Chcecie usunąć przykre wspomnienia? Nieszczęśliwej miłości, życiowych niepowodzeń? Zastanówcie się – może jednak nie warto? Dlaczego – tego dowiemy się z formalnie wysmakowanego, oryginalnego, inteligentnego, dowcipnego i wzruszającego filmu Michela Gondry’ego i Charliego Kaufmana – „Zakochanego bez pamięci”.
Konrad Wągrowski
Pamiętaj mnie...
[Michel Gondry „Zakochany bez pamięci” - recenzja]
Chcecie usunąć przykre wspomnienia? Nieszczęśliwej miłości, życiowych niepowodzeń? Zastanówcie się – może jednak nie warto? Dlaczego – tego dowiemy się z formalnie wysmakowanego, oryginalnego, inteligentnego, dowcipnego i wzruszającego filmu Michela Gondry’ego i Charliego Kaufmana – „Zakochanego bez pamięci”.
Michel Gondry
‹Zakochany bez pamięci›
Możecie mi mówić, że „Zakochany bez pamięci” to tytuł ciekawy, dwuznaczny i oddający sens najnowszego filmu Charliego Kaufmana (tak, Kaufmana, nie Gondry’ego, scenarzysta jest tu ważniejszy niż reżyser), ale i tak uważam, że dystrybutor powinien trafić do kamieniołomów za rezygnację z pięknego poetyckiego tytułu „Wieczne lśnienie nieskalanego umysłu”. Ale cóż, najwyraźniej polski widz ma umysł ścisły i lubi tylko takie filmy, które zna – stąd też tytuł bardziej oryginalny może wywołać popłoch, a do kin może przyciągnąć jedynie niedwuznaczna sugestia, że film jest komedią romantyczną. Choć przyznajmy, że mogło być gorzej – takie tytuły jak „Pozew o miłość”, czy „Dwa tygodnie na miłość”, to już klasyka kiczu w tłumaczeniach (jakby spod ręki Katarzyny Grocholi lub Ilony Łepkowskiej). Zakrawa to na niezły dowcip, bo film jest taką komedią romantyczną, jak „Żywot Briana” filmem historycznym. Dziwne, że dystrybutor nie zareklamował filmu tak jak powinien to zrobić – ujawniając jego bezapelacyjną przynależność do innego popularnego gatunku – fantastyki naukowej. W ten sposób wielce prawdopodobne, że miłośnicy opowieści o miłości spod znaku Richarda Curtissa wyjdą z filmu rozczarowani, a duża część tych, którzy film powinni zobaczyć, czyli fanów SF, do kina na niego nie trafi. No, ale to już problem dystrybutora, nie nasz.
Dlaczego SF? „Eternal Sunshine of the Spotless Mind” jest w gruncie rzeczy nakręcony według sprawdzonych reguł gatunku – do naszego świata wprowadzamy nieznaną dotychczas technologię i obserwujemy, jak wpływa na ludzi, jednocześnie próbując coś interesującego o nich powiedzieć. Tą technologią będzie urządzenie pozwalające na usuwanie z pamięci wybranych wspomnień. Cóż z tego, że zasady pracy tego urządzenia nie są wyjaśnione? Czy brak opisu zasad działania wehikułu czasu, powoduje, że książkę Herberta George’a Wellsa nie zalicza się do klasyki fantastyki naukowej? A „Zakochany bez pamięci” nie poddaje się także brzytwie Lema – straci sens, jeśli usuniemy z niego wątek SF.
Fabuła filmu, wbrew temu co pisze recenzent „Gazety Wyborczej”, nie jest zbyt skomplikowana, a w porównaniu z poprzednimi filmami ze scenariuszem Kaufmana wręcz liniowa. Joel Barish (Jim Carrey) zakochuje się w Clementine Kruczynski (Kate Winslett). Różni ich charakter, sposób bycia, zainteresowania, coś jednak ich do siebie przyciąga. Burzliwy związek ma swoje wzloty i upadki, lecz ostatecznie, po jednej z kłótni, impulsywna Clementine udaje się do firmy Lacuna Inc., z żądaniem usunięcia ze swej pamięci wszystkich wspomnień związanych z Joelem. Po kilku dniach on uczyni to samo, lecz już w trakcie zabiegu (widzianym przez niego w postaci marzenia sennego) zdaje sobie sprawę ze znaczenia jakie te wspomnienia, nawet złe, mają dla niego i rozpoczyna walkę o zachowanie choć części z nich. Walkę z góry skazaną na przegraną, co jasno wynika z początku filmu. Oczywiście będzie tu klika płaszczyzn czasowych, retrospekcji i wątków pobocznych, daleko jednak im do zakręcenia jakie Kaufman wprowadził do „Being John Malkovich” czy nawet „Adaptacji”. Z tym że „Malkovich” był właściwie pewnego rodzaju eksperymentem, wariacją, natomiast „Sunshine”, przy całej swej oryginalności formy, mówi o sprawach ważnych i prawdziwych.
Kaufman i Gondry stworzyli film o naturze pamięci, ale spróbowali także powiedzieć o tym, co właściwie nas określa. Ich film jest szaleńczą przejażdżką po wnętrzu mózgu, przywołującą na myśl rozwinięcie niektórych wątków z „Being John Malkovich”. Surrealistyczne sceny, oryginalne zdjęcia, dynamiczny montaż przedstawiają pomysłowo skomplikowaną strukturę naszej pamięci – tak, jak widzi ją Kaufman. Jak wygląda ta jego wizja?
Pamięć ma złożoną strukturę. Nie ma wyizolowanych wspomnień, usunięcie jednego, pociągnie ze sobą usunięcie powiązanych. Dlatego też usunięcie z pamięci jednej osoby, musi oczyścić także coś więcej (na przykład piosenkę psa Huckleberry’ego „Oh my darling Clementine”). Widać, że gromadzone wspomnienia nie są tylko pewnego rodzaju zapisywaną książką, one budują naszą tożsamość.
Struktura pamięci ma oniryczną formę (pamiętajcie, cały czas mówimy o wizji Kaufmana) – nie ma tu uporządkowania, ze świadomością przeplata się podświadomość, zmiany, które tworzy w swych działaniach obronnych Barish powodują zamieszanie i błędy w pracy oprogramowania komputerowego. Nasz umysł jawi się jako coś zupełnie innego od sztucznej świadomości i najprawdopodobniej nie może zostać technologicznie podrobiony.
Wspomnienie wspomnieniu nierówne. Gdy Joel próbuje ocalić choć jedną scenę z Clementine, wiąże jej postać ze wspomnieniami bardziej ukrytymi. Na przykład wstydliwymi lub upokarzającymi... Liczy na to, że system nie znajdzie z nimi powiązań, skoro umysł upchnął je gdzieś na granice podświadomości. Pamiętacie „Obłok Magellana” Lema? Tam chłopiec z Ganimedy na skutek urazu traci pamięć, poza jednym wspomnieniem – nieszczęśliwej miłości. Akurat tym wspomnieniem, którego by najbardziej chciał się pozbyć...
Tu także Kaufman przywołuje pewną inną teorię na temat pamięci, która głosi, że w danym momencie nie pamiętamy faktów, tylko to, jak o nich ostatnio myśleliśmy. Jeśli wczoraj pomyśleliśmy o przedwczorajszej randce, to dziś pamiętamy nie samą randkę, tylko wczorajsze wspomnienie. Dlatego właśnie Barish próbuje zapamiętać Clementine, wprowadzając ją do wspomnień, w których jej nie było.
Ale, wbrew pozorom, pamięć wcale nie determinuje tego, kim jesteśmy (i tu znów pozwolę sobie nie zgodzić się z recenzentem „Wyborczej”), w tej kwestii Kaufman i Gondry wyrażają się jasno. W jednym z wątków pobocznych, choć wcale nie mniej istotnym, Kirsten Dunst nawiązuje romans z dyrektorem Lacuna Inc. doktorem Howardem Mierzwiakiem, jak się okazuje, nie pierwszy raz. Joel spotyka się ponownie z Clementine i ich historia zaczyna się literalnie powtarzać. Usunięcie wspomnień nic nie dało, wszystko, co się wydarzyło, musi wydarzyć się ponownie. To nie wspomnienia określają, kim jesteśmy i w kim się zakochamy. To, kim naprawdę jesteśmy, jest zakodowane głęboko w nas (dusza?, geny?) i determinuje nasze zachowania. Pamięć może nam natomiast pomóc nie popełniać dwa razy tych samych błędów i pragnienie usunięcia złych wspomnień jest irracjonalne – działa na naszą niekorzyść. Pamięć jest też swoistym albumem tego, co minęło. Tego co piękne i co bolesne. Rick mówi w „Casablance” do Ilsy „Zawsze zostanie nam Paryż”. To też się liczy.
Staje się jednak „Eternal Sunshine of the Spotless Mind” także pięknym hymnem na cześć miłości. Bowiem w tym filmie właśnie miłość jest głównym tematem wszystkich wspomnień, które próbuje się usuwać. Joel i Clementine wiedzą, że ich pierwsza próba stworzenia związku się nie powiodła i domyślają się, jak najprawdopodobniej będzie wyglądała następna. Ale mimo tego są gotowi spróbować – bo to, co razem przeżyją i tak powinno być warte nawet późniejszego kolejnego rozstania. Jest tu optymizm, bo z pewnością zaczynają z przekonaniem, że tym razem się uda. Ale jest tu też smutek, bo film twierdzi, że nie istnieje coś takiego jak „druga szansa”. Jeśli zaczynamy z bagażem doświadczeń, jesteśmy już innymi ludźmi, jeśli zaczynamy z tego samego poziomu, powtórzymy dawne błędy. Mimo tego, wszyscy kibicujemy Joelowi i Clementine, mając nadzieję, że tym razem będzie inaczej (jednak na start w pewnym sensie powiedzieli sobie wszystkie najtrudniejsze rzeczy). Warto wspomnieć jednak, że w pierwszych wersjach scenariusza film był dużo bardziej pesymistyczny – tamże Clementine miała czyszczoną pamięć kilkukrotnie – a zawsze były to wspomnienie związane z Joelem Barishem.
Zaskakujące, jak takiemu twórcy jak Kaufman, specjalizującemu się raczej w zimnych, surrealistycznych wizjach, udało się napisać tak ciepły, uczuciowy i ludzki scenariusz, jednocześnie nie rezygnując z oryginalności formy, za którą współodpowiedzialny był reżyser Michel Gondry (wcześniej znany z filmu „Human Nature”, ale głównie z teledysków Björk). I choć możemy podziwiać inwencję twórców przy scenach usuwania wspomnień (rozpadające się domy, zacierające się twarze), zachwycać pomysłami scenograficznymi (powrót pamięcią do czasów dzieciństwa wiąże się z innym postrzeganiem otoczenia – meble się powiększają, zachowania ludzkie nabierają dowcipnie przerysowanych form), podziwiać konsekwentnie mroczną i sugestywną atmosferę wykreowaną zdjęciami Ellen Kuras, to jednak najważniejsi są bohaterowie. Duża w tym zasługa Jima Carreya i Kate Winslett. On, choć nie musi już udowadniać, że jest dobrym aktorem („Truman Show”, „Człowiek z Księżyca”), gra rolę zdecydowanie wbrew swemu emploi szalonego komika – tym razem człowieka co prawda sympatycznego, ale przeciętniaka i nudziarza. Dla niej to może być punkt zwrotny w karierze, po kilku mniej udanych rolach. Tym razem była gwiazda „Titanica” króluje na ekranie, a ja zupełnie nie spodziewałem się, że w Kate Winslett są takie pokłady młodzieńczej, dziewczęcej żywiołowości. Dzielnie im sekundują aktorzy drugoplanowi – doświadczony Tim Wilkinson, przekonująca Kirsten Dunst (zwłaszcza w swej najbardziej dramatycznej scenie) i Elijah Wood, w przepysznej i dowcipnej rólce, jakże odległej od image’u bohaterskiego Frodo z „Władcy Pierścieni”.
„Eternal Sunshine of the Spotless Mind” to z pewnością najlepszy film według scenariusza Kaufmana. Obraz oryginalny, inspirujący, inteligentny (freudowski i dickowski jednocześnie), dowcipny, ale także działający na poziomie uczuć, zmuszający do zastanowienia się nad znaczeniem swych wspomnień i sensem życiowych doświadczeń. Końcowa konstatacja jest nieco smutna, nieco budująca, bardzo prawdziwa. Kaufman wyraźnie wie dużo o życiu i ludziach.
Fantastyka naukowa w swej najlepszej postaci, albo po prostu świetne kino.
Bardzo ciekawa recenzja, serdecznie dziękuję autorowi za nią.