W kolejnej edycji „Esensja ogląda” znajdziecie pięć zrecenzowanych tytułów – w kinie „Iluzja”, „Człowiek ze stali”, „Przed północą” i „Stoker”, na DVD „Lockout”. Zapraszamy!
Esensja ogląda: Lipiec 2013 (2)
[ - recenzja]
W kolejnej edycji „Esensja ogląda” znajdziecie pięć zrecenzowanych tytułów – w kinie „Iluzja”, „Człowiek ze stali”, „Przed północą” i „Stoker”, na DVD „Lockout”. Zapraszamy!
Agnieszka Szady [70%]
Wspaniały, wciągający, dynamiczny film, którego twórcy tak bardzo pragnęli zaskoczyć widza zakończeniem, że aż… przedobrzyli. Już i tak cała kunsztownie obmyślana intryga wymaga solidnego kołka do zawieszenia niewiary, a to z powodu niemożności jej realizacji rękami tak małej grupki ludzi. Film jest bardzo widowiskowy, świetnie zmontowany i nieźle zagrany – choć nie wszyscy aktorzy dostali możliwość wykazania się w pełni, na przykład ci, których w pierwszych sekwencjach wzięliśmy za głównych bohaterów (swoją drogą, czyż nie piękna iluzja?). Dużym plusem jest to, co większość z nas lubi, czyli pokazanie skomplikowanego triku, a następnie jego objaśnienie. I to kilka razy. W miarę, jak akcja posuwa się do przodu, pewnych rozwiązań można już się domyślać (przykład: scena z wybuchającym samochodem), ale to nie zmniejsza zabawy. Większość z nas zapewne doceni też jeden ze znaczących wątków, czyli zabawę w Robin Hooda, związaną z wymierzeniem sprawiedliwości pewnemu rekinowi finansjery. Bo o ile znam widzów sympatyzujących z Darthem Vaderem czy Hannibalem Lecterem, o tyle, jak dotąd, nie spotkałam nikogo, kto stałby po stronie właściciela firmy ubezpieczeniowej.
Agnieszka Szady [70%]
Wielu recenzentów narzeka na „zbytnią powagę” „Człowieka ze stali”, a mnie właśnie to się podobało. Twórcy odpuścili sobie mruganie do widza i cięte riposty, dzięki czemi dokonali rzeczy niełatwej: sprawili, że autentycznie przejęłam się losami przystojniaczka w czerwonej pelerynce (idea pelerynek u superbohaterów została już obśmiana w „Iniemamocnych”, ale cóż zrobić, kiedy one TAK pięknie powiewają?…). Bardzo przekonująco pokazano wyobcowanie i niepewność młodego Clarka, a jego przybrani rodzice są pełni ciepła. W ogóle ten film ma szczęście do postaci drugo- i trzecioplanowych, czy jest to redaktor gazety, czy dowódca marines. Nawet generał Zod zyskał wiarygodną osobowość, w przeciwieństwie do mocno operetkowej wersji z roku 1980. Dzięki czynnikowi ludzkiemu zupełnie nie przeszkadzało mi kreatywne podejście do praw fizyki i biologii, które tak raziło mnie w „1000 lat po Ziemi”. Mam nadzieję, że kolejna część przygód Supermana, jeżeli powstanie, będzie co najmniej równie dobra.
Karolina Ćwiek-Rogalska [70%]
Mimo dość negatywnych recenzji muszę powiedzieć, że i mnie "Człowiek ze stali" się podobał. Nie jest to może najbardziej udane kino superbohaterskie, jakie mieliśmy na ekranach w ostatnich latach, ale na pewno jest co oglądać. Zaskoczył mnie Russell Crowe jako Jor-El, nie liczyłam na tak udaną kreację. Trochę za mało jest w samym filmie samego Clarka Kenta i ciężko powiedzieć coś więcej o odtwórcy tej roli, czyli Henrym Caville′u, bo zbyt wiele materiału do grania to on tu nie dostał. Niemniej zarówno strona wizualna, jak i kreacje aktorskie można policzyć "Człowiekowi ze stali" na plus. Pojawiające się od czasu do czasu "smaczki", głównie w postaci rekwizytów gdzieś w tle (jak ciężarówka z napisem "Luthor Corp") dodają filmowi uroku. Bez smutku, choć może i bez wielkiego podekscytowania, czekam na następną część.
Konrad Wągrowski [90%]
Oglądam kolejne części trylogii Richarda Linklatera, dorastając razem z bohaterami (praktycznie rzecz biorąc, zawsze będąc ich rówieśnikiem) i każda kolejna część wydaje mi się dojrzalsza i prawdziwsza, choć zapewne w gruncie rzeczy po prostu jest bardziej dopasowana do mojego aktualnego „ja”. „Przed wschodem słońca” była opowieścią o marzeniach i planach życiowych. „Przed zachodem słońca” konfrontowało te plany z rzeczywistością. „Przed północą” opowiada z kolei o związku z dużym stażem, o związku, który musi zderzyć się z twardą rzeczywistością wspólnego życia i problemów dnia codziennego, który musi przejść różne fazy i rozpaczliwie walczyć o zachowanie choćby skrawków dawnego romantyzmu. Film po raz pierwszy częściowo oddaje głos innym bohaterom, nie tylko Celine i Jessemu, być może by pozwolić widzowi z zewnątrz na nich spojrzeć, ale może też by pokazać spojrzenia różnych pokoleń na miłość i związki, dzięki czemu możemy mieć spojrzenie nie tylko przekrojowe, ale też weryfikujące, jak pewne sprawy zmieniły się od początku lat 90. Znów mamy do czynienia z kapitalną filmową robotą – długie sceny rozmów, nie przerywane cięciami montażowymi, znakomite, szczere i prawdziwe dialogi, piękne wykorzystanie scenografii, znakomita gra obojga głównych aktorów (można powiedzieć, że Ethan Hawke u nikogo nie osiąga takiego poziomu jak u Linklatera). A przede wszystkim bardzo wiarygodne poprowadzenie opowieści (romantyczny wieczór kończący się rodzinną kłótnią i wylewaniem żali) i cytaty, słowa, które wielu z nas z pewnością używa samemu.
Konrad Wągrowski [70%]
Stylowy thriller południowokoreański z amerykańska obsadą. Mówię „południowokoreański” bo mimo innej scenerii i innych aktorów, bardzo wyraźnie widać w filmie rękę Park-chan Wooka. Piękne kadrowanie, zimne, wystudiowane wnętrza, wyrazista przemoc – to znaki rozpoznawcze twórcy „Oldboya” i „Pana Zemsty”. Oznacza to też, że jeśli ktoś nie lubił koreańskich filmów Parka, prawdopodobnie nie polubi też tego. Bo „Stoker” to jednak przede wszystkim stylistyczne ćwiczenie, przerost formy (kapitalnej!) nad treścią (mało odkrywczą). Choć nie narzekam – scenariusz jest precyzyjny, w odpowiedni sposób zaskakującym, spójny, a nawiązania do jednego z moich ulubionych filmów Hitchcocka, „Cienia wątpliwości” uznaję za dodatkowy bonus.
Jarosław Loretz [40%]
Kolejny w ostatnich latach rozczarowujący półprodukt spod ręki Luca Bessona. Owszem, akcji jest tutaj pod dostatkiem, trup ściele się gęsto, zaś aktorzy potrafią wykreować całkiem wyraziste role (czapki z głów przed Josephem Gilgunem robiącym za półślepego świra), ale to, co się dzieje na poziomie scenariusza, to już nawet nie tyle katastrofa, ile jakiś galaktyczny kataklizm. Zwykłe bzdury, pomniejsze bzdurki i tłuste, opasłe bzdurstwa oblepiają fabułę niczym ropa naftowa ofiarę kolizji dwóch tankowców. Bo co my tu mamy? Krążące po ziemskiej orbicie nie tyle nawet więzienie, ile przechowalnię dla skazanych na długie wyroki morderców, gwałcicieli i innych aspołecznych osobników. Siedzą oni sobie każdy we własnej urnie, pogrążeni w czymś w rodzaju śpiączki. Co to za kara, taki sen? Nie wiadomo. Dlaczego prościej jest ich wysłać w kosmos, niż na przykład upchnąć w jakimś baraku wkopanym w piaski Sahary? Nie wiadomo. Jak są utrzymywani przy życiu – i to latami! – skoro do urn nie są doprowadzone żadne przewody z tlenem czy żywnością? Nie wiadomo. Ot, tkwią tam sobie, bo taką fantazję miał scenarzysta. Co więcej, urny są przechowywanie pionowo (jak rozumiem, więźniowie w nich po prostu STOJĄ), i to nie w żadnym pozbawionym ogrzewania i słabo wentylowanym magazynie, a w gargantuicznych rozmiarów komorze, jasno oświetlonej, ciepłej i zawsze pełnej tak drogiego w transporcie tlenu. Ba! Procedury bezpieczeństwa w – było nie było – orbitalnym więzieniu o zaostrzonym rygorze są gorsze (a mamy rok 2079), niż na przeciętnym lotnisku dzisiejszej doby, w korytarzach prowadzących do śluz, panelu sterowniczego czy dyżurki nie ma ŻADNYCH krat, wszystkich więźniów można obudzić i uwolnić JEDNYM GUZIKIEM (i w ciągu paru sekund są oni przytomni i w pełni sił), podczas gdy do wypuszczenia gazu usypiającego trzeba wstukać jakiś dłuższy kod, etc, etc. A przecież to nie wszystko. Przecież do tego dochodzą jakieś bzdurne wirniki od grawitacji (gdy przestają działać, wytwarzają silniejsze pole grawitacji, niż jak są włączone), zastanawiający system obronny więzienia (o regularnych działkach na zewnątrz konstruktor pomyślał, ale bunt więźniów chyba do głowy mu nie przyszedł), idiotyczny sposób utrzymania obiektu na orbicie (całość ma sterowanie RĘCZNE, bo bez tego w godzinę kompleks zaczyna walić się na Ziemię), atak „bombowców” przywodzący na myśl szturm na Gwiazdę Śmierci, reanimacja przez wbicie w oko igły z jakimś preparatem… Ech… No i te efekty komputerowe, kiedy to podczas ucieczki na absurdalnym, jednokołowym motocyklu bohater mija jakieś koślawe, niemal tekturowe samochodziki, poruszające się w sposób niezgodny z prawami fizyki… To prawda, w ogólnym rozrachunku film ogląda się nawet nieźle, jednak w trakcie seansu chwilami naprawdę może rozboleć głowa.

Recenzja Jarka jak zwykle zacna, uśmiechnęłam się.