29. WFF chyli się powoli ku końcowi. W siódmej relacji z festiwalu nasi recenzenci podzielili się swoimi wrażeniami z seansu chińskiego dramatu o zdesperowanym bezrobotnym, i kanadyjskiego dokumentu o podroży tamtejszych komików do Izraela.
29 WFF: Dzień siódmy
[Zhangke Jia „Dotyk grzechu”, Igal Hecht „Język uniwersalny” - recenzja]
29. WFF chyli się powoli ku końcowi. W siódmej relacji z festiwalu nasi recenzenci podzielili się swoimi wrażeniami z seansu chińskiego dramatu o zdesperowanym bezrobotnym, i kanadyjskiego dokumentu o podroży tamtejszych komików do Izraela.
Dotyk grzechu (Tian zhu ding, reż. Jia Zhang-ke)
Zhangke Jia
‹Dotyk grzechu›
Nie wiem, skąd się u niektórych twórców wzięło przeświadczenie, że jakość filmu rośnie wprost proporcjonalnie do jego długości. I że sceny brutalne, w których obficie chlusta krew i strzelają po okolicy odłamki kości, albo na przykład męczone jest jakieś zwierzę, w ogóle podnoszą tę jakość do kwadratu. Jednak dziwnie robi się dopiero wtedy, gdy na takie płytkie zagrywki dają się złapać doświadczeni jurorzy z renomowanego canneńskiego festiwalu. A tak było w przypadku „Dotyku grzechu”, który otrzymał Złotą Palmę za scenariusz. Jednak cóż ukrywać, Europa, a zwłaszcza Francja, zawsze miała słabość do chińskich filmów.
„Dotyk grzechu”, wbrew wszelkim pozorom, jest filmem dość płytkim i niespójnym stylistycznie. Jego fabuła składa się z czterech niepowiązanych ze sobą wątków, z których trzy w śladowym stopniu się zazębiają (głównie ze względu na miejsce akcji) i poruszają temat sięgania po przemoc w nowej chińskiej rzeczywistości, czwarty zaś wygląda jak chapnięty z zupełnie innej bajki, takiej bez przemocy, mimo że właśnie to zagadnienie miało być motywem przewodnim filmu, i doklejony wyłącznie po to, by czas projekcji całości przekroczył dwie godziny. Co więcej, nie ma zauważalnego przejścia między historiami i za każdym razem przez dłuższą chwilę odnosi się wrażenie, że przeskok nastąpił tylko czasowo, szczególnie że przynajmniej dwa z segmentów kończą się ni w pięć, ni w dziewięć, urywając się w dość losowo wybranym momencie. Na to nakładają się rozmaite wątpliwości, na przykład dotyczące dostępności broni i swobodnego jej używania w środku miasta, a także zupełnie niepotrzebnie, wyjątkowo hałaśliwe sceny zabijania ludzi. Bach! Facet nie ma pół twarzy. Bach! Auto zostaje skąpane we krwi, a na ulicę chlapie mózg ofiary. A jak by tego było mało, reżyser dorzucił bezwzględnie batożonego muła oraz – zupełnie już bez związku z fabułą – gęś, której zostaje poderżnięte gardło. A zdawałoby się, że do Chin tendencja zużywania na jeden film kilku wiader czerwonej farby jeszcze nie dotarła…
Te wszystkie mankamenty powodują, że film ogląda się bez większego zaangażowania emocjonalnego i chwilami wręcz ze zniechęceniem, zwłaszcza że fabuła znowuż nie porywa, a akcja wcale nie pędzi. Są jednak liczne plusy, które bez większych kłopotów pozwalają wytrwać do napisów końcowych. Przede wszystkim nie zawodzi strona techniczna filmu. Zdjęcia są bardzo dobre, plenery potrafią zdumieć skalą zmian, jakie zaszły w Chinach w ostatnim dziesięcioleciu, a aktorzy – i to bez najmniejszego wyjątku – radzą sobie po prostu doskonale. Najciekawsze są jednak umieszczone w filmie spostrzeżenia społeczne oraz wpadające od czasu do czasu w obiektyw kamery widoki codziennego życia. Z jednej strony mamy więc zachłannych właścicieli firm, którym przewraca się w głowach od nadmiaru gotówki (luksusowe auta, prywatne samoloty, żony posiadające nawet kilkaset ekskluzywnych torebek), różnych biznesmenów, którzy uważają, że za pieniądze da się kupić absolutnie wszystko, uważających się za udzielnych panów władnych gnoić istoty niższe, czyli zwyczajnych obywateli. Z drugiej – możemy zauważyć ogromny skok technologiczny, objawiający się gwałtownym rozwojem motoryzacji, wprowadzeniem luksusowych pociągów wielkich prędkości, do których wsiada się po przejściu przez nowoczesne bramki z wykrywaczem metalu i skanerem bagażu, obecnością teleskopowych szlabanów kolejowych z elektronicznym wyświetlaczem na końcu, a także mnogością nowych przepraw kolejowych i drogowych, i to o coraz wymyślniejszej architekturze. Widać również postępujące wyburzanie starych budynków i powstawanie nowoczesnych, szklanych biurowców i luksusowych apartamentowców.
Warto więc rzucić okiem na „Dotyk grzechu”, ale niekoniecznie dlatego, że na ekranie rozgrywają się dramaty, a raczej po to, żeby zobaczyć, jakie zmiany zachodzą w Chinach, i jak wielką przepaść muszą mentalnie przeskoczyć Chińczycy, żeby dogonić stechnicyzowany świat Zachodu.
Jarosław Loretz
Język uniwersalny (A Universal Language, reż. Igal Hecht)
Igal Hecht
‹Język uniwersalny›
Grupa kanadyjskich komików jedzie do Izraela, by zobaczyć, czy dowcip to tytułowy „język uniwersalny”. Tak mniej więcej można streścić dokument Igala Hechta. Bodźcem dla bohaterów jest bojkot izraelskich filmów na Festiwalu Filmowym w Toronto. Podejmują więc oni próbę przezwyciężenia wzajemnych nieporozumień na linii Zachód – Izrael przez lepsze poznanie się. W tym celu wybrani komicy, reprezentujący stand-up, wyruszają na coś pomiędzy wycieczką a artystycznym tournee po Izraelu. W filmie śledzimy ich przygotowywania do wyjazdu, wątpliwości, jak poradzą sobie w bądź co bądź dość egzotycznym otoczeniu i w końcu sam tygodniowy pobyt nad Jordanem. Grupa jest dość zróżnicowana – są w niej i kobiety, i mężczyźni, z żydowskimi korzeniami lub wychowani w tradycyjnej chrześcijańskiej rodzinie, biali i czarni. Przy takiej dywersyfikacji bohaterów dokument powinien pokazywać niemalże całe spektrum reakcji, z jakimi się spotykają i ich odpowiedzi na nie, ale tu właśnie pojawia się pierwszy problem – twórcy zajmują się właściwie tylko jedną stroną medalu. W czasie występów w klubach w Izraelu i w Palestynie część widzów wychodzi, prawdopodobnie dlatego, że nie odpowiada im humor, prezentowany na scenie przez naszych bohaterów. Dlaczego piszę „prawdopodobnie"? Tego się bowiem nie dowiemy, bo kamera nie podąży ani razu za tymi, których wizja komizmu i występów scenicznych różni się od wizji prezentowanej przez grupę. Dostajemy za to długie rozważania samych bohaterów, dlaczego ktoś wyszedł i odpowiedź zwykle opiera się o słowa „religijny fundamentalizm”, „cenzura”, „zniewolenie” etc.
Bohaterowie mają duży problem z dostosowaniem, jak sami to określają, swoich występów do oczekiwań izraelskiej i palestyńskiej publiczności – większość numerów dotyczy bowiem takiej czy innej części sfery seksualności i okraszona jest dużą ilością przekleństw. Jak jednak twierdzą – dzięki temu przesuwają granice. Jakie granice – wytrzymałości widzów, kultury danego kawałka świata, cierpliwości, tego, z czego śmiać się nie można albo nie wypada? Ciężko powiedzieć. To „przesuwanie granic” jest dla bohaterów takim słowem-wytrychem, wygodnym stwierdzeniem, którego nie trzeba tłumaczyć. Z drugiej jednak strony to, co w tym dokumencie zapada w pamięć, to przerywniki między kolejnymi występami komików, czyli wycieczka po Izraelu. Grupa odwiedza wraz z przewodnikiem miejsca takie jak Bazylika Grobu Świętego, Instytut Yad Vashem czy Ściana Płaczu i wówczas wcale nie jest im do śmiechu. Nawet tym, którzy nie mają żadnego religijnego zaplecza ciężko jest żartować w miejscach, które – jak sami twierdzą – sprawiają, że czują głębszą więź ze swoją przeszłością. Trochę ten religijny patriotyzm oparty na szumnych słowach i dziwnie patetycznych stwierdzeniach, ale ta konfrontacja „łamaczy granic” z miejscami związanymi z pewnymi granicznymi doświadczeniami pokazuje, że sama wycieczka/tournee nie do końca chyba została/o przemyślana/e.
Pojawia się też wielokrotnie wspomnienie o tym, że Izrael to państwo trzech największych religii monoteistycznych, ale brak w tym filmie miejsca dla islamu, nie pojawiają się żadne miejsca z nim związane, żadni bohaterowie epizodyczni, którzy opowiedzieli by coś o sytuacji komików wśród izraelskiej i palestyńskiej społeczności muzułmańskiej. Mamy co prawda jednego standupera-Palestyńczyka, ale skupia się on raczej na zakreśleniu ogólnej sytuacji izraelsko-palestyńskiej niż na kwestiach religijnych. „Język uniwersalny” zdaje się być dokumentem, w którym śledzimy, jak „ludzie Zachodu” niosą „kulturę” na „Wschód” – mimo deklaracji naszych kanadyjskich bohaterów, jak wiele się nauczyli w Izraelu – i szukają potwierdzenia tego, że w gruncie rzeczy wszystkich śmieszy to samo. Niestety, nie wyszłam z kina przekonana, że znaleźli receptę na język uniwersalny.
Karolina Ćwiek-Rogalska