Zakochałem się w tym filmie, sam właściwie nie wiem dlaczego. Nigdy nie lubiłem takich obrazów, jakby tematycznie błahych, o leniwej akcji, opartych mocno na umiejętnościach operatora. Ale "Himalaya" urzekł mnie do głębi.
Grzegorz Wiśniewski
Wszystko jak być powinno
[Eric Valli „Himalaya” - recenzja]
Zakochałem się w tym filmie, sam właściwie nie wiem dlaczego. Nigdy nie lubiłem takich obrazów, jakby tematycznie błahych, o leniwej akcji, opartych mocno na umiejętnościach operatora. Ale "Himalaya" urzekł mnie do głębi.
Zróbmy eksperyment myślowy. Idziecie ulicą i widzicie plakat z księżycem, na którego tle mężczyzna ciągnie za sobą jaka. Film nosi tytuł "Himalaya", a w miejscu, gdzie zwykle widnieje kraj produkcji, wepchnęła się następująca fraza: Francja-Wielka Brytania-Szwajcaria-Nepal. Jak reagujecie?
"O Madre de Dios", pomyślą jedni, czując, że w grę może wchodzić film z problemem (czytaj: film, który ma problem, absolutnie niewyjaśnialny dla nikogo, łącznie z twórcami). Inni wspomną niedawne czasy, gdy idąc do kina na coś nieznanego, można było trafić na dramat psychologiczny produkcji bułgarsko-rumuńskiej - i szybko uskoczą do najbliższej bramy. Jeszcze inni skrzywią się tylko, mrucząc "bo ni mo Szwarcenegera". Słowem, zareagują jak przy idealnej reklamie horroru - już sam plakat przerazi.
Tymczasem staną twarzą w twarz z filmem absolutnie niezwykłym, nie wiem, czy bodaj nie najlepszym filmem, jaki pokazał się w kinach w zeszłym roku. Zgadzam się - litania producentów może przerażać, bo jest raczej regułą, że filmy kręcone w koprodukcji kilku krajów bywają kiepskie. Ale tutaj mamy do czynienia z wyjątkiem. Jedynymi pytaniami, jakie po seansie tłukły mi się w głowie, były: "dlaczego nie słyszałem o tym filmie wcześniej?" i "jak to się stało, że ten film nie dostał Oscara?".
Jak wieść niesie, za realizacją "Himalaya" stoi człowiek od lat zakochany w Nepalu - Eric Valli - który spędził tam całe lata obserwując lokalną kulturę. Ujęła go ona do tego stopnia, że postanowił pokazać światu "jak tam jest". I nie tylko udało mu się nakręcić film w niezwykle trudnych warunkach, na dużej wysokości, wykradając momenty dobrej pogody na kolejne ujęcia - udało mu się stworzyć film po prostu piękny.
Natalie Azoulai, autorka scenariusza, niczego nie udziwniała - stworzyła historię prostą, świetnie komponującą się z szerokimi pejzażami gór oraz światem u ich podnóża. Oto widzimy nepalską wioskę przycupniętą w niewielkiej dolinie pośród niebotycznych Himalajów, wioskę zamieszkaną przez prostych ludzi, o prostych problemach i prostym podejściu do życia. Cały ich świat to kilka kilometrów kwadratowych doliny i góry, które postrzegają jako bóstwa, przynoszące powodzenie i klęskę. Naczelnikiem wioski jest Tinle (Thilen Lhondup), czerstwy, posunięty w latach mężczyzna, o nieugiętej woli i ambicji niczym okoliczne góry. Wie, że wioska, aby przeżyć zimę musi sprzedać sól, gromadzoną przez całe lato w obejściach. Niestety podczas kolejnego powrotu karawany solnej, jego syn Urgien (Karma Tensing), który odważył się spróbować nowej drogi przez przełęcze, ginie tragicznie. Jego przyjaciel Karma (Gurgon Kyap), powraca do wioski i staje się obiektem ataku Tinlego, który obwinia go o śmierć syna.
Nie chcę tutaj za wiele zdradzać, bo jednak rozwinięcia akcji nie da się za bardzo przewidzieć, zatem opowiedzieć je oznaczałoby zepsuć zabawę. A przebieg fabularny "Himalaya" jest jedną z wielu zalet, w jaki ten obraz obfituje. Film w sposób płynny wprowadza widza w świat, w którym worek zbrylonej soli może zadecydować o przetrwaniu zimy. Łączy motywy europejskie z tradycja kulturową Nepalu, która mimo naleciałości buddyjskich nadal zachowuje sporo nieoczekiwanych cech, zaskakujących widza raz po raz. Cała historia w elegancki sposób jest oderwana od rzeczywistości - pokazywane wydarzenia mogą się dziać równie dobrze teraz, albo czterysta lat temu. Możliwa staje się obserwacja obcej kultury w jej kolebce, spojrzenie w twarz ludziom z innego czasu. Film ogląda się przy tym lekko i przyjemnie - a jednocześnie daje on świetny wgląd w zupełnie nieznany świat. Bardzo silnie zaznaczona jest tradycja buddyjska, która w dużym stopniu wpływa na życie bohaterów. W końcówce, gdy już wreszcie wszystko się wyjaśni i rozwiąże, widz może dojść do przekonania, że w myśl przypowieści o równowadze wszystko zakończyło się tak, jak powinno. W ten sposób buddyjski akcent zdaje się przenikać do publiczności bez sięgania po łopatologiczne przemowy czy moralizatorstwo.
Ale linia fabularna to tylko jedna z zalet "Himalaya". Drugą są góry. Mnóstwo gór, pokazanych fantastycznymi ujęciami, wspaniale wkomponowanych w opowieść. Jeśli wierzyć siedzącemu obok mnie zapalonemu górskiemu trekkerowi, ten film należy obejrzeć choćby dla samych gór. Operator dał dowód swojej znajomości rzeczy, bo jego praca naprawdę powala na kolana. Zastosował przy tym ciekawy chwyt, kręcąc całość w bardzo żywych kolorach. Ponieważ akcja filmu dzieje się latem, niższe partie gór są pokryte roślinnością - co kadrom dodaje dodatkowego kontrastu między bliskim planem, kipiącym życiem, a odległymi, chłodnymi szczytami gór, gdzieś na horyzoncie.
Mocną stroną filmu są także aktorzy. Przez pewien czas uważałem ich za naturszczyków, ale zdecydowanie to, co pokazali - zwłaszcza Tinle (Thilen Lhondup) - świadczy o ich wysokich umiejętnościach. Prawdopodobnie wpływ na to ma także fakt, że aktorzy mówią po nepalsku - nie ma więc szans na wyłapanie jakichś słabości w dialogach. Trzeba założyć, że cokolwiek zostanie na ekranie powiedziane, tak powinno zabrzmieć. Nie ma się jednak czego czepiać, aktorzy są przekonujący i świetnie pasują do całości.
Ostatnią rzeczą, jaką chciałbym się pozachwycać w tym filmie, jest muzyka autorstwa Bruno Coulaisa. Kompozytor zdecydował się połączyć motywy europejskie z zaśpiewami buddyjskich mnichów, tworząc wyrównaną kompozycję stanowiącą tło dla postaci oraz panoramy gór. I rzecz cała wyszła mu wyśmienicie, nie spodziewałem się, że połączenie dość odmiennych tradycji muzycznych może dać taki dobry efekt. Muzyka jest nienarowista, spokojna, jednocześnie w pewien sposób monumentalna. Ale trzyma jakiś wewnętrzny rytm, rytm życia bohaterów.
Zakochałem się w tym filmie, sam właściwie nie wiem dlaczego. Nigdy nie lubiłem takich obrazów, jakby tematycznie błahych, o leniwej akcji, opartych mocno na umiejętnościach operatora. Ale "Himalaya" urzekł mnie do głębi. Nie wiem, czy ten film jest w stanie zmienić czyjekolwiek życie, ale z pewnością potrafi coś do życia dodać.