29 WFF: Dzień ósmy [Ivars Tontegode „Grzybiarze”, Robert Kirchhoff „Normalizacja”, Zaza Urushadze „Mandarynki” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Podczas ósmego dnia 29.WFF nasi wysłannicy obejrzeli pięć filmów. Zapraszamy do ich recenzji.
29 WFF: Dzień ósmy [Ivars Tontegode „Grzybiarze”, Robert Kirchhoff „Normalizacja”, Zaza Urushadze „Mandarynki” - recenzja]Podczas ósmego dnia 29.WFF nasi wysłannicy obejrzeli pięć filmów. Zapraszamy do ich recenzji.
Dotyk grzechu (Tian zhu ding, reż. Jia Zhang-ke) Wielopiętrowa opowieść o buncie przeciwko kapitalistycznymi układowi świata. „Dotyk grzechu” to wybuch. Wybuch agresji, buntu, zła wynikających z ucisku, upokorzenia, poczucia beznadziei. Jia Zhang-ke niby bazuje na czytelnych i oczywistych społecznych nastrojach, ale nadaje im bardzo wyrafinowaną formę. Narracja wciąga widza powoli, metodycznie, atmosfera filmu niemal wchodzi pod skórę i stawia nam pytania, czy to już nie czas na wielką rewolucję. „Dotyk grzechu” pokazuje ją w skali mikro, ukazując osobisty, pojedyncze przypadki, które przekroczyły już granicę, przestając odróżniać dobro od zła, oraz przestając to rozróżnienie w jakikolwiek sposób cenić. Radykalizm zachowań bohaterów działa niczym przestroga. Przestroga przed dojściem do osobistej ściany i przestroga przed dojściem całego świata do krawędzi. A do niej zostało mu już całkiem niewiele kroków. Ekstrakt: 70% Urszula Lipińska Grzybiarze (Senotaji, reż. Ivars Tontegode) Ivars Tontegode ‹Grzybiarze›Pierwsze wrażenie jest mocno pozytywne. Na ekranie możemy podziwiać sporą liczbę nagich kobiet. To jest… Miałem na myśli, że ten łotewski film niemal pod każdym względem wygląda lepiej, niż polskie produkcje. I zdjęcia ma świetne, mocno nasycone kolorem, i muzykę miłą i skoczną, i aktorzy doskonale sobie radzą, z wdziękiem odgrywając celowo przerysowane role, i humor się trafia przedni… Aż przyjemnie oglądać „Grzybiarzy”, film zrealizowany w malutkim przecież kraju, nie posiadającym jakiegoś znaczącego kinematograficznego dorobku. Ale, jak napisałem, to jest tylko pierwsze wrażenie. W sumie błędne. Z czasem okazuje się bowiem, że film praktycznie nie posiada fabuły, scen zabawnych ma znacznie, znacznie mniej niż tych niezabawnych, pustych i nudnawych, a przejście między fotelami jest za wąskie, żeby niepostrzeżenie wymknąć się z kinowej sali. Naturalnie przesadzam, bo film nie jest aż tak zły. Jego bohaterem jest niezbyt urodziwy, wysoki blondyn, który pewnego dnia staje się obiektem mocno podejrzanych zalotów atrakcyjnej szefowej, wspominającej coś o wspólnym wyjeździe do afrykańskiej filii koncernu. Blondyn wije się, jak może, żeby do niczego nie doszło, tak samo wykręcając się przed jawnymi zalotami koleżanki z pracy, żywotnie nim zainteresowanej. Coraz mocniej osaczony bohater decyduje się więc odsapnąć od problemu i zrelaksować się z dwójką kolegów znalezionymi na bagnach halucynogennymi grzybkami. Więcej nie zdradzę, choć tak po prawdzie znowuż tak wiele do zdradzania już nie zostało. Film ogląda się dziwnie, trochę tak, jakby się siedziało na huśtawce: pięć minut jazdy bez trzymanki (wredne rozmowy, zwariowane sekwencje – jak choćby ostrzenie ołówka czy „afrykańska” sesja zdjęciowa), dziesięć minut zapuszczania korzeni (rozmowy z niewidomą matką, szukanie grzybków), a potem znowu parę minut bez trzymanki. I nawet jeśli w pewnych aspektach twórcom udało się wybrnąć z tego galimatiasu z twarzą, tak fabuła jawnie rozczarowuje pretekstowością. Owszem, zakończenie jest sympatyczne i odświeżająco gwałtowne jeśli chodzi o tempo domknięcia wątków, ale tego, co jest pomiędzy scenami początkowymi a scenami końcowymi, nie sposób nazwać inaczej, jak robiącą za wypełniacz fabularną watą. To prawda, wściekle kolorową i momentami zdrowo szurniętą, ale jednak watą. Jarosław Loretz Mój pies Killer (Môj pes Killer, reż. Mira Fornay) Marek jest młody i potrafi kochać. Niestety, uczucie umie okazać tylko swojemu psu. Odrzuca rodzinę, zamyka się w sobie, zaplątuje się w krąg niebezpiecznych ludzi. Szuka akceptacji w czymś zupełnie zwyrodniałym, ale niecałkowicie złym. Grupa, do której przynależy to raczej życiowi straceńcy – niepotrafiący odnaleźć się w życiu, nieumiejący zareagować na drugiego człowieka, lekko autystyczni, ślepo zapatrzeni w martwe ideały. Mira Fornay pokazuje ten świat z całą jego surowością: krążąc z kamerą blisko bohatera, nie spuszczając go ani na chwilę z oka, nie bojąc się obnażyć jego słabości i wątłości charakteru. To niemal film dokumentalny: surowy, nieprzyjemny, szary, rozdygotany niepewnością i gniewem. Ekstrakt: 70% Urszula Lipińska Normalizacja (Kauza Cervanová, reż. Robert Kirchhoff) Robert Kirchhoff ‹Normalizacja›Dokument koprodukcji słowacko-czeskiej 1) początkowo nazywał się „Kauza Cervanová”, czyli po prostu „Sprawa Cervanovej”, ale na WFF przyjechał już jako „Normalizacja”. Normalizacją nazywa się w Czechosłowacji czas po Praskiej Wiośnie, ciągnący się do lat 70. właściwie aż do aksamitnej rewolucji, kiedy to władza odeszła od lansowanego wcześniej „komunizmu z ludzką twarzą” i starała się powrócić do czasu sprzed odwilży lat 60., a większość obywateli udała się na tzw. wewnętrzną emigrację. Normalizacja to zatem czas wycofania się obywateli z życia państwa, milczące przyzwolenie na wszystkie jego działania, szaro-bury dzień powszedni. Pod tym względem wydaje się, że reżyser nie mógł trafić z tytułem lepiej. Robert Kirchhoff zajmuje się w swoim filmie niewyjaśnioną do dzisiaj sprawą zabójstwa 20-letniej studentki medycyny, Ludmily Cervanovej, do którego doszło w roku 1976. Kilka lat później, w 1981 roku, sprawców ujęto i zasądzono na karę wieloletniego więzienia. W latach 90. jednak większość z nich po odsiedzeniu całego lub części wyroku wyszła na wolność i zaczęła domagać się powtórnego procesu, twierdząc, że są niewinni. Proces udaje się wznowić, do głosu dochodzą odtajnione dokumenty z państwowych archiwów (sprawą żyła przecież cała Czechosłowacja) i nowi świadkowie. Zapada wyrok – mężczyźni są winni, zmniejsza się tylko kary więzienia dla kilku z nich, reszta trafia ponownie za kratki, by dokończyć odsiadywanie wyroku. Kirchhoff zdaje się przez część filmu podzielać zdanie skazanych, ale prawdę mówiąc, „Normalizacja” nie jest opowieścią o tym, czy byli oni winni, czy też nie. To raczej film, który ma pokazać, jak skorumpowany i niekompetentny jest słowacki wymiar sprawiedliwości. Reżyser dokonuje tego na różne sposoby – posiłkując się wypowiedziami czeskiego Rzecznika Praw Obywatelskich, konfrontując prowadzących sprawę z materiałami, które odkrył bądź do których dotarł, ale na tym etapie dokument przypomina raczej skrzyżowanie programu „Uwaga!” z reportażem z „Wiadomości”. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że pojawiają się znane stamtąd obrazki – autor chodzi od drzwi do drzwi poszczególnych osób zamieszanych w sprawę (epizodycznie pojawia się nawet prezydent Ivan Gašparovič), a oni nie chcą nic mówić i zatrzaskują mu drzwi przed nosem albo oddalają się śpiesznie ścigani przez kamerę. Siła tego obrazu polega przede wszystkim na tym, że jest dobrze przemyślany. Reżyser nie podtyka nam pod nos wszystkich faktów – czasami dla widza nie zaznajomionego z kontekstem znanej powszechnie w Czechach i na Słowacji sprawy ciężko jest się połapać, do jakiego wątku autor właśnie się odnosi. Pozwala wyrobić sobie własną opinię na temat prezentowanych wydarzeń. Skazani, którym sam do pewnego stopnia kibicuje w dojściu do sprawiedliwości, nie są przedstawieni jako sympatyczna grupa, to raczej zgorzkniali, złamani trudną przeszłością ludzie, wyrzucający sobie nawzajem, kto ile odsiedział i nad kim jak się znęcano. Pokazuje też tych, którzy wierzą w winę mężczyzn – dosadna scena z udziałem makijażystki w studiu TV, gdzie oskarżeni przyszli opowiedzieć swoją wersję wydarzeń sprzed 30 lat. Kirchhoff nie dochodzi w swoim filmie do przełomowych odkryć w skomplikowanej sprawie kryminalnej, ale też nie o to mu chodziło. Wystarczy, że pokazał ciemną stronę słowackiego wymiaru sprawiedliwości, co było jego głównym celem. Sądząc po głosach oburzenia dochodzących z widowni – udało mu się to. Karolina Ćwiek-Rogalska Mandarynki (Mandariinid, reż. Zaza Urushadze) Zaza Urushadze ‹Mandarynki›Przed seansem reżyser zapowiedział, że to film o wojnie, ale wojny w nim nie zobaczymy. Faktycznie – wojna wisi nad bohaterami, krąży wokół nich, bardzo mocno wpływa na ich życie, ale bezpośrednich działań wojennych w nim właściwie nie zobaczymy. Ta pierwsza koprodukcja gruzińsko-estońska jest na festiwalu pokazywana w konkursie międzynarodowym i zdaje się, że ma szansę na nagrodę. W zasadzie bohaterów jest tu czterech: Ivo, stolarz, Margus, plantator mandarynek, Ahmed, czeczeński najemnik i Nika, gruziński żołnierz. Wszystko zaczyna się w momencie, kiedy do warsztatu Iva zapuka dwóch abchaskich żołnierzy (czy raczej czeczeńskich najemników) prosząc o coś do jedzenia. Staruszek przerywa swoją mozolną pracę, zbijanie skrzynek na mandarynki, i prowadzi ich do domu. Jednego z dwóch w okolicy, w których wciąż ktoś mieszka. Cały pas wiosek stoi bowiem opuszczony, mieszkający tam od stulecia estońscy osadnicy w Gruzji wraz z wybuchem wojny abchaskiej wrócili do Estonii. Został tylko Ivo i Margus, któremu szkoda jest opuścić sad mandarynkowy, w którym owoce obrodziły w tym roku nadspodziewanie obficie. Wkrótce potem w potyczce pod domem Margusa Czeczeni ścierają się z Gruzinami. Przeżywają Ahmed i Nika, ocaleni przez Iva zaczynają dochodzić do siebie w jego domu. Film skupia się przede wszystkim na wzajemnej relacji Ahmeda i Niki. Pod okiem Iva obaj żołnierze zaczynają wracać do zdrowia i w ciągu trwania filmu mamy okazję obserwować, jak pobyt pod jednym dachem z wrogiem, w nieustannym napięciu, wpływa na ich wyjściowe nastawienie. Leitmotivem filmu są jednak zbiory mandarynek, ostatnia rzecz, która trzyma Margusa w Gruzji. Bohaterowie zastanawiają się, czy ma to w ogóle sens, po co zbierać owoce, kiedy trwa wojna. W końcu mandarynki lądują nawet na stole, ale raczej jako ozdoba, niż jako obiekt konsumpcji. Spokojnym, starannie wykadrowanym obrazom towarzyszy tradycyjna gruzińska muzyka, podkreślająca smutek opuszczonych wsi, pogrążonych w jesiennej mgle. Bardzo dobre kreacje aktorskie są siłą tego filmu. Dość łatwo było popaść w banał i tanie moralizatorstwo, ale obraz gruzińskiego reżysera unika tego niebezpieczeństwa nie tyle przez dobrze skonstruowany scenariusz (są w tym filmie pewne luki w fabule), ile właśnie przez odpowiednio dobranych aktorów, którzy z dość szkicowo zaprezentowanych bohaterów czynią postacie z krwi i kości. Lembit Ulfsak (kojarzony być może przez niektórych jako Andersen z „Akademii Pana Kleksa” z lat 80.) jako Ivo unika wkładania bohatera do szufladki pod nazwą „mądry staruszek”, równie nieprzeszarżowany jest Ahmed w wykonaniu gruzińskiego aktora Giorgiego Nakashidze. Dobrze, że reżyser, a zarazem scenarzysta Zaza Urushadze nie zdecydował się na łatwe rozwiązania i nawet to, co pozornie proste, jest tu o wiele bardziej skomplikowane niż na pierwszy rzut oka. Ekstrakt: 80% Karolina Ćwiek-Rogalska 1) Jak na wszystkich filmach festiwalowych, film wyświetlany był z angielskimi napisami, natomiast pod ekranem pojawiały się napisy polskie. W przypadku „Normalizacji” były one nie tylko wyświetlane w dziwnej kolejności, ale do tego jawnie przekręcały większość wypowiedzi postaci widzianych na ekranie, nie wspominając już o tym, że jeśli mowa była o październiku (po słowacku łatwo zrozumiały zarówno dla polskiej, jak i zagranicznej widowni, „október”) na napisach jak byk widniał listopad, jeśli o roku 1981, to napisy informowały o 1980.
|