„Tron: Dziedzictwo”, czyli przerost formy nad treścią to mało powiedziane. „Śniadanie ze Scotem”, czyli geje czynią różnicę. „Dla niej wszystko”, czyli love Crowe, a Haggis poprawia. „Niezniszczalny”, czyli ciężko pracujący lud Ameryki kontra golfiarze. Powraca na nasze łamy cykl krótkich recenzji „Subiektywny przegląd filmów”, choć tym razem zamiast Jakuba Gałki recenzuje Konrad Wągrowski.
Konrad Wągrowski
SPF – Subiektywny Przegląd Filmów (18)
[ - recenzja]
„Tron: Dziedzictwo”, czyli przerost formy nad treścią to mało powiedziane. „Śniadanie ze Scotem”, czyli geje czynią różnicę. „Dla niej wszystko”, czyli love Crowe, a Haggis poprawia. „Niezniszczalny”, czyli ciężko pracujący lud Ameryki kontra golfiarze. Powraca na nasze łamy cykl krótkich recenzji „Subiektywny przegląd filmów”, choć tym razem zamiast Jakuba Gałki recenzuje Konrad Wągrowski.
SPF, czyli Subiektywny Przegląd Filmów to cykl realizujący dokładnie to, co określa jego tytuł – autorzy „Esensji” przedstawiają swoje opinie na temat niedawno obejrzanych filmów. Każdy tekst będzie dzielony na cztery części. Jutro omawia produkcje, które niedługo wejdą na ekrany naszych kin, Dziś przedstawia filmy, które właśnie pojawiły się w Polsce, Wczoraj to produkcje nieco starsze, ale jeszcze obecne w kinach, a DVD – jak łatwo się domyślić – ukazuje filmy dostępne na płytach.
Wobec „Tronu: Dziedzictwa” oczekiwania miałem jasno sprecyzowane – miała być bardzo ładna strona wizualna, sceny akcji wgniatające w fotel przy akompaniamencie inspirującej muzyki Daft Pank, co pozwoliłoby mi przetrwać mielizny scenariusza, po którym z kolei wiele się nie spodziewałem. Niestety, nawet tak niewyszukanym oczekiwaniom filmowi nie do końca udało się sprostać.
Nie zrozumcie mnie źle, strona wizualna nie jest zła. Twórcy zdają sobie sprawę, że konieczne początkowe sceny w realnym świecie są nudne i stosunkowo szybko przenoszą bohatera w wirtualny świat. Świat w miarę konsekwentny i w miarę ciekawy. Świat umieszczony w nieustannym mroku (swoją drogą, jak można CHCIEĆ do takiego świata się przenosić?), dzięki czemu wszechobecne elementy świetlne odpowiednio mogą się wyróżnić, z ciekawym wystrojem wnętrz, bardzo mocno inspirowanym finałowymi scenami „
2001: Odysei kosmicznej”. Dobrze wyglądają sceny akcji – dwie, czyli walka na dyski i wyścigi świetlnych motocykli, zaimportowane z
wersji 1982, trzecia – pojedynek samolotów, już zupełnie nowa. Zarówno scenografia, jak i efekty (rozpryskiwanie się pokonanych zawodników, zabójcze smugi światła ciągnięte za pojazdami) robią wrażenie, a osobne brawa należą się za pomysł wprowadzenia wielu poziomów planszy dla pojedynku „lightcycles”.
Gorzej niestety jest już z samą dramaturgią walk. Sądzę, że wiedząc, że będzie to kluczowy element filmu, twórcy powinni poświęcić mu najwięcej czasu. Tymczasem za każdym prawie razem, gdy czułem, że udało się mnie odpowiednio nakręcić i dalszy pojedynek będę obserwował z rosnącym poziomem adrenaliny, walki gwałtownie się kończyły, a do tematu już nie wracano. Jest w tym dla mnie pewne marnotrawstwo chwytliwej koncepcji. Chyba, że twórcy nie chcieli się wystrzelać przed dość oczywistym sequelem…

Na scenariusz właściwie należałoby spuścić zasłonę milczenia, ale jednak parę słów trzeba jednak powiedzieć. Problemem scenariusza nie jest założony (a właściwie: wyniesiony z wersji 1982) idiotyzm całej koncepcji. Problemem nie są nawet wyjątkowo bezczelne zapożyczenia z klasyki gatunku. Jak mówią, bez „Tronu” z 1982 nie byłoby „Matrixa”, ale można też dodać, że bez „Matrixa” nie byłoby „Tronu: Dziedzictwa” – postacie są ewidentnymi kopiami Neo (Sam), Trinity (Quorra), Morfeusza (Flynn), agenta Smitha (Clu), a nawet Merowinga (Zuse) i Persefony (Gem). I to można ścierpieć. Gorzej, że twórcy nie zadali sobie najmniejszego trudu, by na swój świat nałożyć jakieś konkretne zasady i ograniczenia. Pytania się mnożą – dlaczego Flynn mieszka w zasięgu wzroku od Clu, a nic mu nie grozi? W jaki sposób programy chcą wyjść na nasz świat, skoro w tym celu jest potrzebny jakiś materiał biologiczny? Jakie są różnice w funkcjonowaniu między ludźmi i programami w wirtualnym świecie? To nie są trudne pytania, sam bym wymyślił jakieś mniej lub bardziej sensowne odpowiedzi na nie, problem, że twórcom się nie chciało. Zdaję sobie sprawę, że „Tron” miał być efektowną bajką, ale nawet w bajce jakieś reguły są istotne. Świat, w którym wszystko może wydarzyć się w każdej chwili, nie może wzbudzić emocji.
Do oceny dorzucę 10% za oczy Olivii Wilde i w ogóle futurystyczne kobiecie wdzianka. To akurat ogląda się bardzo miło.
Śniadanie ze Scotem (Breakfast with Scot) (70%)
Z pozoru znamy tę historię doskonale. Na skutek pewnych zawirowań rodzinnych (delikatne określenie, jak na śmierć matki) pewien dzieciak na czas przejściowy trafia do rodziny zastępczej. Z początku jest mu ciężko dogadać się z opiekunami, ale z czasem zostaje nawiązana nic porozumienia. Gdy powróci niespecjalnie angażujący się ojczym, by wreszcie przejąć pieczę nad bohaterem, ten nie będzie już chciał odchodzić, a tymczasowi opiekunowie również będą mieli duże problemy z rozstaniem. Jak łatwo się domyślić – zwycięży prawdziwe uczucie.
Widzieliśmy takich filmów (z dokładnością do szczegółów) już dziesiątki. Ale jednak „Śniadanie ze Scotem”, choć dokładnie oparte na tym schemacie, jest inne. Mówić krótko – geje czynią różnicę. Bowiem para opiekunów to brat ojczyma i jego homoseksualny partner, a i młody chłopiec zdradza pewne zainteresowania w zakresie garderoby i kosmetyków nie do końca pasujące do powszechnie przyjętego wizerunku prawdziwego mężczyzny.
„Śniadanie ze Scotem” można interpretować na dwóch płaszczyznach – komedii obyczajowej i pewnego manifestu w walce o równouprawnienie i w obu sprawdza się dobrze. Przede wszystkim – film jest autentycznie zabawny. Znakomicie sprawdzają się jako element humorystyczny „niemęskie” przyzwyczajenia Scota, bawią jego relacje z kolegami w szkole (od oczywistego odrzucenia, do dość zaskakującej fascynacji), ale najśmieszniejszy jest chyba hokejowy epizod bohatera. Jeden z opiekunów Scota jest komentatorem sportowym, a wcześniej niezłym (i brutalnym) hokeistą i uczy chłopca, że dla wygodniejszego życia można ukryć swe skłonności, zajmując się jakimś „męskim” zajęciem – na przykład właśnie hokejem. Scot dobrze jeździ na łyżwach (ale figurowych) i wkrótce czyni w grze z krążkiem zadziwiające postępy, ale występ w meczu kończy się… no, naprawdę zaskakująco i rozbrajająco. Warto to zobaczyć.
Inną sprawą jest sama tematyka gejowska, w której film z jednej strony ciekawie bawi się stereotypami, a z drugiej wiele z nich neguje. Przebierający się w kolorowe ciuszki i używający perfum Scot jest wcieleniem powszechnego wizerunku homoseksualisty (choć jego orientacja nie jest filmie ani razu jasno potwierdzona), z kolei jego opiekun, twardy eks-hokeista Eric McNally, wydaje się być ich całkowitym zaprzeczeniem. McNally ze swym partnerem tworzy ciepły, rodzinny związek, z którym jedynym problemem będzie… postrzeganie go przez innych. I tu tkwi chyba klucz do wymowy filmu – pomimo tego, że akcja toczy się w liberalnej Kanadzie, pomimo faktu, że oficjalnie tolerancja jest powszechna, sytuacja wcale nie wygląda tak różowo – nadal przyznanie się do swej orientacji wśród kolegów z pracy jest wyzwaniem, nadal prosty gest objęcia na ulicy jest wstydliwy i skryty. „Śniadanie ze Scotem” jest więc kolejnym filmem, który – w sympatycznej, choć stosunkowo nieskomplikowanej formie – delikatnie i z wyczuciem próbuje z tym wszystkim walczyć.
Od thrillera oczekuję dwóch rzeczy – bohaterów budzących emocji i trzymającej w napięciu akcji. Obydwa te elementy „Dla niej wszystko” Paula Haggisa dostarczył mi w całkowicie satysfakcjonującej dawce. Rację ma Piotr Dobry, który w swej
notce tetrycznej (przy całym jej pozytywnym wydźwięku) stwierdza, że szkoda, iż Haggis aż tak wiele w swym remake’u skopiował dosłownie z francuskiego oryginału. Rzeczywiście, każdy kto oglądał „Pour Elle” będzie znał nie tylko ogólny zarys fabuły ale także rozpozna bardzo wiele scen. Podobnie jak w wersji francuskiej fabuła opowiada o planie zwyczajnego obywatela, który próbuje wyciągnąć z więzienia swą skazaną za zabójstwo (według niego niesłusznie) żonę. Duże elementy fabuły – perypetie w zdobyciu dokumentów, sposób pozyskania funduszy, sam plan akcji – są przeniesione bez większych zmian. To oczywiście nie oznacza, że są to sceny słabsze, Haggis z pewnością potrafi je odpowiednio zainscenizować, a czasem delikatnie poprawić, z ewidentnym zyskiem dla widzów, którzy zetkną się tylko z remake’iem. O tym, jak bardzo można „podkręcić” znaną fabułę, świadczy choćby scena (znakomita!), w której żona dowiaduje się o odrzuceniu apelacji. Emocjami bije pierwowzór na głowę (w dużej mierze dzięki znakomitemu aktorstwu Russella Crowe’a).
Prawdziwe zalety „The Next Three Days” (tak brzmi oryginalny tytuł angielski) stają się widoczne tam, gdzie Paul Haggis dodaje własne elementy (sam twierdził, że sięgnął po ten film, bo w wersji francuskiej widział niewykorzystane tropy). Właściwie każda zmiana wprowadzona Haggisa pozytywnie wpływa na film. Rozbudowany wstęp powoduje, że bohaterowie Haggisa są staranniej nakreśleni i bardziej wiarygodni psychologicznie. Niepewność, co do winy głównej bohaterki (w wersji francuskiej wszystko jest oczywiste od samego początku) zwiększa napięcie niektórych scen i nadaje całości przez dłuższy czas pewnej niejednoznaczności. Sekwencja z wytrychem znakomicie pozwala scharakteryzować nie tylko głównego bohatera, ale też i trudność akcji, której się podejmuje. Rozbudowana scena ucieczki zwiększa dramaturgię filmu. Tytuł i finałowe sceny przypominają o konsekwencjach. Ale oczywiście największą zaletą amerykańskiego „Dla niej wszystko” będzie Russell Crowe w roli głównej, jak zwykle bezbłędny, który, tym razem pokazując dość nieprawdopodobną przemianę zwykłego, nieco niezdarnego nauczyciela w zdeterminowanego bohatera, nadaje jej zaskakującej wiarygodności.
Przyznam się, że, pomimo sympatii dla twórczości Tony’ego Scotta (mimo jego ewidentnej ostatniej wpadki, jaką było „
Metro strachu”), „Niepowstrzymany” swym tematem nie budził we mnie specjalnych emocji. Opowieść o uciekającym pociągu i próbujących go powstrzymać dzielnych ludziach mogła się sprawdzić w kinie 30 lat temu, ale dziś, w dobie dzieł katastroficznych, w których walą się miasta i kina akcji, w którym strzela się z czołgu do samolotu? Tymczasem konserwatywny w treści i współczesny w formie „Niepowstrzymany” potwierdza w pełni reżyserski talent młodszego z braci Scottów.
Nie ma w filmie wielkich fajerwerków. Wielka w tym chyba odwaga scenarzysty, który oparł się wszelkim współczesnym pokusom, by na pokład pociągu („dla podkręcenia napięcia”) wpuścić grupę terrorystów, a w jednym z wagonów ukryć co najmniej bombę atomową. Nie, tym razem mamy w miarę zwykły pociąg, zawierający co prawda łatwopalne chemikalia (realne zagrożenie musi być), ale uciekający nie na skutek wielkiego spisku, ale niedbalstwa i głupoty. I ten pociąg trzeba zatrzymać, którego to zadania podejmie się niezawodny (i jak zwykle bardzo charyzmatyczny, nawet w roli kolejowego maszynisty z 28-letnim stażem) Denzel Washington, któremu towarzyszy nieco stłamszony, choć nadal sympatyczny Chris Pine. I choć od początku wiemy, jak to się skończy, reżyserska precyzja Scotta i ciekawe przeplatanie kina akcji z quasi-dokumentalną relacją telewizyjną doskonale trzyma w napięciu do samego końca.
Warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz. Film młodego Scotta konfrontuje odważny, kreatywny i budzący sympatię ciężko pracujący lud Ameryki z biznesmenami, którzy podczas golfa podejmują błędne decyzje. Taki znak naszych czasów.
