Jak na klasyczne kino akcji, film Jürgena Staala ma zdecydowanie zbyt melancholijny tytuł. I pal licho to trywialne „Prosto w serce”! Jeszcze bardziej irytujące jest pochodzenie, widniejącego w oryginalnej nazwie filmu, skrótu „SLOVE”, który oznacza… „Żołnierza miłości” (soldier of love). Z drugiej jednak strony idealnie pasuje on do fabuły, która bardzo nieprzyzwoicie rozkraczyła się pomiędzy thrillerem a melodramatem.
East Side Story: Dużo akcji, mało sensu
[Jürgen Staal „Prosto w serce” - recenzja]
Jak na klasyczne kino akcji, film Jürgena Staala ma zdecydowanie zbyt melancholijny tytuł. I pal licho to trywialne „Prosto w serce”! Jeszcze bardziej irytujące jest pochodzenie, widniejącego w oryginalnej nazwie filmu, skrótu „SLOVE”, który oznacza… „Żołnierza miłości” (soldier of love). Z drugiej jednak strony idealnie pasuje on do fabuły, która bardzo nieprzyzwoicie rozkraczyła się pomiędzy thrillerem a melodramatem.
Jürgen Staal
‹Prosto w serce›
Nie tak dawno, przy okazji recenzji najnowszego obrazu Aleksandra Kotta „
Pod przykrywką” (2010), wspominaliśmy w „Esensji” o tym, że jednym z najpopularniejszych gatunków filmowych we współczesnej Rosji jest swoiste połączenie kina akcji z melodramatem. Na kolejne potwierdzenie tej tezy nie trzeba było długo czekać, a zadbał o to Jürgen Staal, który swoim z niemiecka brzmiącym nazwiskiem podpisał dziełko zatytułowane „Prosto w serce”. Trudno byłoby o bardziej klasyczny przykład tej, w polskiej kinematografii praktycznie nieobecnej, hybrydy stylistycznej. Staal, mimo że od kilkunastu już lat mieszka w Niemczech, urodził się w grudniu 1964 roku w Moskwie jako Jurij Korolow. Mając dwadzieścia sześć lat, został absolwentem stołecznego Otwartego Państwowego Uniwersytetu imienia Michaiła Szołochowa (na wydziale historii sztuki). Wkrótce potem wyemigrował do kraju swoich przodków. Tam na dobre zainteresował się filmem i w 2002 roku ukończył Wyższe Kursy Reżyserskie w Hamburgu. Wcześniej dane mu było jednak wystąpić przynajmniej raz przed kamerą; przed siedemnastoma laty pojawił się jako aktor w epizodycznej rólce w opowiadającym o wojnie w Afganistanie dramacie wojennym Timura Biekmambietowa i Giennadija Kajumowa „Peszawarski walc”. Po zdobyciu dyplomu wracał co jakiś czas do Rosji. Chociażby po to, aby zagrać w komediowym miniserialu Olega Fiesienki „Jesli niewiesta wiedma” (2002).
Po drugiej stronie kamery, jako reżyser, zadebiutował pięć lat temu, realizując dla jednej ze stacji telewizyjnych biograficzny dramat „Walerij Charłamow. Dopołnitielnoje wriemia”, którego głównym bohaterem, granym przez Aleksieja Czadowa, był zmarły w sierpniu 1981 roku w wyniku obrażeń poniesionych w wypadku samochodowym legendarny radziecki hokeista na lodzie. Film spotkał się z przychylnością widzów. Nie powinno więc nikogo dziwić, że Staal alias Korolow zaczął marzyć o znacznie bardziej spektakularnym projekcie. Poruszył niebo i ziemię – czytaj: znajomych producentów w Niemczech i Stanach Zjednoczonych – i wydębił od nich 7 milionów dolarów z przeznaczeniem na swój nowy obraz, tym razem szykowany z myślą o dystrybucji kinowej. „Prosto w serce”, do którego napisał także scenariusz, trafiło na ekrany 22 lutego 2011 roku. Na działania marketingowe przeznaczono kolejne 3 miliony dolarów, co miało zapewnić rwący i nieprzerwany przez przynajmniej kilka tygodni strumień widzów. Tymczasem w ciągu minionego miesiąca na film Staala wybrało się ich zaledwie około dwustu tysięcy, co na pewno nie jest imponującym wynikiem (aby zwróciły się koszty produkcji, cyfra ta powinna wzrosnąć jeszcze czterokrotnie). Biorąc jednak pod uwagę poziom artystyczny obrazu, należy odnieść się do tej klapy frekwencyjnej ze zrozumieniem i jedynie przyklasnąć gustom Rosjan.
Początek opowieści o filmie Staala można by zaczerpnąć z tekstu „Autobiografii” Perfectu: „Było nas trzech, w każdym z nas inna krew”. Tylko z tą krwią nie bardzo by się zgadzało… Trzech braci Roninów, których ojciec Roman był zawodowym wojskowym, to – według wieku – Grigorij, Siergiej i Aleksiej. Od dziecka przyuczani byli przez tatusia do służby ojczyźnie (nieważne, radzieckiej czy rosyjskiej). W salonie przestronnego mieszkania znajdowała się strzelnica; chłopcy zaś, zapewne ku uciesze mamusi, celowali ze sztucerów do ruchomych papierowych postaci. Nic więc dziwnego, że gdy dorośli, zgłosili się na ochotnika do oddziałów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (MWD); wysłano ich na najtrudniejszy odcinek – na północny Kaukaz. Ale nie po to, aby zabijali walczących o wolność Czeczenów, na to Roninowie byli przecież zbyt uczciwi i sprawiedliwi. Nazwisko w końcu do czegoś zobowiązywało! Oni mieli walczyć z przemytnikami narkotyków, likwidując kolejne prowadzące przez góry kanały przerzutowe heroiny i marihuany. W czasie jednej z takich akcji – notabene znakomicie pokazanej w prologu obrazu – zginął Grisza. Nie mogąc otrząsnąć się z traumy po stracie brata, Sierioża zrezygnował ze służby i zamieszkał w Petersburgu, gdzie zaopiekował się nieletnią siostrą Swietłaną. Tylko Alosza postanowił walczyć dalej – do czasu jednak, gdy wrogi snajper zabił ich ukochanego dowódcę. Teraz i on wraca do Pitra, a na spotkanie na dworzec kolejowy wychodzi mu Siergiej. Po drodze do domu bracia wstępują jeszcze do baru, aby napić się czegoś mocniejszego, a przy okazji rozprawić z grającymi tam nielegalnie w karty przestępcami. Ot, normalka!
W tym samym czasie petersburskie MWD szykuje szeroko zakrojoną akcję przeciwko miejscowej mafii. Podpułkownik Ludwik Karłowicz podejmuje próbę nawiązania kontaktu – oczywiście pod przykrywką – z rządzącym podziemiem gangsterem o ksywce Wampir. W czasie spotkania, do którego dochodzi w ogródku restauracyjnym w centrum miasta, strzelec wyborowy na usługach służb specjalnych ma odstrzelić bandytę. To jednak się nie udaje i sam ginie. Niewiele brakuje, aby na drugi świat wyprawiony został także oficer MWD; ratują go trzeźwość umysłu i nabyte przed laty umiejętności komandosa. W każdym razie sytuacja nie wygląda teraz wesoło. Ale od czego są przełożeni. Pułkownik Sawielij Andriejewicz Kotow szybko znajduje wyjście awaryjne – można przecież zatrudnić nowego snajpera! A kto bardziej nadaje się do tej roli jak nie Alosza Ronin! Trzeba go jedynie odpowiednio urobić, zaapelować do uczuć patriotycznych, zapewnić, że odstrzeliwać będzie tylko przestępców zagrażających dobru państwa. Młodzian, choć nie bez wątpliwości, zgadza się przyjąć oferowaną mu posadę. Szybko też staje się najlepszym cynglem w mieście. Jeśli już na kogoś dostanie zlecenie, w tej samej chwili rodzina może zacząć zbiórkę na wieniec i godny zmarłego nagrobek. Ronin junior bowiem nie chybia. Nie straszna mu też żadna przeszkoda. Z równą skutecznością poluje na bandytę, który gnieździ się na jednym z najwyższych pięter drapacza chmur, jak i takiego, który ucieka luksusowym wozem z prawie dwustoma kilometrami na liczniku.
Bywają jednak takie momenty, kiedy najlepszy nawet myśliwy wpada w pułapkę. Najczęściej jest to – pułapka serca! Nie inaczej dzieje się z Aloszą, któremu pewnego dnia, w czasie ucieczki po kolejnej udanej akcji, wpada w oko siedząca samotnie nad brzegiem Newy Karina. Zakochuje się w dziewczynie od pierwszego wejrzenia. Szybko też okazuje się, że nie jest w stanie pogodzić we własnym sumieniu swojej krwawej profesji z miłością do pięknej i niewinnej panny. Gdy próbuje się wycofać z interesu, ściąga na swoją głowę niewyobrażalne wręcz kłopoty. Tym bardziej że jego zleceniodawcy z MWD wcale nie są tacy nieskazitelni, jak mogłoby się wydawać… „Prosto w serce” to zgrabnie zrealizowany thriller z mocno rozwiniętym wątkiem miłosnym. Dynamiczny montaż i pędząca na łeb, na szyję akcja nie pozwala nawet na chwilę oddechu. Tylko co z tego, skoro za tymi fajerwerkami nie kryje się nic głębszego. Ale nawet i to dałoby się jakoś znieść, gdyby nie denerwująca świadomość, że wszystko to, co zaserwował nam Jürgen Staal, już kiedyś widzieliśmy. I to niejeden raz! Fabuła sprawia bowiem wrażenie posklejanej z odpadków, stąd też pełno w niej luk i nagłych, nie zawsze logicznie wytłumaczalnych zwrotów akcji. Nawet chwile, niestety, bardzo rzadkie, kiedy reżyser próbuje mrugnąć okiem do widza, nie wypadają przekonująco. A to już grzech największy. Owszem, udało się Rosjanom sklecić przyzwoity film akcji klasy B. Tylko po co, skoro Amerykanie każdego roku produkują setki takich, niekiedy nawet z bardzo znanymi nazwiskami w obsadzie. W konkurencji z nimi „Prosto w serce” ma raczej niewielkie szanse. Co zresztą potwierdzają wyniki sprzedaży biletów.
W głównej roli, najmłodszego z braci Roninów, Aloszy, pojawił się Aleksiej Czadow (rocznik 1981), mający już na koncie między innymi udane kreacje w „Nocnym Patrolu” (2004) Timura Biekmambietowa, „9 kompanii” (2005) Fiodora Bondarczuka oraz easternie „
Miraż” (2008) Tigrana Keosajana. Jego starszego brata Siergieja zagrał natomiast… Andriej Czadow (starszy o rok od Aleksieja), o którym szerzej pisaliśmy przed tygodniem, recenzując wojenną „
Spokojną strażnicę” (2010) Siergieja Machowikowa. W piękną Karinę wcieliła się dwudziestopięcioletnia Karina Hidekel, absolwentka moskiewskiej Rosyjskiej Akademii Sztuk Teatralnych (RATI), obecnie studiująca – na wydziale reżyser multimediów – we Wszechrosyjskim Państwowym Instytucie Kinematografii (WGIK). Jako aktorka po raz pierwszy stanęła przed kamerą cztery lata temu, występując w krótkometrażówce grozy Nikity Argunowa „Nieczist” (2007); debiutem kinowym była dlań rola w komedii kryminalnej „Oczien’ russkij dietiektiw” (2008) Kiryła Papakula. Na drugim planie i w epizodach pojawili się artyści znani już stałym czytelnikom „East Side Story”: siostrę Roninów Swietłanę zagrała Daria Bałabanowa („
Julka”, 2009), zdradzieckiego podpułkownika Ludwika Karłowicza – Siergiej Juszkiewicz („
Kryj się!”, 2010), Wampira – Oleg Szeriemiet („
Panowie oficerowie: Ratujcie Imperatora”, 2008; „
Przenicowany świat”, 2008), kapitana oddziału Specnazu Iwanowa – Roman Kurcyn („
Jarosław. Tysiąc lat temu”, 2010), jednego ze strażaków – Paweł Dieriewianko („
Hitler kaput!”, 2008; „
Twierdza brzeska”, 2010), a koleżankę Kariny ze szkoły tańca – Sabina Miller, a właściwie Achmedowa („
Olympus inferno”, 2009).
Nie da się jednak ukryć, że największą gwiazdą filmu jest wcielający się w postać pułkownika Sawielija Andriejewicza Kotowa Igor Żyżykin. W Polsce nie jest to aktor specjalnie znany, choć w Rosji wielu postrzega go jako tego, któremu udało się zrobić karierę w Hollywood. Początki były dlań niezwykle trudne. Urodził się w 1965 roku. Po ukończeniu moskiewskiego Państwowego Uniwersytetu Kultury zatrudnił się w… cyrku. Wyspecjalizował się w arcytrudnych akrobacjach na wysokości. W połowie lat 90. ubiegłego wieku wyjechał z zespołem na tournee po Ameryce Północnej; zjechali sporo miast, by ostatecznie dotrzeć do Atlanty, gdzie nagle odłączył się od nich producent trasy. Oczywiście razem z pieniędzmi. W takiej sytuacji Żyżykin nie bardzo wiedział, co robić dalej. W Rosji perspektywy miał raczej marne, postanowił więc zostać w USA. Przez półtora roku wiodło mu się gorzej niż źle, pracował dorywczo, często głodował; mała stabilizacja nadeszła z chwilą, gdy zatrudnił się jako fizyczny w firmie prowadzonej przez imigrantów z Meksyku. Opatrzność jednak nad nim czuwała. Pewnego dnia przypadkiem wszedł do jednego z hoteli i zobaczył przygotowania do wieczornego pokazu, zaproponował swoje usługi i został przyjęty. Od tej pory otrzymywał 900 dolarów tygodniowo. Jakiś czas później wybrał się, nie licząc na wiele, na casting do musicalu „Samson i Dalila” – i znów spotkało go szczęście, został przyjęty do tytułowej roli. A że nie umiał świetnie śpiewać… Od czego w końcu jest playback! Potem poszło już z górki. Ukończył Szkołę Teatralną Stanu Nevada i z czasem dostawał coraz więcej ról. Teraz sam prowadzi agencję, która pomaga początkującym aktorom. Uważni widzowie wypatrzą go między innymi w „Krwawej profesji” (2002) Clinta Eastwooda, „Indianie Jonesie i Królestwie Kryształowej Czaszki” (2008) Stevena Spielberga, „Driven to Kill” (2009) Jeffa Kinga oraz „Turyście” (2010) Floriana Henckela von Donnersmarcka. Od kilkunastu miesięcy większość czasu Żyżykin spędza jednak w Rosji, gdzie jest tak rozrywany przez miejscowych reżyserów, że praktycznie z jednego planu filmowego przemieszcza się od razu na kolejny.
Zadanie stworzenia ścieżki dźwiękowej do „Prosto w serce” Jürgen Staal powierzył pięćdziesięciotrzyletniemu Jurijowi Aliabowowi. Ten urodzony w Kiszyniowie (na terenie dzisiejszej Mołdawii) kompozytor z wykształcenia jest biologiem, ale już od prawie trzech dekad utrzymuje się przede wszystkim z muzyki. W swojej karierze kierował już chórami, zespołami symfonicznymi, był producentem muzycznym; koncertował na całym niemal świecie (od Rosji po Stany Zjednoczone, od Izraela po Szwajcarię); jego utwory znalazły się na ponad trzydziestu płytach różnych wykonawców. Jako autor muzyki filmowej zadebiutował w 1993 roku dramatem psychologicznym Igora Tałpy „Pojezd w Kaliforniju”. Później jeszcze parokrotnie współpracował z tym reżyserem („Naważdienije”, 1994; „Tango nad propastju”, 1997; „Rikoszet”, 1997), by następnie zostać nadwornym kompozytorem Iwana Szczogoliewa („Poworot kliucza”, 1999; „Ja Wam bolsze nie wieriu”, 2000; „Smatriaszczij wniz”, 2002). Od 1997 roku mieszka w Moskwie. Stamtąd pochodzi również operator Aleksandr Kuzniecow, który w swoim curriculum vitae ma między innymi etat w „Mosfilmie” u Karena Szachnazarowa (vide „
Sala numer 6”, 2009). Można zadać więc sobie pytanie, jakim cudem, otoczony takimi fachowcami, Staal mógł nakręcić taką chałę? Odpowiedź nie jest trudna. O słabości filmu nie decydują bowiem względy techniczne (zdjęcia czy muzyka), ale do bólu schematyczny scenariusz, z którego najlepsi nawet specjaliści – w tym i aktorzy – nie wycisnęliby nic ponad to, co ostatecznie można zobaczyć na ekranie.
Jest tyle ciekawych filmów w kinach, a Wy znowu wstawiacie obszerną recenzję jakiegoś miernego rosyjskiego filmidła, którego nikt nie obejrzy i którym się nikt nie zainteresuje. "Sucker Punch" miał premierę - przydałoby się to zrecenzować. W przeciwieństwie do tego szmelcu, filmy Zacka Snydera zawsze są interesujace.