Jak co roku prezentujemy obszerną relację z naszych przygód na (już nie Era) Nowych Horyzontach. Przedstawiamy Wam ponad 50 krótkich recenzji, które postanowiliśmy z litości dla czytelnika podzielić na trzy części. Dziś filmy od litery L do P.
Filmy Nowych Horyzontów 2011 (2/3)
[ - recenzja]
Jak co roku prezentujemy obszerną relację z naszych przygód na (już nie Era) Nowych Horyzontach. Przedstawiamy Wam ponad 50 krótkich recenzji, które postanowiliśmy z litości dla czytelnika podzielić na trzy części. Dziś filmy od litery L do P.
„Lęk wysokości” (reż. Bartosz Konopka)
Patrycja Rojek [70%]
Syn-karierowicz, charakterny ojciec, nie widzieli się latami, teraz spotykają się niejako z przymusu i próbują odbudować relację. Trudno uniknąć porównania pierwszego filmu fabularnego Bartosza Konopki z jedynie rok wcześniejszym debiutem Marka Lechkiego. I choć „Erratum” porażał precyzją i poetyckością wykonania (co nie wyróżnia specjalnie filmu Konopki), to jednak punkt w tym porównaniu trafi zdecydowanie do „Lęku wysokości” za brawurowe postacie. Jaskrawy, doskonale napisany ojciec stał się szalenie żyznym polem do popisu aktorskiego dla Krzysztofa Stroińskiego, któremu Marcin Dorociński ustępuje jedynie tyle, ile wymaga tego dojrzewające dopiero wariactwo jego bohatera. Świetny scenariusz, którego autorzy (Piotr Borkowski i Bartosz Konopka) podejmują skuteczną próbę oswojenia tematu schizofrenii, jest wielkim atutem filmu. Natomiast doświadczenie dokumentalne reżysera oraz wnikliwość obserwacji, która za nim idzie, dodatkowo ubogacają fabułę i pozwalają sądzić o wyjątkowej osobowości reżyserskiej Konopki. Czekamy na więcej.
„Limbo” (reż. Maria Sødahl)
Kamil Witek [60%]
Trynidad, lata 70. Zachodni inżynierowie pracują na kontraktach przy wydobyciu ropy. Z dala od domu żyją w swego rodzaju raju na ziemi, pławiąc się w luksusach. Właśnie taki teoretyczny los na loterii wygrywa Norweg Jo. Po kilku miesiącach osamotnienia sprowadza do Afryki swoją żonę Sonię wraz z dwójką dzieci. Na początku luksusowe, nieustające wakacje wydają się być czymś o czym marzy każda rodzina. Z czasem jednak na jaw wychodzą zdrady Jo a sielanka przeradza się w horror. Dramat Sonii to tylko przykład szerszego obrazu, który pada udziałem setek żon, sprowadzanych do towarzyskich ozdobników na pseudowakacjach trwających od kilku do nawet kilkudziesięciu lat. Zmuszanym do ciągłych przeprowadzek, zmian otoczenia i klimatu. Żyjących w sztucznych pozach od przyjęcia do przyjęcia, dławiąc swój wewnętrzny ból przeciekającego niby-życia alkoholem i przygodnymi romansami. Autorce filmu zabrakło jednak większego polotu w opowiadanej historii. Mając do dyspozycji niesamowite inscenizacyjne możliwości zbyt często zamyka swą opowieść w skali mikro, stawiając wyłącznie na dramat kobiety sprzeciwiającej się roli przystawki bez prawa głosu. Tym bardziej, że kreślony przez reżyserkę obraz ogarniającej zewsząd emocjonalnej tytułowej pustki jest niewyrazisty, a przez to sam dramat mało przekonywujący.
„Ludzie Boga” („Des hommes et des dieux”, reż. Xavier Beauvois)
Ewa Drab [70%]
Zeszłoroczny zdobywca Grand Prix na festiwalu w Cannes i film otwarcia Nowych Horyzontów 2010 był pokazywany na tegorocznej edycji w sekcji nadrabiania zaległości. Niewątpliwie z opartym na faktach filmem Xaviera Beauvois warto się zapoznać, bo reżyser stawia w nim ważne pytania o odpowiedzialność za drugiego człowieka, o zderzenie profanum i sacrum, o strach i instynkt przetrwania, wreszcie o człowieczeństwo, poczucie winy i sumienie. Historia grupy francuskich mnichów przebywających w górach Atlasu podczas fali ataków terrorystycznych, które grożą każdemu człowiekowi z Zachodu śmiercią, ma w sobie ducha kontemplacji i niepokojącą atmosferę nadchodzącego niebezpieczeństwa. Ale, chociaż Beauvois podejmuje bogaty interpretacyjnie temat i dysponuje świetnymi aktorami, „Ludzie boga” nie angażują emocjonalnie na tyle, żeby szczerze przejąć się dylematami moralnymi bohaterów. Ważne kwestie rozmywają się na ekranie w powtarzalnych dialogach, rzucając cień dosłowności na sceny naprawdę wybitne. To film o znamionach wielkości, ale nie wielki.
„Łagodny potwór – projekt Frankenstein” („Szelíd teremtés – A Frankenstein-terv”, reż. Kornél Mundruczó)
Patrycja Rojek [80%]
Frankensteina zna każdy – a przynajmniej każdy tak twierdzi. Kultura przemieliła już motyw człowieka z demobilu wielokrotnie, coraz częściej zapominając o jego genezie. Nie skończyło się na tym, że potwór odebrał nazwisko swemu twórcy – jego ewolucji pozwolono pójść znacznie dalej. I tak film i telewizja zaroiły się od zielonolicych mięśniaków z drutami na szczękach – z których jednych szczuto Scoobym-Doo, a innych wyposażono w gitary elektryczne i grać nakazano. A jednak do tego prawdziwego „Frankensteina” Mary Shelley sięga niewielu, a jeszcze mniej spośród nich wychodzi swoim nawiązaniem poza pobożną ekranizację powieści. Sam fakt, że Kornél Mundruczó ze swoim „Łagodnym potworem” zalicza się do tego wąskiego grona, daje mu punkt już na wstępie. Dalej – przyznać należy, że węgierski reżyser bardzo sprawnie umieścił Frankensteina i jego potwora w teraźniejszości. I nie ograniczył tego przeniesienia jedynie do współczesnego kostiumu, ale prawdziwie narodził ich na nowo tu i teraz. Kazał myśleć dzisiejszymi czasami – gdzie nie tylko naukowcom należy wyznaczać granice, ale także artystom; gdzie monstrum nie trzeba już składać z kradzionych z kostnicy kończyn, ale wystarczy go tradycyjnie spłodzić. Wreszcie – ukłony za samego potwora, Rudiego (Rudolf Frescka) i jego nie-wiadomo-jaki wyraz twarzy, za smutne a niewzruszone oczęta, za rzucone w przestrzeń „Nie chciałem”, któremu nie da się nie wierzyć. Mary Shelley nie przewraca się w grobie.
„Łowca Trolli” („Trolljegeren” reż.André Øvredal)
Zuzanna Witulska [70%]
Specjalnym punktem nowohoryzontowego programu są wieczorne seanse, wieńczące każdy dzień festiwalowych zmagań. Wtedy to widzom serwowane są produkcje nie do końca na poważnie, filmowy savoir-vivre ulega lekkiemu rozluźnieniu, a priorytetem staje się (jak na Nowe Horyzonty przystało, często niekonwencjonalna) rozrywka. Jednym z najlepszych filmów wieczornego szaleństwa był bez wątpienia norweski „Łowca Trolli”. Sposób realizacji (w konwencji mockumentary, fikcyjnego dokumentu) przywodzi na myśl dobrze znany „Blair Witch Project”, z jedną istotną różnicą. Twórcy, świadomi widać faktu, że „dokumentalny horror” miał już swoje pięć minut, wcale nie próbują nas przestraszyć. Film jest raczej parodią gatunku i to bardzo udaną, wysmakowaną, z idealnie dobraną dawką absurdu. Jak to możliwe, że ludzkość nie wie o istnieniu trolli? Dlaczego trolle wybuchają lub zamieniają się w kamień? Jaki udział w kontrolowaniu trolli mają linie wysokiego napięcia? W jakim celu tytułowy łowca śpi w solarium? Czy chrześcijanin jest bardziej narażony na atak trolla? Co robi w Norwegii rosyjski niedźwiedź i co ma z tym wspólnego polski kłusownik, Piotr? Odpowiedzi szukajcie w filmie Andre Øvredala.
„Meek’s Cutoff” (reż. Kelly Reichardt)
Karol Kućmierz [90%]
Fani klasycznych westernów i brutalnych antywesternów mogą poczuć się nieco zagubieni na mimalistycznej pustyni Kelly Reichardt. Zamiast krwawych strzelanin mamy jedynie ostrzegawcze wystrzały w powietrze, a zamiast pościgów – trudną i metodyczną podróż po nieprzyjaznym terenie. Reżyserka powraca do motywów znanych z jej poprzednich filmów: „Old Joy” oraz „Wendy and Lucy”. Ponownie miejscem akcji jest Oregon, tutaj pełniący rolę nieskończonego czyśćca, po którym błąkają się osadnicy w poszukiwaniu swojego kawałka Ziemi Obiecanej, choć najprawdopodobniej czeka ich piekło. Ponownie najważniejsi są bohaterowie (tu przede wszystkim bohaterki, z Michelle Williams na czele) i sama wędrówka, gdyż jej cel wydaje się niemal nieosiągalny. Nie oznacza to jednak, że w „Meek’s Cutoff” brakuje napięcia – Reichardt buduje je za pomocą najmniejszych detali. Pozwala kamerze zatrzymywać się na rutynowych czynnościach, twarzach w świetle ogniska i pustynnych krajobrazach. Stopniowo śledzimy rosnącą desperację, kończące się zapasy, nieunikniony kryzys zaufania. Mimo narastającego oczekiwania aż wydarzy się coś strasznego, nie otrzymujemy takiej satysfakcji – pozostajemy razem z postaciami w krainie „pomiędzy”.
Ewa Drab [80%]
Mój entuzjazm dla porywającego filmu Kelly Reichardt gwałtowanie spada w zderzeniu z oczywistością metafory. Zgadza się, jest mozolność, czyściec i stan zawieszenia, ale kiedy bohaterowie „Meek’s Cutoff” wchodzą w kontakt z Indianinem, napięcie nieco siada, ponieważ reżyserka zaczyna odwoływać sie do stereotypowych interpretacji. Rdzenny mieszkaniec Ameryki znowu symbolizuje dzikość natury, przerażającą inność, lęki, ale również ciekawość i fascynację osadników. Oczywiście to kobieta będzie próbować zrozumieć i ochronić to, co dzikie, bo kobiecość kojarzona jest w kulturze z naturą. Gdyby nie ten grubo ciosany wniosek, „Meek’s Cutoff” byłby precyzyjnym i perfekcyjnym kawałkiem kina. A tak jest tylko bardzo dobry.
„Michael” (reż. Markus Schleinzer)
Karol Kućmierz [40%]
Precyzja formy, zdystansowane spojrzenie kamery i czasowe elipsy to sposób, w jaki Schleinzer ujmuje obliczony na kontrowersje temat: pedofil więzi w piwnicy 10-letniego chłopca. Jednak pomimo opanowania warsztatu na wzór Michaela Hanekego i dość skutecznego budowania napięcia, film ani nie szarpie nerwów, ani nie zmusza widza do przebywania w moralnej szarej strefie. Już poprzez sam casting tytułowego bohatera daje się nam do zrozumienia, że jest on istotą jedynie godną pogardy i czeka go za to sroga kara. Przez dłuższą część filmu reżyser na chłodno obserwuje życie Michaela: w dzień rutynowa praca, a po powrocie równie rutynowe czynności domowe i metodyczny sposób obchodzenia się z porwanym chłopcem (niemal cała przemoc dzieje się poza ekranem). Schleinzer portretuje Michaela dość jednoznacznie: jest dobrym pracownikiem w swojej nudnej pracy, ma kiepskie umiejętności społeczne, niską wrażliwość, zły gust i poczucie humoru. Przewidywalne są także jego relacje z chłopcem – mimo początkowej nieokreśloności, nienawiść ofiary do oprawcy staje się coraz bardziej widoczna i wzrasta z każdą kolejną sceną. Pod koniec reżyser porzuca nawet pretensje do obiektywizmu i funduje bohaterowi żałosny i zasłużony koniec, wycofując się z jakichkolwiek śladów ambiwalencji i subtelności.