Co można pisać w zajawce tekstu będącego zbiorem recenzji? Chyba głównie liczby – 11 recenzji, 8 filmów, 4 recenzentów oraz tytuły – „Gangster Squad”, „Poradnik pozytywnego myślenia”, „Lincoln”, „Lot”, „Django”, „Kwiaty wojny”, „Cezar musi umrzeć”, „Piękne istoty”, „Życie Pi”. Zapraszamy!
Esensja ogląda: Luty 2013 (Kino)
[ - recenzja]
Co można pisać w zajawce tekstu będącego zbiorem recenzji? Chyba głównie liczby – 11 recenzji, 8 filmów, 4 recenzentów oraz tytuły – „Gangster Squad”, „Poradnik pozytywnego myślenia”, „Lincoln”, „Lot”, „Django”, „Kwiaty wojny”, „Cezar musi umrzeć”, „Piękne istoty”, „Życie Pi”. Zapraszamy!
Gangster Squad. Pogromcy mafii
Miłosz Cybowski [50%]
To, co dostajemy w „Gangster Squad. Pogromcach mafii” jest produkcją dziwną, której nie ratuje gwiazdorska obsada ani, miejscami, całkiem ładne zdjęcia i klimat powojennych Stanów. Scenariusz rodem z telewizyjnych seriali sensacyjnych czy kiepskich filmów każe nam się zastanawiać, po co ci wszyscy aktorzy się tak boleśnie trudzą. Iście archetypiczni bohaterowie, wśród których jest zarówno główny zabijaka, jak i jego czarujący kolega, nieprzebierający w metodach nożownik, rewolwerowiec i, oczywiście, dość przypadkowy sidekick, któremu nawet nie dano wystarczająco dużo czasu antenowego, by mógł robić za komiczny przerywnik. Drużyna tych sześciu wspaniałych (jest jeszcze zmyślny mózgowiec służący za równowagę dla brutalnej siły pozostałych) przeciwstawia się głównemu złemu, bezwzględnemu gangsterowi. Ot, prosty moralitet, któremu głębi nie może nadać romans jednego z nich z kobietą tego złego. Dobrzy wygrywają (nie za darmo, ktoś przecież umrzeć musi), prawo i porządek triumfuje, trup ściele się gęsto, a próby nadania całości jakichś głębszych treści po prostu nie wychodzą.
Miłosz Cybowski [70%]
Film wyraźnie przygotowany jako teatr jednego aktora, czyli Bale’a. Najgorsze w nim jest to, że właśnie jego postać wypada najbardziej blado w świetle dylematów i życiowych tragedii bohaterów drugoplanowych. Od samego początku coś jest nie tak: po jaką cholerę amerykański charakteryzator zwłok wyrusza do ogarniętych wojną Chin i ogarniętego niesławną rzezią Nankinu? Tylko po to, żeby przygotować do pochówku zwłoki jakiegoś księdza opiekującego się miejscową misją? Zagajenie fabuły, jak sami widzicie, jest dość beznadziejne. Równie kiepsko wypada nagła przemiana, której doznaje Bale: z zapijaczonego typka, który myśli tylko o tym, żeby jak najprędzej uciec z miasta, zmienia się nagle w troskliwego opiekuna, który gotów jest oddać życie za grupę chińskich uczennic zgromadzonych w kościele. Ciężko tutaj ocenić, kto zawinił bardziej: aktor czy scenariusz. Kiedy jednak przymkniemy oczy na ten dość niefortunny, mający być podstawą filmu wątek, ze zdumieniem odkrywamy, w jak interesujący sposób rozwijają się relacje między uczennicami a przybyłymi do misji prostytutkami z jednego z miejskich domów publicznych. Początkowa niechęć i wrogość między nimi przeradza się stopniowo w zrozumienie i gotowość do poświęcenia. Od pewnego momentu widać wyraźnie, do czego cała fabuła zmierza i jak to się skończy. A kończy się dość wzruszającym poświeceniem, w którym udział samego Bale’a jest zaledwie symboliczny. Rację miał
Jarek Loretz pisząc, że film wykonaniem przypomina przygotowaną dla zachodniego widza papkę. Początkowe sceny z walk między oddziałami Chińczyków i Japończyków w dość łopatologiczny sposób przedstawiają widzom okrucieństwo „ich” i poświęcenie „naszych”.
Gabriel Krawczyk [80%]
Gratka dla lubujących się w okołofilmowych i autotematycznych eksperymentach: połączenie konwencji dokumentu i fabuły; teatr w filmie i teatr w teatrze; a przy tym opowieść, która w małym nawet stopniu nie powinna zrazić miłośników tradycji – uwodzicielsko prostej, autentycznej i uniwersalnej. Bracia Taviani (nagrodzeni w poprzednim roku za tę właśnie perełkę Złotym Niedźwiedziem) za podstawę scenariusza obierają sztukę Szekspira „Juliusz Cezar”, przenoszą ją do Rebibbia, współczesnego włoskiego więzienia o zaostrzonym rygorze i oddają w ręce tamtejszych osadzonych. Naturszczycy z mocą w kinie niespotykaną przemawiając językiem elżbietańskiego klasyka, ukazują prawdziwy prywatny dramat: inscenizowana sztuka jest dla nich przekleństwem i wybawieniem równocześnie. Ratuje ich przed więzieniem umysłów, uświadamia jednak ich rzeczywiste, cielesne kajdany. Wzruszająco przez nich odgrywanemu (widzom nie jest dane odkrycie granic fikcji i rzeczywistości, gry i autentyzmu oraz światów – Szekspirowskiego i więziennego), wielopoziomowemu w konstrukcji spektaklowi sprzyja surowa, a przy tym znakomicie wykoncypowana filmowa forma. Dla znanych z lewicowej orientacji twórców opowieść o patriotyzmie za Cezara włożona we współczesne włoskie ramy ma przede wszystkim alegoryzować Włochy pod rządami Berlusconiego (film był kręcony w 2011 roku). Niezależnie od tego jednak, największa chyba siła ich nowego filmu leży w poruszającym obrazie budzących współczucie uwięzionych i w uniwersalności przekazu przedstawionej historii. „Cezar…” każe bowiem uwierzyć w siłę literackiego języka i nieskrępowane możliwości sztuki, której żadne kajdany się nie imają.
Poradnik pozytywnego myślenia
Gabriel Krawczyk [80%]
Ten doskonałej klasy poprawiacz humoru można by zaliczyć do gatunku obrazów opatrzonych komentarzem „Jeśli widziałeś jeden, widziałeś je wszystkie”, gdyby nie niejednostajność wykorzystania miłosnej konwencji. Początkowy dramat – mimo że zabawny, to dotykający poważnego problemu chorób i przypadłości umysłowych – dopiero zamienia się w pełnoprawny romans gatunkowy (świadomie pastiszujący przyzwyczajenia romansu – tak na poziomie języka filmowego, co samego scenariusza). Udanie wzmacnia naszą wiarę (albo, wzorem multum innych reprezentantów gatunku, pozwala nam udawać, że wierzymy), że nawet największy świr i pechowiec może znaleźć swoją równie świrniętą, pechową drugą połówkę. Na tym sercowym tle reżyser David O. Russell („Fighter”) w ciekawy sposób posługuje się motywem fortuny rządzącej postaciami – charakterystycznymi (i charakternymi), niedającymi się nie lubić, bo perfekcyjnie zagranymi (cztery nominacje do Oscara w kategoriach aktorskich – a to jedynie półmetek na liście wyróżnień). Postacie znajdujących się po dwóch stronach losowej barykady braci i wierzącego w rytuałem wywalczone szczęście ojca między nimi to dobroczynny dla widza potrójny dowód na to, że niezależnie od tego czy fortuna się do nas uśmiecha, warto liczyć na zwycięstwo. Przesłanie może naiwne, ale skoro nieszkodliwe (i pokazane w tak bezpretensjonalny sposób!), to w kinie w pełni przeze mnie tolerowane.
Alicja Kuciel [60%]
Obejrzałam i nie zaśmiałam się ani razu. Nikt się nie śmiał, ale to pewnie wina pustej sali – poszłam na seans przedpołudniowy. Nie wiem, czy po prostu nie byłam w klimacie na wesoły film, czy może sam film wcale nie jest tak wesoły, jak mogłoby się wydawać, ale nie czułam się jak na komedii. Wyszłam z kina w refleksyjnym nastroju i niekoniecznie pozytywnie nastawiona do świata. Nie napiszę, że film mi się nie podobał, że aktorzy nie zagrali dobrze, że nie było warto – bo film jest dobry, aktorzy są świetni i warto było. Po prostu nie było mi do śmiechu. Myślę też, że Jennifer Lawrence zasłużenie dostała nominację do Oskara (i samego Oskara).
Konrad Wągrowski [60%]
Mam problem z „Poradnikiem pozytywnego myślenia” – bo ten film rozdarty jest na połowę. Z jednej strony chęć niestandardowego podejścia do komedii romantycznej (ale nie ma w tym nic odkrywczego – wszak o ludziach z problemami, których miłość wyprowadza na prostą było już niemało pozycji, że wspomnę „Lepiej być nie może), bardzo dobre aktorstwo i znów ciekawa reżyseria Russella, której efekty widać zwłaszcza (podobnie jak w „Fighterze”) w szalonych zbiorowych scenach niekonwencjonalnej rodziny. Z drugiej jednak strony sama fabuła jest prosta, zachowawcza i mocno przewidywalna, a jakieś małe chociaż zaskoczenia by naprawdę nie zawadziły – był przecież potencjał. Słowo dla Jennifer Lawrence – znakomita rola, ta dziewczyna pokazuje tu pełne spektrum, od złości i gniewu, wybuchów emocji, po liryzm, delikatność i kruchość – a wszystko to nierzadko w jednej scenie.
Alicja Kuciel [80%]
Od pierwszej sceny, od pierwszego taktu muzyki i od pierwszego napisu ten film woła całym sobą „Oto cały Quentin”. Nie zabrakło w tym filmie niczego, charakternych postaci, zabawnych dialogów, zabawy konwencją, tak charakterystyczną dla Tarantino, ale co ważne, nie zabrakło scen poważnych. Dla mnie fantastyczną rolę zagrał Christopher Waltz, nie wiedzieć czemu trochę kojarzył mi się z postaciami w książek Karola Maya, oraz Samuel Jackson. Duży plus dla reżysera za scenę, w której postać grana przez Franco Nero, rozmawia z Django na temat jego imienia. (Franco Nero zagrał w 1966 roku tytułową postać w filmie o tytule „Django”).
Alicja Kuciel [60%]
Moja siostrzenica podsumowała ten film następująco: „Był lepszy od książki, ciekawszy.”. Nie mam powodów jej nie wierzyć, choć książki nie czytałam, to film nie sugerował, że mogła by być jakoś wstrząsająco lepsza. Sam film miał wszystko, co potrzeba w filmie dla młodzieży, sympatycznego chłopca, tajemniczą piękną nieznajomą, odrobinę tajemnicy i jednocześnie nudy małego miasteczka i piękną zieleń. Poza tym myślę, że po prostu tacy aktorzy jak Emma Thompson czy Jeremy Irons potrafią nawet z najgorszego filmu zrobić coś „oglądalnego” samym faktem pojawienia się na ekranie. Reasumując, przyjemne kino na niedzielne popołudnie.
Konrad Wągrowski [60%]
Pisałem niedawno artykuł o Spielbergu, w którym stwierdziłem, że dzięki „Monachium” jego kino pozbyło się niepotrzebnego sentymentalizmu i potrafi w poważnych tematach uderzyć z prawdziwą siłą. Cóż, sentymentalizm wrócił. Nie wiem na ile w tym wina samego Spielberga, na ile scenariusza Kuschnera, ale film, który mógłby być drapieżnym dramatem historyczno-politycznym znów zostaje rozwodniony w sentymentalnych scenkach. To oczywiście nadal bardzo dobre kino, z szeregiem – czego należy oczekiwać u Spielberga – arcyciekawie zaaranżowanych scen (w większości tych, w których pojawia się Tommy Lee Jones), ze świetnym aktorstwem (ale przecież wiadomo, że Daniel Day-Lewis to gigant, jakich nie ma więcej na świecie), ale zatrzymujące się wpół drogi. Można było jasno stwierdzić, że polityka zawsze wymaga brudnej gry, można było pokazać odbrązowione oblicze Lincolna, ale są tylko sygnały, że tak miało być, a w szeregu niepotrzebnych dialogów i monologów wszystko w sumie sprowadza się do hagiograficznej laurki. Ach, no i wielka szkoda, że film nie kończy się sceną wyjścia Lincolna do teatru. Najwyraźniej nawet amerykańskiemu widzowi trzeba wszystko dopowiedzieć.
Konrad Wągrowski [70%]
Poszedłem za
radą Kamila Armackiego i najpierw przeczytałem książkę, a potem obejrzałem film. To oczywiście każe oceniać dzieło Anga Lee w kontekście adaptacji, a nie osobnej fabuły (bo sama treść jest jednak brana dość dokładnie z książki). Filmowe „Życie Pi” to jednak przede wszystkim uczta wizualna, dlatego wskazana jest jak najwyższa jakość seansu. I bardzo zresztą dobrze, bo sama baśniowość pokazywanego morskiego świata spełnia ważną rolę – każe zastanawiać się realnością przedstawionej rzeczywistości. Świat przyrody ukazany jest jako piękny, fascynujący, ale też – co z pewnością było celem zarówno autora, jak i reżysera – niezrozumiały i obcy. Wydaje mi się też, że słuszną decyzją było wyeliminowanie wszelkich elementów skatologicznych (krwawe rozgrywki zwierzęce, wyniszczenie ciała, jedzenie odchodów), które pasowały w książce (nadając historii pozorów realizmu), ale w takim podejściu do filmu byłyby zgrzytem. Wszystko więc, piękne, fascynujące, tajemnicze, budzące szacunek techniczną perfekcją, zaskakujące jak trzeba w scenach z pływającą wyspą, spójne w przekazie z książką, ale czy jednak zmuszające do głębszych wzruszeń i filozoficznych przemyśleń? Nie lubię kończyć recenzji pytaniem, ale tak do końca nie umiem spuentować swej myśli tym razem.
Konrad Wągrowski [70%]
To nie jest kino katastroficzne (choć mamy bardzo efektowną katastrofę), to dobry dramat psychologiczny, i tak powinien ten film być reklamowany. A oczywiście nie byłby dobry, gdyby nie znakomity w roli głównej Denzel Washington, niosący na swych barkach całą fabułę, każdą scenę i pięknie podsumowujący całość ostatnim zdaniem, dzięki któremu „Lot” nie staje się jedynie opowieścią o pilocie-alkoholiku, ale nabiera głębszego, ogólnoludzkiego znaczenia. Mógłbym jeszcze nadmienić, że dawno się tak nie ubawiłem, jak przy lekturze tekstów próbujących uznać „Lot” za „dowód w sprawie Smoleńska”, ale po co kopać leżącego.