Chociaż film Danielsa wymienia się jako kandydata do wyścigu o Oscary, zdaje się, że większa w tym zasługa producenta, Harveya Weinsteina, niż samego filmu.
To wszystko, panie prezydencie?
[Lee Daniels „Kamerdyner” - recenzja]
Chociaż film Danielsa wymienia się jako kandydata do wyścigu o Oscary, zdaje się, że większa w tym zasługa producenta, Harveya Weinsteina, niż samego filmu.
Lee Daniels
‹Kamerdyner›
EKSTRAKT: | 50% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Kamerdyner |
Tytuł oryginalny | The Butler |
Dystrybutor | Kino Świat |
Data premiery | 6 grudnia 2013 |
Reżyseria | Lee Daniels |
Zdjęcia | Andrew Dunn |
Scenariusz | Danny Strong, Wil Haygood |
Obsada | Forest Whitaker, David Banner, Michael Rainey Jr., LaJessie Smith, Mariah Carey, Alex Pettyfer, Vanessa Redgrave, Aml Ameen |
Rok produkcji | 2013 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 132 min |
Gatunek | biograficzny, dramat |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Historia czarnoskórego kamerdynera, który służył w Białym Domu przez kadencje siedmiu kolejnych amerykańskich prezydentów, wyreżyserowana przez bezkompromisowego Lee Danielsa (twórcę „Precious” i „Paperboya”)? Pomysł brzmi świetnie, ale rzeczywistość okazuje się rozczarowywać. Tytułowy kamerdyner, grany przez Foresta Whitakera Cecil Gaines, rozpoczyna opowiadanie swojej historii od przypomnienia dzieciństwa spędzonego na plantacji bawełny. Kiedy jego ojciec ginie, stając w obronie zgwałconej przez plantatora matki Cecila, chłopak zostaje wzięty do domu plantatorów i przyuczany do tego, by być wzorowym służącym. Później spotykamy go już jako pracownika luksusowego hotelu, skąd trafia do Białego Domu. W międzyczasie żeni się z Glorią (Oprah Winfrey) i dochowuje dwóch synów. Kiedy jeden z nich zaangażuje się w walkę o prawa czarnoskórych obywateli Ameryki, życie rodzinne Cecila znacznie się skomplikuje.
Co wyciągają z takiej fabuły twórcy filmu? Przede wszystkim kontrasty. Cała narracja zbudowana jest w schemacie czerni i bieli – bohaterowie są albo źli, albo dobrzy, nic nie dzieje się przez przypadek, wszystko spinają mało efektowne i nie zawsze przemyślane klamry, a historia przetaczająca się przez ekran jest albo Wielką Historią, albo anegdotą. Lee Daniels nie jest najbardziej subtelnym reżyserem, ale widać, że to, o co film się potyka, to słaby, bardzo szkolny, a miejscami zalatujący tezą przez wielkie „T” scenariusz, który sukcesywnie sprowadza film na mieliznę. Nie chcę tu mówić, jaki film Daniels powinien nakręcić, ale o filmie, który nakręcił, spróbujmy więc przyjrzeć się tej konstrukcji fabularnej autorstwa Danny’ego Stronga. „Kamerdyner” jest jak lekcja historii, ale raczej z tych nie zapadających w pamięć. To, co wydaje się intrygującym zabiegiem (jak portret Waszyngtona prześwitujący w tle, który zdaje się śledzić poczynania bohatera przez kilka scen) ucieka w pewnym momencie z opowiadanej historii. Sama zaś wizja historii jest tu przedziwna i wygląda nadspodziewanie prosto. Co gorsza, twórcy nawet nie silą się ją w jakiś sposób skomplikować czy uwiarygodnić, ale uderzają nią widza jak łopatą (prosta zależność: zamach na JFK jest skutkiem jego zainteresowania prawami czarnoskórych) – i nie można tu mówić o spójności na poziomie narracyjnym, że w ten sposób to widzi główny bohater, bo zdecydowanie za dużo jest w tym filmie scen, o których bohater nie ma pojęcia, w których wychodzimy poza jego perspektywę, a które dostają całkiem sporo czasu ekranowego. Tandetnie wypada również klamra fabularna w postaci elekcji Obamy – zresztą to wydarzenie sprawiło, że w ogóle historia prezydenckiego kamerdynera wypłynęła na wierzch, podstawą filmu jest bowiem artykuł z „Washington Post” reportera Wila Haygooda z 2008 roku, napisany przy okazji wyborów prezydenckich.
Nie jest jednak tak, że przez cały film męczymy się ze źle skonstruowaną historią – film Danielsa wygląda interesująco tam, gdzie postaci zostają wyciągnięte spomiędzy mów i kompilacji historycznych klipów, tam, gdzie wreszcie obserwujemy bohaterów z krwi i kości (scena rodzinnej kolacji!). Interesująco jest także tam, gdzie reżyser decyduje się przełamać jednorodność narracji, pokazując dwubiegunowość opowiadanej historii (świetne zderzenie scen z szykowania wykwintnej kolacji w Białym Domu i walki młodych o bycie obsłużonym w barze na miejscach dla „białych”). Czasami też ten brak subtelności w opowiadaniu, cechujący reżyserię Danielsa, przynosi nieoczekiwanie ciekawy efekt: powracający na plantację Cecil, chcąc pokazać żonie, gdzie się wychował, prowadzi ją drogą wzdłuż rozwalających się budynków, mając na sobie ortalionowe dresy w odblaskowych kolorach, tak charakterystyczne dla ostatnich dekad ubiegłego stulecia.
Gra aktorska przemawia na korzyść filmu – niestety nie zawsze pozwala się aktorom pokazać na ekranie coś więcej. Forest Whitaker jest przede wszystkim spokojny, ten przymiotnik chyba najlepiej określa jego rolę, ale zdaje się, że wynika to z takiego, a nie innego przemyślenia koncepcji postaci Cecila Gainesa. Zupełnie niezrozumiałe jest w tym kontekście wyposażenie bohatera w potężną traumę z dzieciństwa, która gdzieś w trakcie trwania filmu wyparowuje. Bardzo dobra jako jego żona – alkoholiczka, rozczarowana matka, obywatelka nie czująca się u siebie jak „u siebie” – jest Oprah Winfrey, kradnąca właściwie wszystkie sceny, w których się pojawia. David Oyelowo jako starszy syn Cecila, Louis, ma postać napisaną w taki sposób, że nie jest jej chyba w stanie zagrać do końca konsekwentnie, zupełnie ginie młodszy syn Gainesów, Charlie (w tej roli Elijah Kelley), aktor nie ma na ekranie czasu, żeby zbudować postać, zanim postawi się przed nią Ważne dla Fabuły Zadanie, które nie zostaje do końca wypełnione, bo widz nie ma czasu się postacią Kelleya przejąć. W rolach trzecioplanowych marnują się Cuba Gooding Junior i Lenny Kravitz (który głównie udowadnia, że się nie starzeje). Epizody z kolejnymi prezydentami funkcjonują trochę na zasadzie anegdot i powielania stereotypów – bo też każdy prezydent to raczej zbiór cech przypisywanych kolejnym głowom państwa, niż próba ukazania rzeczywistych dylematów tych postaci: Kennedy jest przystojny, Nixon się poci, Johnson to teksański skąpiec i tak dalej. Nie dziwi zatem, że z filmu wyparowało dwóch prezydentów: Ford i Carter musieli okazać się zbyt mało wyraziści na takie parodystyczne ujęcie.
Wszystkie filmowe elementy świata przedstawionego podporządkowane są dość schematycznej narracji: nie wyróżnia się muzyka, stanowiąc podkład dla historii, zdjęcia nie są ani specjalnie wysmakowane, ani bardzo złe, wszystko jest tu dość przeciętne i porusza się po wyraźnie dostrzegalnej linii. Balansuje wciąż między kwestiami związanymi z prawami Afroamerykanów – nigdy nie ma mowy o czymś innym, przykładowo kiedy Cecil wchodzi do gabinetu prezydenckiego, żeby nalać oficjelom kawy, za każdym razem omawiana jest właśnie kwestia praw obywatelskich, tyle że przez kolejnego prezydenta. Znikają barwy pośrednie – jeśli pokazywana jest walka o prawa czarnoskórych, to od razu pojawiają się sztandarowe postaci i wydarzenia: Martin Luther King, Malcom X, czy ruch Czarnych Panter. Nic nie dzieje się po prostu, wszystko ma swoje miejsce w epokowej chwili (jak na przykład rozmowa Louisa z Martinem Lutherem Kingiem w hotelu Memphis, gdzie King zostaje chwilę później zastrzelony).
Doczekaliśmy się też oscarowego żarciku, w razie gdyby Akademia nie wzięła Poważnego Filmu o Poważnych Sprawach zbyt poważnie. Wydaje się, że przekonanie o tym, że podjęcie istotnych kwestii społecznych bez względu na formę i wykonanie wciąż zasługuje na nagrodę, żyje i ma się zupełnie dobrze.
Czyli kolejny film zrobiony przez i dla zwolenników poprawności politycznej, która jak rak powoli zżera świat Zachodu.Kilka Oscarów pewne...