Filmy Nowych Horyzontów 2011 (2/3)
[ - recenzja]
„Moja łódź podwodna” („Submarine”, reż. Richard Aoyade)
Ewa Drab [80%]
Słodko-gorzki kinowy debiut Richarda Aoyade stanowi przykład wybuchowej mieszanki stylistycznej, w której łączą się komedia, dramat, kino obyczajowe, absurd, ironia i język metafilmowy. Wszystkie wydarzenia reżyser przefiltrowuje przez percepcję głównego bohatera, nastoletniego Olivera Tate’a, dlatego to, co pojawia się na ekranie zostaje znikształcone przez podejście bohatera do rzeczywistości. Prosta historia o dorastaniu przyjmuje zabawną formę filmowego pamiętnika opatrzonego osobistym komentarzem narratora-protagonisty. Oliver musi mierzyć się z zauroczeniem, jakie przytrafia mu się po raz pierwszy, a także prowadzić śledztwo w sprawie kryzysu małżeńskiego swoich rodziców. W obu przypadkach chłopiec jest nieporadny i zagubiony, ale mimo trudności stawianych mu przez los, nie traci zapału do rozwiązywania problemów ani gorzkiego poczucia humoru. Właśnie dzięki humorowi Aoyade unika dydaktyzmu i protekcjonalizmu w opisie perypetii swojego bohatera. W obserwacjach poczynań Olivera zachowuje za to ciepły, serdeczny ton opowieści o wkraczaniu w świat dorosłych.
Karol Kućmierz [80%]
Pierwszy pełnometrażowy film Richarda Aoyade’a (wcześniej pracował w telewizji, robił teledyski oraz występował jako Moss w „The IT Crowd”) to jeden z tych debiutów, które od razu ujawniają świadomego, pewnego siebie reżysera, który wie, co robi. Choć filmów o młodzieńcach wchodzących w dorosłość było na pęczki, Aoyade dokłada swoją cegiełkę, jednocześnie pożyczając od poprzedników i dodając sporo od siebie. Tematyka, scenografia i wizualny blichtr przywołują na myśl „Rushmore” Wesa Andersona, frenetyczny montaż – Edgara Wrighta, a rozwiązania kolorystyczne – Nicolasa Roega i jego „Nie oglądaj się teraz”. „Moja łódź podwodna” jest może nieco zbyt wystylizowana, żeby emocjonalnie poruszyć, ale nadrabia to rewelacyjnym, cynicznym humorem, obecnym w warstwie narracji, dialogów i co najważniejsze – obrazów. Świetnie odnajdują się w tej komediowej hiperrzeczywistości młodzi aktorzy. Craig Roberts i Yasmin Paige wypadają wiarygodnie zarówno w momentach nagiej szczerości, jak i w otchłani wyobraźni głównego bohatera. Nostalgiczno-gitarowy soundtrack Alexa Turnera dopełnia dzieła.
„Nagroda” („El Premio”, reż. Paula Markovitch)
Ewa Drab [90%]
W konkursie głównym to właśnie argentyńsko-meksykańsko-polska koprodukcja autorstwa debiutantki Pauli Markovitch najbardziej spodobała się festiwalowej publiczności. Werdykt widzów specjalnie nie dziwi, ponieważ „Nagroda” to kino uniwersalnie przejmujące i poruszające emocjonalnie. Dwie główne bohaterki – matka i córka – zamieszkują w starym, zrujnowanym domku na plaży, ukrywając się przed represjami rządu argentyńskiego. Córka zaczyna uczęszczać do pobliskiej szkoły, gdzie powtarza jak papuga wyuczone kłamstwa: „mój tata sprzedaje zasłony, a mama zajmuje się domem”. Sytuacja zmieni się, gdy wojsko zorganizuje w szkole konkurs na esej o atutach armii. Co moze napisać dziecko, którego ojciec najprawdopodobniej zginął z rąk żołnierzy? Markovitch nie dąży do konkretnych wniosków, ani do klarownych odpowiedzi w zakończeniu. Skupia się raczej na stanie duchowym i relacjach niekompletnej rodziny, rozbitej ideologiami i polityką. Chłód relacji między rodzicem a dzieckiem podkreślają surowe zdjęcia Wojciecha Staronia, piaszczysta sceneria przywodząca na myśl odizolowanie i samotność oraz niepokojąca muzyka skomponowana na instrumentach mikrotonalnych. To kino wstrząsające surowością, cichą agresją, zwiastującym burzę spokojem.
„Niewybaczalne” („Impardonnables”, reż. André Téchiné)
Konrad Wągrowski [40%]
Pewien znajomy stwierdził niegdyś, że powszechnym problemem wielu filmów co roku jest to, że są to filmy francuskie. „Niewybaczalne: ładnie wpasowuje się w tą tezę – reprezentuje wszystko to, co kojarzy mi się źle z kinem znad Sekwany. Mamy więc tu chaotyczną opowieść bez domknięcia, pointy, czy nawet szansy na jakiekolwiek wnioski. Mamy garść szczerze antypatycznych bohaterów, mających problemy, które kompletnie nas nie obchodzą. Mamy nieracjonalne decyzje, niejasne przesłanki. Tutaj dochodzą dziwaczne decyzje obsadowe np. dlaczego 20-letnia Melanie Thierry (dodana nieco jak kwiatek do kożucha, bo rolę ma malutką) gra kobietę z nastoletnią córką? Całosć ratują nieco ciekawe zdjęcia Wenecji. Być może jednak jestem zbyt surowy i nie doceniam szczerości i prawdziwości „Niewybaczalnego”. Amerykanie mają tendencję do pokazywania, że ludzie z klasy próżniaczej (np. Julia Roberts w „Notting Hill”) to w gruncie rzeczy osoby takie jak my, tylko czasem bardziej zagubione. Francuzi twierdzą, że klasa próżniacza jest zdrowo popieprzona. I tu naprawdę mogą mieć rację.
„Ojczyzna” („Hora Proelefsis”, reż. Syllas Tzoumerkas)
Ula Lipińska [80%]
Trudno nadążyć za tym filmem. Biegnie przez losy prywatne i wydarzenia historyczne, opuszczając wątki czasami już po kilku sekundach. Poskładać go idzie dopiero po seansie i to najpewniej powtórnym. Tzoumerkas, niczym Theo Angelopoulos w „Podróży komediantów”, przeprowadza nas przez gęstwinę kilku epok, próbując odpowiedzieć na pytanie: co poszło nie tak? Gdzie coś pękło i doprowadziło do dzisiejszego stanu? Czy naród grecki to teraz zbiorowisko oszukanych egoistów, wrogo nastawionych do siebie nawzajem? Napięcia między bohaterami pojawiają się na każdym kroku i w każdym pokoleniu. Ojcowie mają pretensje do dzieci a im mocniej atakują, tym bardziej uświadamiają sobie swoją winę za ich los. Dzieci są zagubione i upodlone, czują się niesamodzielne, zależne od rodziców i mimo, że bez wyjątku ciągną ten sam beznadziejny los, kpią z siebie nawzajem. Obserwujemy więc kraj tracący jakikolwiek porządek, chaotyczny i pozbawiony przyszłości. Demonicznym wątkiem rysuje się szkolna lekcja na której uczniowie recytują wiersze ku chwale ojczyzny, z przejęciem powtarzając slogany o potędze narodu. Nieodmiennie toczony w jednej, zamkniętej przestrzeni wątek filmu stanowi smutny kontrapunkt pozostałych historii. Słowa z mocą i przekonaniem wypowiadane w szkolnej klasie, poza nią nie mają znaczenia. Są pustymi znakami patriotyzmu przyjmowanymi wzruszeniem ramion w dobie upadku kraju. Porażające zderzenie, dużo mówiące o – chyba międzynarodowym – poczuciu utraty wartości.
„Pewnego razu w Anatolii” („Bir zamanlar Anadolu’da”, reż. Nuri Bilge Ceylan)
Konrad Wągrowski [80%]
Znakomity film, z pewnością jeden z najlepszych z tegorocznych Nowych Horyzontów. Nuri Bilge Ceylan, który odpowiadał m.in. za męczącego snuja „Klimaty” oraz „Trzy małpy” nie zwiększył tempa swoich filmów – „Pewnego razu w Anatolii” jest powolną historią rozciągniętą na blisko trzy godziny – ale doprowadził do perfekcji przekazywanie ważnych prawd między wierszami. Grupa policjantów, prokurator i lekarz sądowy wraz z dwójką podejrzanych udaje się nocą na wizje lokalną, której celem ma być odnalezień zwłok zamordowanego podczas pijackiej kłótni i pochowanego gdzieś w polu mężczyzny. Każdy, kto oczekuje zagadki kryminalnej będzie raczej zawiedziony – choć pewne fakty na temat dokonanego morderstwa są systematycznie przed widzem odkrywane. Dużo ważniejsze są jednak z pozoru zwyczajne dialogi, rozmowy między policjantami, prokuratorem i lekarzem, ekipą i sołtysem (czy też tureckim odpowiednikiem tego stanowiska) z pobliskiego miasteczka – dialogi, odkrywające nie tylko skomplikowane osobowości bohaterów, ich złożone losy, ale przekazujące niezbyt wesoły wizerunek współczesnej Turcji. Do tego realizacja – klimat ciepłej letniej nocy aż przenika widza, a scena podawania herbaty przez córkę sołtysa jest prawdziwie magiczna. Wiele tropów, wiele niuansów, z pewnością film na więcej niż jeden seans.
„Pina” (reż. Wim Wenders)
Kamil Witek [50%]
Megahit festiwalu. Dostanie się na jeden z czterech pokazów najnowszego filmu Wima Wendersa częstokroć okazywało się trudniejsze od wylosowania biletów na Euro. Wenders podarował Pinie Bausch film, będący pochwałą jej choreograficznej pomysłowości i tanecznemu kunsztowi jakie do dzisiaj charakteryzują założony przez nią Tanztheater z Wuppertalu. Nie tylko upamiętnił jej pracę, ale także nakreślił laurkowy portret kobiety niezwykle wrażliwej i pełnej dobroci. Mając w pamięci reżyserskiego kata z „Czarnego Łabędzia”, aż nie chce się wierzyć, że w trupie baletowej sukces jest możliwy do osiągnięcia bez życia pod dyktando natchnionego despoty. Jak w każdym filmie-hołdzie tak i w „Pinie” nie ma miejsca na szerszy obraz wychwalanej pod niebiosa osobistości. Choćby dlatego, że zdecydowaną część dokumentu zajmują zrealizowane spektakle, znakomicie zainscenizowane i sfotografowane w technologii 3D, co ciekawe sprawdzającej się u Wendersa w aspekcie ekranowej głębi lepiej niż w niejednym przereklamowanym blockbusterze. Niemiecki reżyser, stawiając całkowicie na baletową wrażliwość, stworzył jednakowoż wyraźny podział w percepcji własnego filmu wśród widzów. Dla ludzi tańca „Pina” jest pozycją bardziej niż obowiązkową. Dla reszty – doceniających oczywiście imponujące umiejętności tancerzy, jak i dzieło życia legendarnej choreografki – z czasem męczącą i nudnawą ciekawostką.
„Podróż na Wschód” (reż. Tomasz Budzyński, Łukasz Jankowski)
Patrycja Rojek [20%]
„Podróż na Wschód” miała być dokumentem – a przynajmniej na taki rodzaj filmu jego twórcy otrzymali dotację. Wyszło coś zupełnie innego. Trudno nawet to nazwać. Coś w rodzaju zbioru teledysków do utworów zespołu Armia przeplatanych zestawem skeczy kabaretu Mumio o życiu kolejarzy. Tego w polskim kinie jeszcze nie mieliśmy. I niestety – lepiej by było, gdyby tak pozostało. Skrzyżowano tu bowiem twory z zupełnie innych bajek, które nawet nie bardzo starają się ze sobą spotkać (za jedyny element wspólny można tu uznać ciągnące się w tle tory). Wielbicieli absurdalnego humoru Mumio prawdopodobnie zirytują przerywniki w postaci kiepskich klipów, wyglądających na nakręcone przez grupkę fanów pod wpływem nagłego natchnienia (za pieniądze z błyskawicznej zrzuty). Natomiast dla zwolenników ilustracji kawałków Armii filmu wyczyny Mumio będą jedynie kolejnymi reklamami Plusa, burzącymi ciągłość muzycznego widowiska. Niezrzeszeni pozostaną obojętni. Punkt należy się twórcom za jedno: ta 103-minutowa ultra-offowa produkcja powstawała w 4 dni zdjęciowe – w atmosferze niezmąconego luzu i czystej radości tworzenia. I to widać – niezależnie od końcowego efektu.
„Postacie” („Characters”, reż. Son Kwang-Ju)
Ewa Drab [70%]
Jak wygląda proces twórczy? Co inspiruje artystów kina, a co sprawia, że popadają w twórczą niemoc, odwracając się plecami do tego, w czym się spełniają? Jak zmysły widza odbierają opowieść, której brakuje standardowego początku, rozwinięcia i zakończenia, czyli taką, która przypomina strukturą fragmentaryczność ludzkich myśli? „Postacie” próbują odpowiedzieć na podobne pytania. To film o filmie, kreatywności i psychicznych blokadach. Okazuje się, że rzeczywistość jest banalna i nieciekawa z punktu widzenia ekranowej dramaturgii, ale to właśnie ona inspiruje do tworzenia wielkich dzieł i porusza bardziej od skomplikowanej fikcji. „Postacie” zaczynają się od wyszczególnienia bohaterów właśnie tworzonej przez reżysera i scenarzystkę historii. Humorystyczna wyliczanka obnażająca słabości koreańskiej kinematografii mainstreamowej i jednotorowość ludzkiego myślenia, szybko zamienia się w jednostajną, zagadkową i kontemplacyjną opowieść o kobiecie, która za sprawą bezsilności twórczej porzuciła sztukę pisania. W filmowej materii nie da oddzielić się tego, co rzeczywiste od tego, co wymyślone. Twórcy sięgają do najbardziej zakurzonych zakątków psychiki głównej bohaterki, każąc zastanowić się publiczności nad względnością rzeczy. To film z tych, które niejasnością prowadzą do konfuzji, a zarazem do twórczych rozmyślań.