„X-Men: Przeszłość, która nadejdzie” to taki „Star Trek: Pokolenia” w świecie mutantów: film, który łączy ze sobą dwie ekipy aktorskie – starą i młodą – oddając hołd tej pierwszej i symbolicznie łącząc pokolenia. Przyznajmy jednak, że w przeciwieństwie do przeciętnego startrekowego odcinka, tu mamy do czynienia z wybornym kinem rozrywkowym.
Konrad Wągrowski
O mutancie, który skakał przez czas
[Bryan Singer „X-Men: Przeszłość, która nadejdzie” - recenzja]
„X-Men: Przeszłość, która nadejdzie” to taki „Star Trek: Pokolenia” w świecie mutantów: film, który łączy ze sobą dwie ekipy aktorskie – starą i młodą – oddając hołd tej pierwszej i symbolicznie łącząc pokolenia. Przyznajmy jednak, że w przeciwieństwie do przeciętnego startrekowego odcinka, tu mamy do czynienia z wybornym kinem rozrywkowym.
Bryan Singer
‹X-Men: Przeszłość, która nadejdzie›
EKSTRAKT: | 80% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 90,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | X-Men: Przeszłość, która nadejdzie |
Tytuł oryginalny | X-Men: Days of Future Past |
Dystrybutor | Imperial CinePix |
Data premiery | 23 maja 2014 |
Reżyseria | Bryan Singer |
Zdjęcia | Newton Thomas Sigel |
Scenariusz | Jane Goldman, Simon Kinberg, Matthew Vaughn |
Obsada | Jennifer Lawrence, Nicholas Hoult, Peter Dinklage, Michael Fassbender, Hugh Jackman, James McAvoy, Ellen Page, Anna Paquin, Ian McKellen, Halle Berry, Patrick Stewart, Evan Peters, Shawn Ashmore, Daniel Cudmore, Bingbing Fan, Booboo Stewart |
Muzyka | John Ottman |
Rok produkcji | 2014 |
Kraj produkcji | USA |
Cykl | X-Men |
WWW | Polska strona |
Gatunek | akcja, fantasy, przygodowy, SF |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Istnieje oczywiście dużo więcej różnic między „Przeszłością, która nadejdzie” a „Pokoleniami”. Mówiąc o oddawaniu hołdu starej ekipie, tak naprawdę myślę o dwójce głównych antagonistów klasycznego cyklu filmowych opowieści o mutantach – Magneto i Profesorze X. Nie da się ukryć, że to zaawansowany wiek obu szacownych aktorów (obecnie już 73 i 74 lata) był przyczyną powstania udanego prequela sprzed 3 lat – „Pierwszej klasy”. Cóż, charyzma charyzmą, ale jednak by dotrzeć do młodego widza, trzeba mu dostarczyć młodszą ekipę, która będzie dobrze wyglądać w kolorowych magazynach. Przyznać jednak należy, że nie mieliśmy tu casusu Haydena Christensena – do ról młodych Xaviera i Magneto zatrudniono niezłego Jamesa McAvoya (wówczas na fali po „Pokucie” i „Wanted”) oraz genialnego Micheala Fassbendera, którą swą aktorską klasę wciąż i wciąż potwierdza.
Ale „Pierwsza klasa” była sukcesem nie tylko ze względu na odpowiedni dobór odtwórców głównych ról. Solidny rzemieślnik Matthew Vaughn („Gwiezdny pył”, „Kick-Ass”), który zastąpił Bretta Rattnera, krytykowanego za chaos w „Ostatnim bastionie” stworzył film zgrabnie łączący w sobie konieczność opowiedzenia pewnych oczywistości i przedstawiania znanych bohaterów z dynamiczną opowieścią rozrywkową z alternatywną wersją kryzysu kubańskiego w tle. Prequel (a może reboot?) „X-Menów” jest idealnie zbalansowany – nie nudzi przekazywaniem oczywistości na temat bohaterów, ale znajduje czas na przedstawienie każdego z nich. Nie jest historycznym brykiem o historii mutantów, ale potrafi jasno określić całe tło tematyczne cyklu. Jest jednocześnie emocjonujący na ludzkim (czy też mutancim) poziomie i nie zapomina o widowiskowości. A na dodatek potrafi wykreować takich Magneto i Mystique, że bez żalu jesteśmy w stanie pożegnać się z ich wcześniejszymi wcieleniami.
Poprzeczka została zawieszona więc całkiem wysoko i Brian Singer, twórca pierwszych dwóch części, który powrócił do cyklu, musiał zmierzyć się z niemałym wyzwaniem. Z drugiej jednak strony miał łatwiej, bo tym razem nie musiał przedstawiać świata i bohaterów i inscenizować obowiązkowych faktów (odejście Mystique od Xaviera do Magneto, przyczyny kalectwa Xaviera), tylko snuć własną, niezależną opowieść. A na tę opowieść wybrano właśnie taką, która łączy światy „X-Men” i „X-Men: Pierwsza klasa” i która oczywiście będzie zawierać koncept podróży w czasie, będąc bardzo luźno opartą na komiksie Chrisa Claremonta i Johna Byrne’a z 1981 roku.
Mamy więc rok 2023, trwa wojna domowa, statki rebeliantów, atakując z ukrytej bazy… No, niezupełnie. Mamy rok 2023, trwa rzeczywiście wojna – specjalne roboty zwane Strażnikami, posiadające umiejętność fizycznej adaptacji do cech swoich przeciwników, prawie kończą już dzieło eksterminacji mutantów. Wprowadzone do produkcji w latach 70. i od tamtego czasu systematycznie doskonalone, zostały stworzone, by bronić ludzkość przed nową rasą. Bezpośrednim zdarzeniem, które zadecydowało o ich rozwoju była zamach, jakiego dokonała Mystique na przemysłowca od lat postulującego bardziej stanowcze kroki wobec mutanciej społeczności, oferującego światu do tego celu właśnie swój wynalazek. W 2023 roku świat jest już wyniszczoną po długiej wojnie pustynią gruzów (skojarzenia z „Terminatorem” są absolutnie nieprzypadkowe), ostatnia grupa mutantów, w skład której wchodzą m.in. Xavier, Magneto, Storm, Wolverine, Rogue, Iceman, Collossus, Blink i Kitty Pryde podejmuje rozpaczliwą akcję – Pryde wysyła w przeszłość świadomość Wolverine’a (on jeden jest w stanie przeżyć taką podróż), by w swym wcześniejszym wcieleniu mógł zmienić historię i zapobiec wojnie. Akcja przeniesie się więc do roku 1973, 10 lat po wydarzeniach z „Pierwszej klasy”, gdzie Wolverine będzie musiał przekonać młodsze wersje Magneto i Xaviera, by mu pomogli.

Już w spodniach. Niestety.
Jak więc widać, twórcy raźno sięgają po klasyczny motyw SF, wyraziście nawiązując zresztą do „Terminatorów” Jamesa Camerona, podobno zresztą nad aspektami podróży w czasie Singer odbył z nim szereg rozmów. Były to jednak chyba dyskusje pobieżne, bowiem logika podróży w czasie i wszystkie ich aspekty to zdecydowanie najsłabsza część „Przeszłości, która nadejdzie”, o czym napiszę w dalszej części tekstu. Ale zapewne przynajmniej dzięki temu mieliśmy całkiem zabawne nawiązanie do „Terminatora” w scenach, gdy Wolverine budzi się w 1973 roku.
Już sam początek filmu – dramatyczny, niesamowicie dynamiczny pojedynek ze Strażnikami pokazuje, że od strony wizualnej będziemy mieli do czynienia z prawdziwą ucztą. To jednak nie tylko doskonałe efekty specjalne – to cała choreografia tej sceny, kreatywne wykorzystywanie zróżnicowanych umiejętności mutantów (prym wiodą zwłaszcza otwierane co chwile miniportale Blink, które wprowadzają niezłe zamieszanie przestrzenne do pojedynku) w połączeniu z doskonałością przeciwnika, przywodzącego na myśl terminatora T-1000 decydują o niesamowitej efektowności tej sceny. I choć film nie jest nastawiony na wielkie rozwałki, to od strony wizualnej do końca nic nie można mu zarzucić. Będą kolejne pojedynki ze Strażnikami, będą akcje, ucieczki, pościgi, pojedynki, będzie wreszcie widowiskowy finał. Być może nie aż tak widowiskowy, jak zakończenie „Pierwszej klasy” z mutantami wmieszanymi między rozgrywkę flot dwóch supermocarstw, ale nadal widowiskowy.

Wielki sukces pośladków Jackmana spowodował, że każdy z bohaterów pragnął mieć jakąś scenę nago.
Zostaliśmy już zresztą przyzwyczajeni, że pod względem wizualnym filmy z uniwersum Marvela to najwyższa światowa półka. Na szczęście w „Przeszłości, która nadejdzie” nie zabraknie tego, co zawsze decydowało o wysokiej jakości całej serii – pogłębionej charakterystyki bohaterów, relacji między nimi oraz całkiem poważnych podtekstów. Te ostatnie są oczywiste, nie ma tu jakiegoś novum w cyklu, ale cieszy, że nadal są zaakcentowane. Obecność odmieńców w naszej społeczności kojarzona jest wciąż z odmiennościami z naszego świata i reakcjami na nie. Mutanci wciąż jasno symbolizują stosunek społeczności do innych ras, narodowości, czy mniejszości seksualnych. Powraca znane z „Pierwszej klasy” hasło „Mutant and proud!”, powracają też dylematy bohaterów, jak powinni odnosić się do własnej odmienności i jak powinni definiować swą relację ze społeczeństwem. Pod tym względem cykl o „X-Menach” z pewnością przenosi najbardziej poważne treści z wszystkich obecnych cykli superbohaterskich.
Jeśli zaś chodzi o bohaterów, to wyglądało, że będzie to film Wolverine’a – jednego z ulubionych bohaterów wśród fanów, który doczekał się już dwóch własnych spin-offów, a tu miał być postacią łączącą symbolicznie dwa światy (mając o tyle łatwiej, że z założenia jego bohater się nie starzeje – lub starzeje się w niewielkim stopniu – i wygląda prawie tak samo w roku 1973 i 2023). Wolverine oczywiście jest wciąż obecny na planie, oczywiście jest cool i w ogóle, ale jednak nie dzierży palmy pierwszeństwa – dużo wyraziściej pokaże się znów Magneto, ciekawszą postacią będzie też Mystique. Na osłodę pozostanie zaprezentowanie przez Hugh Jackmana swej imponującej muskulatury w jednej nagiej scenie (mam nadzieję, że nic nie zostało podrasowane komputerowo…).

Ze względu na przedłużającą się suszę posłowie zaprosili do Sejmu szamana, który miał ściągnąć deszcz.
Numerem jeden pozostaje jednak wciąż Magneto. Widać, jak doskonałym pomysłem było powierzenie tej roli Michaelowi Fassbenderowi, aktorowi znakomitemu, jednocześnie o niebywale zimnej fizyczności. Magneto swymi najdrobniejszymi działaniami może wywoływać u widza dreszcze, w filmie pełnym komiksowych przerysowań jest wciąż autentyczny, wyrazisty, budzący silne emocje. Niesamowite, że nawet w scenach mogących wyglądać na groteskowe – gdy lewituje w towarzystwie wielkiego stadionu i grupy człekokształtnych robotów, nie ma w nim nic śmiesznego. W ten sposób umacnia wizerunek najciekawszej, najbardziej złożonej postaci całego uniwersum.
Słabiej musi na jego tle wypaść James McAvoy w roli Charlesa Xaviera, oczywiście przede wszystkim dlatego, że jest mniej charyzmatycznym i utalentowanym aktorem. Na jego korzyść można jednak przywołać fakt, że odtwarza postać Profesora X w bardzo trudnym dla niego okresie wewnętrznego załamania i ta część jego osobowości jest całkiem udanie oddana. McAvoy bowiem dużo lepiej potrafi odgrywać słabości swego bohatera, niż jego siłę.

Film był pełen dynamicznych scen.
Na trzecią główną bohaterkę wyrasta Mystique, w dużo większej i ciekawszej roli niż w części poprzedniej, być może zresztą najciekawszej w całym cyklu. Nie ma w tym nic dziwnego – w ciągu kilku lat od ostatniej części kariera Jennifer Lawrence nabrała niesamowitego rozpędu: Oscar za rolę w „Poradniku pozytywnego myślenia”, nominacja za „American Hustle”, światowa popularność „Igrzysk śmierci”, w których zagrała główną rolę. Takiej gwiazdy nie można nie wykorzystać, a sama aktorka dobrze wykorzystuje możliwości, jakie daje jej postać, niuansując motywacje swej bohaterki i nadająca jej emocjonalnej szczerości. Wszyscy inni mają swoje pięć minut: najdłuższe Quicksilver w przezabawnej interpretacji Evana Petersa (scena w Pentagonie to absolutna perełka humoru), szansę na zaistnienie będzie miał również Beast, nieco słabiej wypadną bohaterowie z 2023 r. Tu zapamiętamy jednak głównie Iana MacKellena i Patricka Stewarta, występy innych, w tym tak przecież uznanych aktorek jak Ellen Page i Halle Berry, czy wschodzącej gwiazdy w osobie Omara Sy, można interpretować jedynie w charakterze cameo. Cóż, mimo połączenia światów, to rok 1973 jest w filmie dominujący.
I choć nie mamy tu tak ciekawego odtworzenia realiów epoki, jak w „Pierwszej klasie”, to znów nie zabraknie aluzji historycznych do autentycznych wydarzeń – tłem filmu tym razem będą rokowania pokojowe w wojnie wietnamskiej, nie zabraknie też aluzji do zamachu na prezydenta Kennedy’ego (który zresztą w jednej z wcześniejszych koncepcji filmu miał być jego głównym tematem, ostatecznie zdecydowano się jednak od tego odstąpić). Autentyczne realia, umieszczenie akcji nie w jakimś nieokreślonym Neverlandzie, ale częściowo w naszej historii pozwala nie tylko cieszyć się poznawaniem niuansów historii alternatywnej, ale też daje szansę mocniej wybrzmieć poważniejszym podtekstom tej opowieści.

Ostatni rzut oka na ojczystą ziemię posłów zmierzających do europarlamentu.
Czas więc na podsumowanie. „X-Men: Przeszłość, która nadejdzie” jawi się całościowo jako idealne wcielenie kina rozrywkowego. Nie do końca broniąc się co prawda od strony logicznej (o czym za chwilę), poza tym jest wyjątkowo dobrze skrojoną filmową rozrywką, bardzo dobrze wykorzystując potencjał głównych i doskonale balansując między akcją, patosem i humorem. Co będzie dalej? Jak wykorzystany zostanie potencjał obu ekip (bo jednak nic nie wskazuje, że ta wcześniejsza ma zostać odesłana w niebyt)? Na pewno warto czekać, by się o tym przekonać. „X-Men: Apocalypse” zapowiadany jest na rok 2016.
Na koniec jednak łyżka dziegciu w tej beczce miodu. Albo lepiej – garść złych mutacji w zdrowym organizmie. Ponieważ jednak dalsze fakty zdradzają istotne szczegóły fabuły filmu, sugeruję przerwać lekturę, jeśli jeszcze nie mieliście szansy by się z nim zapoznać.
Jak wspomniałem, największym problemem filmu jest wykorzystanie motywu podróży w czasie. Nie ma w tym nic specjalnie dziwnego, na paradoksach czasowych wykładało się już wielu twórców. Nie oczekuję też jakiejś specjalnej dbałości o fakty naukowe, na litość, nie mamy przecież do czynienia z rasowym SF, tylko z filmem komiksowym, w którym mutacje powodują takie umiejętności, jak rzucanie kręgami energii, zamrażanie czy zmiany własnego kształtu. Ale jednak jakaś wewnętrzna logika powinna być.
Tymczasem mamy jednak zasadniczą sprzeczność z poprzednimi częściami – wiemy, że program Strażników został rozpoczęty w roku 1973, wiemy, że był rozwijany przez kolejne 50 lat. Dlaczego więc nic nie jest na ten temat wspominane w filmach „X-Men”, „X-Men 2” i „X-Men: Ostatni bastion”. Jakim cudem pojawia się tam Mystique, zważywszy na jej rolę w roku przełomu? A jeśli nawet jakoś się wykaraskała (jej los jest sugerowany, choć nieoczywisty), to dlaczego nic o tym nie wspomina? Ano zapewne dlatego, że w czasach powstawania pierwszej trylogii, jej twórcy nie myśleli o żadnych Strażnikach (obecnych w komiksach, nie wykorzystanych w filmach).

Chyba nam się zaplątał kadr ze zwiastuna Ewolucji Planety Małp.
A można było łatwo ominąć tę mieliznę. Można było założyć, że przyszłość apokaliptyczna jest rzeczywistością alternatywną do wcześniejszych filmów, a fabuła „X-Men”, „X-Men 2” i „Ostatniego bastionu” jest właśnie rzeczywistością PO ZMIANIE. Wtedy wszystko jakoś tam trzymałoby się kupy przynajmniej na poziomie podstawowych faktów. Niestety, scena, w której Xavier „czyta” pamięć Wolverine’a i odnajduje w niej wszystkie wspomnienia z poprzednich filmów wyraźnie wskazuje, że poprzednie części to ta sama rzeczywistość, co początek „Przeszłości, która nadejdzie”, co w oczywisty sposób wywala logiczny sens całości. A do tego dochodzi absurdalna w swej wymowie scena, gdy Xavier odkrywa, że świadomość Wolverine’a wróciła do przyszłości. Profesor prawie skacze z radości. Z radości? Cieszy się z tego, że bezpowrotnie zniknęła świadomość jego wieloletniego przyjaciela i została zastąpiona przez jaźń kolesia, którego znał przez kilka dni pół wieku temu? Jaki w tym sens?
Twórcy też nie do końca potrafią określić, jaki jest w 1973 r. stan wiedzy na temat obecności mutantów na Ziemi. Z jednych faktów wynika, że zagrożenie jest od dawna znane (w końcu Magneto jest więźniem w Pentagonie, ale jego więzienie pozbawione jest części metalowych), w innych miejscach sugeruje się, że władze o obecności wśród nas nowej rasy nie wiedzą prawie nic…
Zważcie, że nie próbuję nawet rozważać sprzeczności między „Przeszłością…” a dwiema częściami „Woverine’a”…
Kwestii podróży w czasie, spójności z poprzednimi częściami Brian Singer i scenarzysta Simon Kinberg (który wcześniej pisał skrypt dla części najsłabszej: „Ostatniego bastionu”) nie przepracowali więc zbyt uważnie. Aby więc cieszyć się filmem, na nielogiczności należy przymknąć oko. Na szczęście, ze względu na liczne inne atrakcje filmu, da się to z pewnością zrobić.

Dzięki!