Wiesz, drogi czytelniku, co jest najgorsze w seriach filmowych? Części z numerem 4. Najwyraźniej. „Piraci z Karaibów” z tym numerkiem byli średni, o „Resident Evil” nawet nie pisałem pełnej recenzji, bo nie było o czym, „Piła” była koszmarna – dosłownie i w przenośni – a nowa odsłona „Paranormal Activity” mnie w tym utwierdza. Nie znaczy to, co prawda, że mamy do czynienia z totalną tragedią. Z drugiej jednak strony ten film jest serią dziwnie zrealizowanych założeń.
Norma w nienormalności
[Henry Joost, Ariel Schulman „Paranormal Activity 4” - recenzja]
Wiesz, drogi czytelniku, co jest najgorsze w seriach filmowych? Części z numerem 4. Najwyraźniej. „Piraci z Karaibów” z tym numerkiem byli średni, o „Resident Evil” nawet nie pisałem pełnej recenzji, bo nie było o czym, „Piła” była koszmarna – dosłownie i w przenośni – a nowa odsłona „Paranormal Activity” mnie w tym utwierdza. Nie znaczy to, co prawda, że mamy do czynienia z totalną tragedią. Z drugiej jednak strony ten film jest serią dziwnie zrealizowanych założeń.
Henry Joost, Ariel Schulman
‹Paranormal Activity 4›
Założenie 1 – kontynuujemy historię z poprzednich filmów
Teoria: Katie zniknęła z Hunterem (rocznym bobasem jej siostry), wokół którego kręcił się z lubością pewien demon. Szwagier skończył na kanapie, a jej siostra zaliczyła śmiertelne zderzenie ze ścianą. W związku z tym sześć lat później obserwujemy życie zupełnie innej rodziny. Piętnastoletnia Alex ma chłopaka – Bena – z burzą hormonów, sześcioletniego brata – Wyatta i dwójkę rąbniętych rodziców. A, i sąsiadkę z dzieckiem, która ląduje w szpitalu, zaś mały Robbie trafia pod opiekę rodziców Alex. Robbie jest dziwny, bardzo dziwny. Wraz z jego przybyciem zaczyna się totalny koszmar.
Wykonanie: Niby właśnie streściłem fabułę filmu, ale nie zmienia to faktu, że i tak mamy do czynienia z czymś, co będzie totalnie niezrozumiałe dla widzów poprzednich części. Widać to przede wszystkim w drugiej części filmu, w której wszystko się komplikuje, a wątki z trzeciej części w teorii powinny zostać postawione w zupełnie nowym świetle. Uprzedzam: nie są. Generalnie pomysł na osadzenie filmu 5 lat po wydarzeniach z poprzedniej odsłony trochę skomplikował życie twórcom, bo ci, co prawda, nie ujawnili fabuły do końca, ale też można odnieść wrażenie, że nie mieli pomysłu, jak pociągnąć poszczególne jej elementy, w związku z czym postanowili wpaść z wizytą do innej rodziny.
Założenie 2 – tworzymy ciekawych bohaterów
Teoria: Rodzina Alex przeżywa kryzys, Alex i Ben są sympatyczni, Robbie wzbudza dreszcze, a Wyatt to normalne dziecko.
Wykonanie: Kryzys nudny, oklepany i dziwnie pokazany (generalnie nie wiadomo, czy miał być to istotny element, czy też zapychacz fabularny), Alex i Ben faktycznie wzbudzają sympatię (i tu duży plus, bo poprzedni bohaterowie średnio mnie przyciągali – ciekawsze były zamykające się drzwi, huki i zmieniające położenie przedmioty), Wyatt… no dobra, przyjmijmy, że rozwija się zgodnie z podręcznikami pedagogiki, a Robbie… cóż. Kiepsko. Fanom „Omenu” wolę od razu powiedzieć – nie nastawiajcie się na coś strasznego. Robbie jest po prostu irytujący ponad normę i człowiek zaczyna żałować, że to nie horror o zombie i że dziecka nic nie zeżre.
Założenie 3 – pozostawiamy sprawdzone metody kręcenia ujęć, tylko je ulepszamy
Teoria: Pięć lat później. Facebook i kacze dzióbki królują, Skype jest wszędzie, iPhone’y również. W związku z tym nie mamy kamer, wszystko idzie metodą możliwie naturalną.
Wykonanie: „No miejcie litość…” – to pierwsze słowa, które przychodzą na myśl. O ile ręczna kamera i utrwalanie życia Wyatta jest zrozumiałe (no w końcu młody, niech ma pamiątkę, zrozumiałe), o tyle Ben jest dziwny. Nagrywanie rozmów ze swoją dziewczyną na Skype? Jakby tego było mało, okazuje się, że można ustawić każdego MacBooka na ciągłe nagrywanie. Rozumiem, że Maki to mocarne urządzenia, które potrafią sporo uciągnąć na baterii, a bohaterowie nie muszą pokazywać nam, że podłączają je do zasilania, ale wydaje mi się, że przeciągnięcie kabla po podłodze w kuchni to jednak średni pomysł – zwłaszcza, gdy komputer stoi koło zlewu. Inna sprawa to fakt, że przez tę wszechobecność jabłka w domu, można odnieść wrażenie, że to nachalny product placement (zastrzegam, że zdaję sobie sprawę z tego, że tylko w Polsce pokutuje syndrom wyższej, sadowniczej klasy społecznej). Niemniej, metody nagrywania mają jeszcze więcej dziur. Po pierwsze: numer z Kinectem. Nagrywanie wszystkiego w podczerwieni (Kinect emituje wiązki laserowe do wykrywania ruchu) jest dość zabawne, jednak patologiczne niewyłączanie urządzenia na noc też jest dość dziwne. Tutaj nie chcę spoilerować, jednak muszę zastrzec, że dla mnie ten zabieg spartolił część filmu. Inna sprawa, że wisienką na torcie jest kompletnie niezrozumiała logika twórców. Generalnie, pierwszy raz widzę nawiedzenie, które uszkadza pliki w komputerze, a nie sam komputer. Gorzej, że widz WIDZI te nagrania, co rozbija konstrukcję, bo, jak do tej pory, jak kamera wysiadała, to wysiadała – i tyle było z seansu, przeskakiwaliśmy do kolejnego dnia. YDIW, jednym akronimem.
Teoria: Straszymy największym atutem – czyli narastającą paranoją.
Wykonanie: Nie, nie i jeszcze raz nie. Paranoja nie narasta, bo rozwala ją pierwsze 5 minut filmu. Potem się pojawia drugi problem. W największym skrócie: pierwsza i druga część zdawały egzamin, bo sposób jeszcze się nie wyczerpał. Kiedy twórcy zauważyli, że w kółko serwują to samo, tylko z innymi postaciami na scenie, postanowili uraczyć nas odrobiną autoironii i wyszło to świetnie. Niestety, część czwarta znów jest tak bardzo na serio pod tym względem, że widz może – w ramach aktywności obronnej mózgu – zacząć mieć dziwne skojarzenia
1). Dodatkowo, po raz pierwszy chyba całość jest niewyważona – klimat niby jest budowany, ale załamuje się w w okolicach połowy filmu, bo demon od razu przechodzi do meritum i robi to, co zwykle – czyli zabija własnymi i cudzymi rękami, robi łupu-cupu etc. Nie ma tu (prawie) subtelnego budowania napięcia, jest od razu BUM. Płakać się chce, bo w pewnym momencie widz zaczyna zdawać sobie sprawę z dziurawej logiki demona/ducha, czy co tam nawiedza ten dom. Chodzi mu, jak zwykle, o dzieciaka, ale obstawę eliminuje lepiej niż Terminator. Parafrazując wypowiedź z pewnego forum filmowego – demon sam nie wie, co tu robi. Czeka na „Paranormal Activity 11"? Oczywiście, jeśli zestawić to z poprzednimi częściami, to ma to niby ręce i nogi, ale totalnie zabija przyjemność z oglądania i pokazuje, że czwarta część jest już tylko dla fanów.
Gdyby porzucić wszelką logikę, to film się nawet broni – ale nie jako samodzielny utwór. W tym jest największy problem – to, co miało straszyć, w zasadzie nie straszy. Widz jest rzucony in medias res i, tak naprawdę, wyczekuje końcówki, która – być może – popchnie fabułę do przodu. Nie ukrywam jednak, że nagromadzenie różnych perspektyw i wątków niebezpiecznie stacza tę serię w granice opery mydlanej. Z drugiej strony – w „
Esensja ogląda” dałem „Resident Evil 4” 30%, a „Paranormala” jednak da się oglądać. Dlatego dostanie aż 50% – bo źle nie jest. Co innego obejrzeć sprawnie nakręcony kolejny odcinek, a co innego wyjść zawiedzionym, bo miało się oczekiwania, jak w moim przypadku.
1) Osobiście mnie, jako widzowi pewnej niebieskiej stacji, w pewnym momencie zaczęły wskakiwać do głowy absurdalne wizje, pozwalające na stworzenie pełnometrażowej parodii filmu. Wyobraźcie sobie: środek nocy, pustka w salonie, a tu nagle pojawia się Perfekcyjna Pani Domu z białą rękawiczką i zaczyna czyścić rodowe srebra… Ewentualnie nawiedzona kuchnia z pewną restauratorką szukającą ostrego noża (wątek zrozumiały w pełni dla widzów filmu) i wyklinającą, że sałatka zrobiona przez mamę Alex nie ma sosu vinaigrette. Serio – jeżeli jestem fanem serii, a zaczęły mi przychodzić na myśl takie rzeczy, powodując, że ledwo się powstrzymywałem od śmiechu, to znaczy, że jednak nie jest dobrze. Horrory oglądam w kinie po to, żeby mieć pełnię wrażeń, której nie uzyskam w domu na małym ekranie, a nie żeby parskać co i rusz od dziwnych procesów myślowych zachodzących w moim mózgu.
Napisałem to już na "pewnym forum filmowym" ;) napiszę i tutaj - największym plusem filmu jest główna bohaterka: bardzo ładna i moim zdaniem dobrze, naturalnie zagrana, więc przyjemnie się ogląda... reszta filmu bardzo przeciętna, z denerwującymi nielogicznościami w fabule dotyczącymi dwójki dzieciaków. Bo właściwie nie wiadomo kim tak naprawdę są i skąd się wzięły tam, gdzie się wzięły, że tak to ujmę ;)