Pierwszy dzień 27 Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Komedia dla ubogich duchem, ludzie, którzy są Jezusem, połączenie ostrej pornografii i kina politycznego, sztuka angielskiego dramatu oraz błahy rosyjski teledysk – to pierwszych pięć filmów, które dla was opisaliśmy.
27 WFF: Dzień pierwszy
[ - recenzja]
Pierwszy dzień 27 Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Komedia dla ubogich duchem, ludzie, którzy są Jezusem, połączenie ostrej pornografii i kina politycznego, sztuka angielskiego dramatu oraz błahy rosyjski teledysk – to pierwszych pięć filmów, które dla was opisaliśmy.
‹Dusze much›
(‹El alma de las moscas›, reż. Jonathan Cenzual Burley)
W reżyserskim zamierzeniu miała to być albo groteska, albo komediodramat. Niestety, ze względu na niedostatki finansowe, jak również i warsztatowe wyszło coś pomiędzy tanią przypowiastką moralizatorską a komedią dla ubogich duchem (nie ma to jak obśmiać się z faceta babrzącego się własnym gównem). Oto bowiem na hiszpańską prowincję jadą dwaj bracia, którzy do niedawna nawet nie wiedzieli o swoim istnieniu, pożegnać zmarłego właśnie ojca. W trakcie podróży poznają siebie nawzajem i przeżywają różne, niezbyt emocjonujące przygody, które powinny ich czegoś nauczyć. Sęk w tym, że niczego ich w sumie nie uczą, pozostając wyłącznie abstrakcyjnymi wymysłami reżyserskimi, powołanymi do życia chyba tylko po to, by bawić widza kuriozalnością zdarzeń czy rozmów. Co gorsza, nie wyszło twórcy również finalne przesłanie, które miast przekazać widzowi jakieś życiowe prawdy (a wszystko wskazywało na to, że będzie to historyjka z ważkim morałem), proponuje wątpliwe logicznie slogany, wcale nie przystające do fabuły. Co niepokojące, „Dusze much” również – jak „Palacz” – próbowały część akcji maskować głośną, skoczną muzyką, za kurtyną której twórca najwyraźniej usiłował schować miałkość fabuły. Czy to oznaka czasów, gdzie przesłanie jest mniej ważne, niż „atrakcyjność” strony realizacyjnej filmu, czy też po prostu przypadek?
Jarosław Loretz
‹Jestem Jezusem›
(‹I Am Jesus›, reż. Valerie Gudenus, Heloisa Sartorato)
Amerykanin o anarchistycznych poglądach, lubiący od czasu do czasu mocne używki i damskie ubrania. Brazylijczyk, otoczony haremem kobiet, na pozór cichy acz niepozbawiony zmysłu showmana. Tajemniczy i charyzmatyczny Rosjanin, przewodzący małej społeczności na Syberii. Co ich łączy? Każdy podaje się za Jezusa Chrystusa. Zabawne, niewiarygodne? Zdaniem reżyserek dokumentu najwyraźniej tak. Portrety przez nie przedstawione w większej mierze balansują na krawędzi ironii i szyderstwa, i choć szczerze bawią, to nie robią nic poza tym. Wyjątkiem pozostaje Vissarion, którego nieco przerażający obraz wyłania się głównie poprzez słowa wypowiadane przez jego wyznawców, jak gdyby przeczuwał zamierzenia twórców i świadomie unikał kamery. „Jestem Jezusem” na pewno nie zanudzi, dostarczy rozrywki. Temat podjęty przez reżyserki dawał jednak chyba trochę więcej możliwości.
Zuzanna Witulska
‹Orędownik gejowa›
(‹The Advocate for Fagdom›, reż. Angélique Bosio)
Prowokujące, queercorowe filmy Bruca LaBruca, uplasowane gdzieś na granicy ostrej pornografii i kina politycznego, z pewnością nie tylko nie przypadłyby do gustu szerszej widowni, ale nawet dla wielu przekraczałyby granicę tego, co jesteśmy w stanie oglądać. Dlatego dokument Angélique Bosio, którego wspomniany filmowiec jest bohaterem, pozwala w mało inwazyjny sposób spotkać się z jego osobą i twórczością. Czy taka bezpieczna konfrontacja niesie za sobą coś więcej? Z pewnością. Choć nazwa New Queer Cinema (swoją drogą, nie sformułowana do końca w jednoznaczny sposób) w „Orędowniku…” nie pada, trudno się nią nie posłużyć, zwłaszcza, po słowach LaBruca o niechęci do konserwatywnych gejów i zderzeniu się z fragmentami jego produkcji. To kino uderzające zarówno w heteronormatywną większość, akceptującą (jeśli już) tylko grzeczny i podobny do niej samej wizerunek mniejszości seksualnych, jak i w środowisko LGBT, które takiemu wygładzeniu się poddaje, odżegnując się od pojęcia inności, które to z kolei dla twórców nowoqueerowych jest powodem nieskrywanej dumy. Angélique Bosio uświadamia, że pojęcie geja czy gejowskiej kultury może nieść za sobą bardzo różne, często radykalnie odmienne od siebie, treści. Jest to o tyle istotne, że z tematem homoseksualizmu, jak zapewne powiedziałby Bruce, w konserwatywnym wydaniu, mamy w dzisiejszym kinie dość często do czynienia, dobrze więc mieć świadomość istnienia także innych wariantów. Atutem dokumentu francuskiej reżyserki jest przede wszystkim temat i bohater, o którym opowiada, bo z samą realizacją bywa niestety różnie. Początkowo dynamiczny film pod koniec zwalnia swoje tempo i traci impet, a poruszane wątki stają się albo zbyt powierzchowne, albo irytująco powtarzane. Dlatego po seansie głowę może zaprzątać postać LaBruce′a, mniej Angélique Bosio.
Zuzanna Witulska
‹Ósma strona›
(‹Page Eight›, reż. David Hare)
Sztuka angielskiego dramatu rzadko kiedy zawodzi. Może dlatego, że obok wrażliwości i uczuciowości obdarza swoich bohaterów czymś nieczęstym w dzisiejszym kinie – inteligencją. Każda postać ma w tym filmie swoje racje, przemyślenia i świadomość konsekwencji działań. Nikt nie daje się wodzić sytuacji za nos, nie traci kontroli. Jeśli ktoś znajduje się w jakimś miejscu o danej porze – istnieje małe prawdopodobieństwo, że znalazł się tam przypadkiem. Były szpieg, Johnny Worricker (Bill Nighty), nawet po zakończeniu układa sobie w głowie świat niczym szpiegowską układankę. Gdy umiera jego szef a zarazem najlepszy przyjaciel, na jaw wychodzą fakty mogące zachwiać dotychczasowym porządkiem. Intryga początkowo wydaje się oderwana od drugiego wątku opowieści – rozwijającej się znajomości Johnny’ ego z sąsiadką, polityczną aktywistką. Stopniowo jednak obie te sprawy zaczynają się do siebie zbliżać. Dosyć blado w ich kontekście wypada prywatny epizod niepewnego i problematycznego kontaktu Worrickera z córką. Być może dzieje się tak dlatego, że autorzy filmu głównie pochylili się na relacją Johnny’ego z Nancy, pogłębiając ją scenariuszowo jak i aktorsko, dobudowując thrillerowej osi fabuły schematyczne dopełnienie.
Urszula Lipińska
‹Palacz›
(‹Кочегар›, reż. Aleksiej Bałabanow)
Zdaje się, że Bałabanow ostatecznie poległ pod brzemieniem sławy świetnego „Brata”, jego „Palacz” świadczy bowiem o twórczym wypaleniu. Owszem, zaproponowana historia posiada jakąś hipnotyczną moc, pozwalającą wysiedzieć przed ekranem prawie półtorej godziny bez nadmiernej chęci opuszczenia sali kinowej, ale do ideału brakuje tutaj bardzo wiele. Sam pomysł jest dość ciekawy, choć poniekąd i wtórny, bo dotyczy byłego bohatera z Afganistanu, który po odniesieniu dość poważnych obrażeń wylądował na posadzie słabo opłacanego palacza w jakiejś niewielkiej kotłowni. Ze stoickim spokojem obserwuje on upychanie w piecach zwłok ofiar mafijnych porachunków, uważając, że lądują tam tylko źli ludzie, którym taki los był pisany. Jednocześnie pisze powieść o tragicznym losie Jakutów, gnębionych za stalinizmu przez zwolnionych z obozów katorżników. Sęk w tym, że całość niepokojąco przypomina błahy teledysk. Jest to w sumie garść rodzajowych scen, momentami może i rzeczywiście przednich (w pamięć zapada np. gra w oczko), jednak zlepionych w całość jałowymi, donikąd nie prowadzącymi migawkami chodzenia czy jeżdżenia po mieście. Całość być może byłaby jeszcze zjadliwa, nawet mimo rozlicznych wystudiowanych póz, dukanych dialogów (co jest bolączką obu młodych aktorek) i naginania logiki (pies z kulawą nogą nie interesuje się zaginionymi osobami), gdyby nie wkurzająca muzyka, która nie tyle buduje klimat, ile wkurza powtarzalnością frazy i jej podobieństwem do tak często słyszanej w słuchawce melodyjki połączenia oczekującego. Zupełnie, jakby Bałabanow uznał, że najlepszym sposobem utrzymania uwagi widza będzie okraszenie niezbyt emocjonujących scen skoczną, głośną i wszechobecną muzyką z dodatkiem scen erotycznych (a podziwiać w całej krasie tu możemy zarówno niezwykle szczupłą Aidę Tumutową, odgrywającą rolę córki palacza, jak i pulchną Annę Korotajewą). W efekcie wiele sekwencji tchnie nie tyle artyzmem, ile sztucznością, przez co „Palacz” momentami przypomina nędzny, nad miarę rozwłóczony teledysk, którego twórca próbował błysnąć wyższą myślą, tyle że mu nie wyszło. Owszem, film ogląda się znośnie, głównie dzięki porządnej stronie technicznej oraz ciekawej, dobrze odegranej postaci palacza, ale całość mimo wszystko rozczarowuje.
Jarosław Loretz