Dziś w polskich kinach debiutuje nagrodzona na festiwalu w Wenecji "Pieta" Kim Ki-duka. O filmie na naszych łamach pisaliśmy już dwa razy, dziś przypominamy te recenzje.
Co nam w kinie gra: Pieta
[Ki-duk Kim „Pieta” - recenzja]
Dziś w polskich kinach debiutuje nagrodzona na festiwalu w Wenecji "Pieta" Kim Ki-duka. O filmie na naszych łamach pisaliśmy już dwa razy, dziś przypominamy te recenzje.
Przyglądając się biografii urodzonego w 1960 roku Kim Ki-duka, można odnieść wrażenie, że przez wiele lat chodził opłotkami, zanim zdecydował się wkroczyć do świata, który go od dawna fascynował. Ostatecznie został reżyserem i scenarzystą filmowym (a także aktorem, montażystą i producentem), nie mając nawet formalnego wykształcenia. Co zresztą w niczym nie przeszkodziło mu osiągnąć z czasem status jednego z najwybitniejszych współczesnych twórców rodem z południowej części Półwyspu Koreańskiego. Jako reżyser zadebiutował w 1996 roku, jednak pierwszy film, który przyniósł mu rozgłos – „Wyspę” – nakręcił cztery lata później. Od tamtej pory regularnie dostarczał produkcji, które cieszyły się sporym powodzeniem na najbardziej prestiżowych festiwalach – w Berlinie, Cannes i Wenecji (by poprzestać na tych odbywających się na Starym Kontynencie). Wystarczy wymienić następujące tytuły: „Wiosna, lato, jesień, zima i… wiosna” (2003), „Samarytanka” (2003), „Pusty dom” (2004), „Łuk” (2005), „Sen” (2008) i „Amen” (2011). Wzbudzały one niekiedy kontrowersje i poważne spory, ale raczej nikt nie podważał ich wysokiej wartości artystycznej; dopiero dokumentalny „Arirang” (2011), uhonorowany nagrodą Un Certain Regard na festiwalu w Cannes, bardzo mocno podzielił pod tym względem krytyków i widzów.
Nic więc dziwnego, że na kolejne dzieło Koreańczyka czekano z wielkim niepokojem, zadając sobie przy okazji pytanie: Dokąd teraz zawiedzie Kim Ki-duka jego narowista wyobraźnia? „Pieta”, będąca osiemnastym pełnometrażowym filmem reżysera, swoją premierę miała na tegorocznym festiwalu w Wenecji (na początku września), gdzie jury – pod wodzą Michaela Manna („Ostatni Mohikanin”, „Gorączka”) zdecydowało się przyznać jej najważniejszą nagrodę – Złotego Lwa. Krótko potem obraz pokazano na innych przeglądach i festiwalach: w Toronto, Rio de Janeiro, Hamburgu, Sztokholmie i Oslo; zgarnął on również masę laurów w Azji. Czy słusznie? Tak! Bez najmniejszych wątpliwości. Najnowszy film Kim Ki-duka nie jest, co prawda, arcydziełem (na upartego jest się do czego przyczepić), ale znakomicie łączy wątki dramatu obyczajowego z thrillerem psychologicznym, do ostatniej minuty trzyma w ogromnym napięciu i, co najważniejsze, pielęgnowana przez ponad półtorej godziny seansu przez twórcę Tajemnica – tak, właśnie przez duże „T” – nie rozczarowuje, jak to często bywa, w miałkim i pseudooptymistycznym finale. Ostatnimi scenami Koreańczyk chwyta za gardło, sprawiając jednocześnie, że jego ucisk czujemy jeszcze długo po wygaśnięciu ostatnich napisów.
Główny bohater opowiedzianej przez Kim Ki-duka historii to mniej więcej trzydziestoletni Lee Kang-do, samotnik, zarabiający na życie jako windykator długów na usługach lokalnego mafiosa. Prawdziwy rekin, człowiek bezlitosny, powiedzieć o nim: „bez serca” – to zdecydowanie za mało. W Kang-do nie ma nawet odrobiny człowieczeństwa. Żeruje bowiem nie wśród bogaczy, którym na chwilę powinęła się noga, ale wśród mieszkańców slumsów, właścicieli drobnych warsztatów rzemieślniczych, którzy zdecydowali się na zaciągnięcie niekiedy wcale nie tak wielkiej pożyczki na ratowanie własnego podupadającego interesu, nie wiedząc, że ten niepokaźny dług obciążony jest gigantycznymi, złodziejskimi odsetkami. Zabezpieczeniem dla szefa Lee są za każdym razem polisy ubezpieczeniowe; jeśli dłużnik odmawia spłaty udzielonego mu „kredytu”, Kang-do okalecza go, łamiąc (w lepszym) bądź miażdżąc (w gorszym przypadku) rękę albo nogę, aby potem ściągnąć wierzytelność z wypłaconego odszkodowania. Pewnie sam nie pamięta już, ilu zdesperowanych ludzi uczynił inwalidami na całe życie. Nie wie też, ilu, doprowadzonych na skraj załamania nerwowego, popełniło przez niego samobójstwo, pozostawiając w totalnej rozpaczy swoich najbliższych. Od takiej sceny zaczyna się właśnie obraz Kim Ki-duka – młody mężczyzna wiesza się na grubym łańcuchu.
Kang-do nie ma wyrzutów sumienia z powodu tego, co robi. Ale nie można też powiedzieć, że śpi spokojnie. Jak każdy samotny mężczyzna w sile wieku, ma swoje potrzeby seksualne; nie realizując ich w normalnym życiu, sprawia, że dają one o sobie znać podczas snu. Gdy budzi się rano, sprawdza telefon komórkowy, w którym znajduje informację, kogo powinien danego dnia odwiedzić, i – po porannej toalecie (niezbyt zresztą dokładnej) – rusza na łowy. Codzienna rutyna. Nuda. Ale nadchodzi dzień, kiedy wszystko się zmienia, gdy na ulicy w ślad za Kang-do rusza starsza od niego kobieta. Odprowadza go aż do domu, wdziera się do mieszkania, chce myć naczynia i sprzątać łazienka. Kiedy wyrzuca ją na korytarz, nie odchodzi, siedzi na schodach i znów idzie za nim. Długo w ogóle się nie odzywa, a kiedy już wydaje z siebie głos, klęka przed nim i prosi o wybaczenie. Zna jego imię, którego mężczyzna od lat już nie używa (w takiej robocie warto być anonimowym), a to oznacza, że wie o nim znacznie więcej, niż wszyscy inni, z którymi się styka. Kim jest? Matką, która porzuciła go przed trzydziestu laty, wystraszona wczesnym macierzyństwem i obawą, że nie podoła nowym obowiązkom? Lee nie dopuszcza tej myśli do siebie. Ale raz zasiana w jego głowie wątpliwość, kiełkuje i wydaje plon.
Wobec swoich „klientów” jest zimny i bezduszny, ale wobec kobiety, która tak bezobcesowo wtargnęła w jego świat – wręcz nienawistny. Co tak naprawdę zdradza jego prawdziwe uczucia, jest przejawem słabości. W swoim dotychczasowym życiu Lee nie zaznał niczego dobrego. Nikt się nim nie opiekował, nie dbał o niego, musiał radzić sobie sam – jak dzikie zwierzę w świecie drapieżników, wyostrzał instynkty, które zapewniały mu przetrwanie (dla innych zaś wiązały się ze śmiertelnym zagrożeniem). Dzięki nim czuł się pewnie i bezpiecznie. Aż tu nagle wzniesione przez Kang-do fundamenty murów obronnych okazują się zbyt słabe. Kruszy je kobieta, która pozwala mu się poniżać i upokarzać, przechodząc w ten sposób bardzo specyficzny test na matczyne uczucia. Widz nie może nie zadać sobie podstawowych pytań: Czemu to wszystko ma służyć? Czy wyrzuty sumienia matki mogą doprowadzić do aż tak wielkiego poświęcenia? A jak daleko może posunąć się syn w wyznaczaniu rodzicielce, która go niegdyś zdradziła i porzuciła, pokuty? Nazwać relacje, jakie Kim Ki-duk tworzy między Kang-do a Jang Mi-sun (tak przedstawia się kobieta), wyrafinowaną grą psychologiczną – to zaledwie odzwierciedlenie wierzchołka góry lodowej. Koreański reżyser nie boi się zanurkować i pokazać to wszystko, co ukryte jest pod poziomem wody. I nie jest to li tylko zimna kąpiel; to doświadczenie mrożące krew w żyłach.
„Pieta” opiera się na dwóch znakomitych kreacjach aktorskich. Bezlitosnego egzekutora długów Lee Kang-do zagrał trzydziestoczteroletni, pochodzący z Seulu, Lee Jeong-jin, absolwent wydziału teatru i kina w stołecznym prywatnym Uniwersytecie Hanyang. Jako aktor telewizyjny zadebiutował w 1998 roku, dwa lata później po raz pierwszy zagrał w filmie kinowym. Do najbardziej udanych jego ról należy zaliczyć te w dramacie sensacyjnym – opartym na autentycznych wydarzeniach, które rozegrały się w Korei Południowej w 1978 roku – „Pewnego razu w szkole średniej” (2004) Yoo Ha, w komedii sensacyjnej „Mapado” (2005) Choo Changa oraz komedii romantycznej „Cudowne radio” (2012) Kwon Chil-ina. Wcielająca się w postać Jang Mi-sun, również urodzona w Seulu, aktorka Jo Min-su jest starsza od Lee o trzynaście lat. Do tej pory nie odniosła szczególnych sukcesów (pojawiając się głównie w produkcjach telewizyjnych); wszystko jednak prawdopodobnie zmieni się właśnie za sprawą roli w „Piecie”, za którą już otrzymała kilka znaczących na kontynencie azjatyckim laurów. Na pochwałę zasługuje jeszcze pełna niepokojących brzmień, idealnie oddających klimat opowieści, ścieżka dźwiękowa autorstwa Park In-young – młodej, zaledwie trzydziestoletniej kompozytorki, w Europie dotychczas całkowicie anonimowej.
Sebastian Chosiński
Kim Ki-duk znalazł idealną gatunkową receptę na ukazanie produktów swojej chorej wyobraźni – z wielką korzyścią dla kina, trzeba dodać. Liczne schematy i uogólnienia, z których zbudowana jest „Pieta” (mroczne realia kapitalizmu będące punktem wyjścia dla całej historii są tu ledwo muśnięte; rysunek postaci także jest prosty – mamy tu do czynienia prędzej z figurami, niż z wiarygodnie rozpisanymi charakterami) dają się w pełni uzasadnić, gdy uświadomimy sobie, że oglądamy jedyną w swoim rodzaju przypowieść. Iście XXI-wieczną przypowieść co prawda, dosadnością obrazowania sięgającą raczej do rezerwuaru exploitation niż Ewangelii, lecz opartą na tym samym mechanizmie. Typowe ostatnio dla Kim Ki-duka prosta symbolika, częsta u niego pretensjonalność i patos początkowo mogą przeszkadzać, w ostatecznym rozrachunku – wyjątkowo – doskonale się jednak sprawdzają. Perwersyjna parodia matczynej miłości z intrygującym finałem rodem z kina Hitchcocka najsilniej kojarzą ten obraz z „Oldboyem” Parka. Oba filmy wprowadzają nas w swój własny świat spełniający wymogi określonej konwencji (komiksowych uproszczeń i schematów filmów klasy B czy, jak w przypadku „Piety” – biblijnej przypowieści à rebours), wznosząc te konwencje na wyżyny atrakcji.
Gabriel Krawczyk