Jeszcze przed premierą „Peryferie” Bogdana G. Apetriego budziły emocje. Nie ma czemu się dziwić, wszak pomysłodawcą scenariusza był nie kto inny, a sam Cristian Mungiu, twórca nagrodzonych Złotą Palmą w Cannes „4 miesięcy, 3 tygodni i 2 dni”, które to dla mniej obeznanych z kinematografią rumuńską stanowią jedyny (bo dobrze znany i uhonorowany) wzór tej kinematografii. Dlatego też nazwisko Mungiu, które musi paść, ilekroć mowa o „Peryferiach”, dało filmowi nie tylko rekomendację, ale także ustawiło debiutantowi Apetriemu bardzo wysoką poprzeczkę. Młody reżyser podjął wyzwanie i jak się okazało, poprzeczkę pokonał jednym, zgrabnym susem.
Przestrzeń zamknięta
[Bogdan George Apetri „Peryferie” - recenzja]
Jeszcze przed premierą „Peryferie” Bogdana G. Apetriego budziły emocje. Nie ma czemu się dziwić, wszak pomysłodawcą scenariusza był nie kto inny, a sam Cristian Mungiu, twórca nagrodzonych Złotą Palmą w Cannes „4 miesięcy, 3 tygodni i 2 dni”, które to dla mniej obeznanych z kinematografią rumuńską stanowią jedyny (bo dobrze znany i uhonorowany) wzór tej kinematografii. Dlatego też nazwisko Mungiu, które musi paść, ilekroć mowa o „Peryferiach”, dało filmowi nie tylko rekomendację, ale także ustawiło debiutantowi Apetriemu bardzo wysoką poprzeczkę. Młody reżyser podjął wyzwanie i jak się okazało, poprzeczkę pokonał jednym, zgrabnym susem.
Bogdan George Apetri
‹Peryferie›
„Peryferie” pod wieloma względami przypominają antyczną tragedię. Kompozycja filmu, opierająca się na czytelnym podziale na prolog, trzy główne akty i epilog, pozwala pomimo ograniczonego do dwudziestu czterech godzin czasu akcji dobrze poznać zarówno sytuację, w jakiej znajduje się główna bohaterka jak i jej przeszłość. Informacje podawane są stopniowo i jakby od niechcenia, podczas zdawkowych, urywanych rozmów, jednak tworzą razem spójną całość. I tak, pierwsze sceny zdradzają nam tylko, że Matylda dostaje dwudziestoczterogodzinną przepustkę z więzienia z powodu pogrzebu swojej matki. Nie wiemy, jak wyglądało jej życie w więzieniu ani w jaki sposób się tam znalazła. Wiemy natomiast, że kobieta nie ma zamiaru doń wracać i planuje ucieczkę, na to jednak potrzeba pieniędzy, których nie ma. Na ich zdobycie pozostał jej tylko jeden dzień. Tyle w prologu, w następujących po nich trzech aktach, które stanowią zasadniczy kościec fabuły filmu, Matylda spotka się z trzema najważniejszymi mężczyznami swojego życia. Będą to kolejno: brat, były kochanek, na co dzień pełniący obowiązki alfonsa, z którym spłodziła dziecko i zostawiła je, na nieszczęście, pod jego opieką oraz najważniejszy z nich, syn Toma. Dobór postaci, które Matylda spotyka na swojej drodze, nie jest przypadkowy. Dzięki temu poznajemy różne aspekty jej życia i charakteru. Choć zarysowany przeze mnie przebieg fabuły może wydawać się schematyczny, na ekranie takim nie jest. Akcja płynie wartko i naturalnie, gdyż każde spotkanie jest w dużym stopniu wynikiem tego poprzedniego, a głównym jej motorem są ciągłe niepowodzenia i poszukiwanie, najpierw pieniędzy, a potem i syna. Scenariuszowi nie można niczego zarzucić. Jednakże przebieg akcji nie jest najważniejszym elementem tego filmu i to nie z niego bierze się wszechogarniające i momentami trudne do zniesienia napięcie.
Od początku bowiem powodzenie przedsięwzięcia Matyldy ma dla mnie małe znaczenie i wcale jej w tym nie kibicuję. I nie jest to spowodowane wrodzonym brakiem empatii ale tym, w jaki sposób reżyser, jak wierzę świadomie, buduje portret psychologiczny kobiety i w jakim świetle ją przedstawia. Matylda nie jest bohaterką. Choć gorzko prawdziwa, pozostanie anty-bohaterem, któremu momentami współczujemy i nie chcielibyśmy znaleźć się w jego skórze, ale nie jesteśmy skłonni dać mu rozgrzeszenia za cały archipelag fatalnych decyzji, które popełnił w przeszłości, lub popełnia na naszych oczach. Cóż z tego, że Matylda nie popełniła żadnej ze zbrodni, o którą moglibyśmy ją podejrzewać, a zdecydowała się wziąć na siebie cudze winy, skoro zrobiła to dla korzyści materialnych i dodatkowo, pozostawiła własnego syna pod opieką najgorszego z możliwych ojców? Cóż z tego, że postanawia odnaleźć i zabrać ze sobą Tomę, którego nieodpowiedzialny rodziciel-alfons umieścił w sierocińcu, skoro nie jest to tylko podyktowane nagłym przypływem macierzyńskich uczuć, ale także wynikiem sytuacji? Gdyby brat Matyldy zgodził zaopiekować się dzieckiem, spotkanie z synem zapewne nie doszłoby do skutku. Choć Toma prawdopodobnie byłby bezpieczny, matka uciekłaby od niego raz jeszcze. Wreszcie, cóż z tego, że wobec Tomy jej stężała zwykle twarz robi się łagodniejsza, a ruchy, choć nadal niezgrabne, to jednak delikatniejsze, skoro na jego oczach niemalże katuje jego najlepszego przyjaciela? Reżyser starannie dba o to, żebyśmy przypadkiem za bardzo nie polubili Matyldy, a każdy ludzki odruch, który mógłby ocieplić jej postać, zestawia z takim, który podyktowany jest jej agresją i radykalnym nonkonformizmem. I tak, kiedy wcale nie kibicuję bohaterce, której życiowe perypetie niewiele mnie interesują i nie zagłębiam się za bardzo w płynącą na ekranie akcję, znakomitości filmu Apetriego poszukuję gdzie indziej. Czymś wszakże muszę wytłumaczyć to dojmujące napięcie, to uczucie litości i trwogi, które towarzyszyło mi podczas seansu i długo nie dało o sobie zapomnieć. Dla którego warto było zasiąść w kinowej sali.
Co jest więc dla mnie tematem tego filmu? Uwięzienie. I nie mam na myśli miejsca odosobnienia, w którym przebywała Matylda, bo informacji o tym okresie jej życia film nam skąpi. To uwięzienie wewnętrzne, którego sama jest twórcą i od którego stara się uciec. Więzienie emocji, lęku i powodowanych przez nie agresji; oczekiwań, których nie jest w stanie spełnić i pragnień, których nie może dosięgnąć. Gorączkowo szamocze się z własnym losem chcąc wyrwać z życia chociaż kilka maleńkich chwil szczęścia. Jednak los Matyldy to nie antyczne fatum, które zrzuca na bohatera coraz to nowe porcje nieszczęść. Jest wynikiem jej własnych decyzji, które w efekcie domina wymuszają kolejne. Jej problem polega na tym, że za każdym razem wybiera źle, nie umiejąc zejść z raz obranej drogi. Inaczej niż w greckiej tragedii, akcja nie rozgrywa się w jednym, określonym miejscu. Jednak przestrzenie, po których podróżuje bohaterka, mają jedną cechę wspólną. Każde z nich potęguje wrażenie zamknięcia. To uczucie klaustrofobicznego osaczenia, towarzyszące młodej kobiecie, a udzielające się także i widzowi, który w tych momentach może jej szczerze współczuć, jest wynikiem napięcia pomiędzy główną bohaterką a innymi postaciami, którym musi stawić czoła, a dla których zawsze pozostanie [i]personą non grata[/i], burzącą ustalony ład i porządek. Podbudowane zostaje natomiast przez bardzo precyzyjne zbudowanie filmowych przestrzeni. I nie akcja, nie słowo, ale obraz pozostaje największym atutem filmu Apetriego.
Kolejne akty filmu powodują nie tylko rozwój akcji, ale także zmiany scenerii, w których obraz się rozgrywa. Wraz z Matyldą jesteśmy przerzucani pomiędzy kolejnymi pomieszczeniami, wnętrzami samochodów czy przedziałami pociągów. Reżyser umieszcza bohaterkę w ciasnych, zamkniętych przestrzeniach, gdzie unosi się ciężki odór antypatii czy wręcz nienawiści. Unikając dalekich planów i często posługując się zbliżeniami wydobywa ciasnotę i duszność tych miejsc. Oko kamery najczęściej skierowane jest na postać głównej bohaterki. Matylda, w wykonaniu znakomitej Any Ularu, małomówna, o wiecznie stężałej twarzy i przykurczonych ramionach, przypomina zaszczute i gotowe w każdej chwili do skoku zwierzę. Zagęszczona przestrzeń kadru daje momentami nieznośnie uczucie, z którego widz, podobnie jak bohaterka, chciałby się wyswobodzić. Ostatnia scena filmu bardzo wymownie pokazuje Matyldę, przed którą rozpościera się niezgłębione morze. Jednak oddech swobody nierozłącznie związany jest z piętnem samotności, na którą od początku jest skazana. Jej osobista wolność jest możliwa tylko na peryferiach społeczności, nie zaś wśród niej.
Skoro nazwisku Mungiu już raz padło, warto na zakończenie posłużyć się nim raz jeszcze. Choć w filmie Apetriego czuć duży wkład jego starszego kolegi po fachu, wybierając się na seans nie spodziewajmy się ujrzeć kolejnych „4 miesięcy…”. Apetri, może trochę nieśmiało, próbuje nadać obrazowi swój własny ton. Przede wszystkim, w przeciwieństwie do Mungiu, film w całości poświęca jednej bohaterce, choć nie brak w nim również tragiczniejszych postaci, jak na przykład Toma, którego postać, jak i pozostałe, jest jednak nieledwie zarysowana. Jednakże wymagała tego postać anty-bohaterki, która w przeciwnym razie mogłaby rozmyć się pośród innych bohaterów, a całe misternie nakreślone studium zamknięcia rozprysłoby się na drobne kawałki. Materią i energią świata Apetriego jest obraz, a rola słowa, które podaje jedyne zdawkowe informacje i nie tłumaczy motywacji, czy targających bohaterką emocji, zostaje pomniejszona jeszcze bardziej niż w „4 miesiącach…” Stąd też inny u Apetriego rodzaj napięcia, jak gdyby podskórnego, wewnętrznie skupionego, które nieznośnie trudno daje się zlokalizować. Warto jednak tego napięcia doświadczyć. Chociażby po to, by po wyjściu z dusznej, ciemnej sali kinowej, parafrazując słowa poety, rozprężyć szeroko ramiona i nabrać w płuca porannego wiewu.
Recenzja nadesłana na konkurs „Esensji”.
Dla mnie recenzja zawiera się w tym krótkim wprowadzeniu pod nazwiskiem autorki, natomiast cała reszta brzmi jak esej. Dla znawców kina rumuńskiego, nie prostego kinomaniaka jak ja, który w recenzji szuka jedynie głosu za lub przeciw:) Ale niezła smykałka ;).