy w tych ekstremalnych warunkach naukowcy odkrywają sposób na podróżowanie w czasie, postanawia się wysłać człowieka w przeszłość, żeby odkryć przyczynę kataklizmu i w miarę możliwości powstrzymać ją. Film miał premierę pod koniec roku i okazał się być hitem. Gilliam mógł wszystko. Nakręcił więc film o narkotycznych wizjach z Johnnym Deppem. „Fear and Loathing in Las Vegas” (u nas, Bóg raczy wiedzieć czemu, znane jako „Las Vegas Parano”) było adaptacją książki Huntera S. Thompsona. Reżyserowi udało się tym filmem osiągnąć coś niebywałego: był zarazem obrzydliwy i genialny. Choć nie wszyscy podzielają tą drugą opinię. Tymczasem jest to obraz wstrząsający, po którego obejrzeniu nie można już patrzeć na kontrkulturę hipisowską jak na zbiorowisko beztroskich i radosnych chłopców i dziewcząt. W 2005 roku wyszły dwa filmy Gilliama, z których niestety tylko jeden miał premierę w Polsce. Mowa o „Braciach Grimm”, interesującej produkcji, ale ewidentnie kręconej pod dyktando producentów, z którymi reżyser najwidoczniej musiał się przeprosić po wpadce z „Fear and Loathing”. Ten drugi to bardzo niepokojąca „Kraina traw”, którą Gilliam po raz kolejny wraca do motywu dziecięcej wyobraźni. Jest przy tym dużo bardziej bezwzględny, niż w przypadku kręconych ponad 20 lat wcześniej „Bandytach czasu”. Film opowiada o tym, dziecko żyjące w ekstremalnych warunkach radzi sobie z nim, uciekając w swój wyimaginowany świat. A że w przypadku „Krainy traw” rzeczywistość jest brutalna i szalona, takie też są dziecięce wyobrażenia. Na kolejny film Terry’ego Gilliama z rożnych względów trzeba było czekać pięć lat. Warto było? Jak zawsze. Z biegiem czasu wydaje się, że w jego filmach jest co raz mniej anarchizującego humoru, a coraz więcej powagi. „Parnassus” w porównaniu z „Jabberwocky”miejscami wydaje się być niemal sentymentalny. Wciąż to jest jednak to samo, nakłaniające do samodzielności kino. 8 stycznia 2010 |
Domino – jak wielu uważa – to takie mniej poważne szachy. Ale na pewno nie w trzynastym (czwartym drugiej serii) odcinku teatralnej „Stawki większej niż życie”. tu „Partia domina” to nadzwyczaj ryzykowna gra, która może kosztować życie wielu ludzi. O to, by tak się nie stało i śmierć poniósł jedynie ten, który na to ewidentnie zasługuje, stara się agent J-23. Nie do końca mu to wychodzi.
więcej »Co zrobić, gdy słyszało się o egipskich hieroglifach, ale właśnie wyłączyli prąd i Internetu nie ma, a z książek jest tylko poradnik o zarabianiu pieniędzy na kręceniu filmów, i nie za bardzo wiadomo, co to te hieroglify? No cóż – właśnie to, co widać na obrazku.
więcej »Barbara Borys-Damięcka pracowała w sumie przy jedenastu teatralnych przedstawieniach „Stawki większej niż życie”, ale wyreżyserować było jej dane tylko jedno, za to z tych najciekawszych. Akcja „Człowieka, który stracił pamięć” rozgrywa się latem 1945 roku na Opolszczyźnie i kręci się wokół polowania polskiego wywiadu na podszywającego się pod Polaka nazistowskiego dywersanta.
więcej »Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz
Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz
Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz
Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz
Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz
Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz
Zemsty szpon
— Jarosław Loretz
Taśmowa robota
— Jarosław Loretz
10 filmowych epidemii, zaraz i wirusów
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Najlepsze filmy SF – wybór czytelników
— Esensja
100 najlepszych filmów science fiction wszech czasów
— Esensja
SPF – Subiektywny Przegląd Filmów (12)
— Jakub Gałka
Ranking na premierę: 10 filmów postapokaliptycznych
— Kamil Witek
Dobrego zakończenia nie gwarantujemy
— Tomasz Rachwald
Do kina marsz: Styczeń 2010
— Esensja
Camerimage: Festiwalowy obóz survivalowy
— Urszula Lipińska
Terminator: 10 najważniejszych filmów o podróżach w czasie
— Konrad Wągrowski
ENH 06: Dzień Siódmy – Szwedzcy Miauczyńscy i odrobina makabry
— Bartosz Sztybor
Wiatraki pokonane!
— Kamil Witek
London Film Festival 2013: Sens życia według Terry’ego Gilliama
— Marta Bałaga
Wypuśćcie krakena z klatki!
— Tomasz Rachwald
Wyspa śniących
— Tomasz Rachwald
Ckliwość zamiast nostalgii
— Tomasz Rachwald
Groza na wrzosowisku
— Tomasz Rachwald
Balet mechaniczny
— Tomasz Rachwald
Polański w stanie czystym
— Tomasz Rachwald
Dobrego zakończenia nie gwarantujemy
— Tomasz Rachwald
Toruk Macto i jeźdźcy ważek
— Tomasz Rachwald
Na śmierć prowincjonalnego demona
— Tomasz Rachwald
Bogowie epoki ołowiu
— Tomasz Rachwald