Każdy festiwal kiedyś się kończy – a 30. Warszawski Festiwal Filmowy skończył się wczoraj. Co z tego wynika? Ano to, że dziś publikujemy ostatnią z niego relację.
Każdy festiwal kiedyś się kończy – a 30. Warszawski Festiwal Filmowy skończył się wczoraj. Co z tego wynika? Ano to, że dziś publikujemy ostatnią z niego relację.
Właściciele (Ukkylikamshat, reż. Adilkhan Yerzhanov)
Karolina Ćwiek-Rogalska [20%]
Zwycięzca tegorocznej edycji konkursu Wolny Duch za – jak lakonicznie napisało jury – bycie „filmem najbardziej wolnym duchem”. Stwierdzenie to przywodzi na myśl sytuację, w której nie bardzo ma się cokolwiek do powiedzenia, co całkiem nieźle obrazuje zresztą to, co widzimy na ekranie. Opowieść o trójce rodzeństwa, które dziedziczy dom na wsi i udaje się tam, by przejąć spadek, to ciekawy przypadek tego, w jaki sposób źle wprowadzany realizm magiczny może popsuć ciekawie zapowiadającą się fabułę. Reżyser do końca nie może się zdecydować, jaki Kazachstan chce pokazać. Miesza więc motywy rodem z Marqueza, doprawia kafkowskim obrazem wymiaru sprawiedliwości, przyozdabia konfetti ze zderzenia „Zachodu” ze „Wschodem” (w stylu adidasy do spaceru po stepie), po czym zostawia widza na lodzie, chichocząc. Ciekawe środki artystyczne używane po raz tysięczny mają prawo znużyć nawet najbardziej cierpliwych widzów. Realizm magiczny ma tu zastępować jakiekolwiek prawdopodobieństwo rozwoju postaci (lub jego braku) albo ilustrować obyczaje na dalekiej prowincji. Sprawia to zatem wrażenie, że twórcy z braku lepszych pomysłów na rozwój sytuacji stwierdzili: a, co tam, teraz śpiew, muzyka i magia! Tam, gdzie historia rzeczywista zaczyna tracić kontury, tam też rozpada się cały film. To niestety problem większości tego typu historii, bo trzeba wielkiej maestrii by utrzymać sypiące się wątki fabularne. Można zobaczyć ze względu na estetyczne zdjęcia, ale od filmu powinno się jednak wymagać czegoś więcej niż piękno kadrów.
Patriota (Isänmaallinen mies, reż. Arto Halonen)
Karolina Ćwiek-Rogalska [70%]
Główny bohater, Toivo, przez przypadek odkrywa, że jego krew posiada dużo więcej hemoglobiny niż u przeciętnego zjadacza chleba. Trochę się obawia, czy nie to przyczyniło się do przedwczesnej śmierci jego ojca, ale zostaje uspokojony przez lekarza – przypadkiem pracującego także dla drużyny fińskich narciarzy – że to nie przekleństwo, ale dar. W ten sposób bohater znajduje się nagle w drużynie, gdzie służy za bank krwi na dwóch nogach: jego krew przetacza się Aino, młodej narciarce, by polepszyć jej wyniki. Aino mierzy wysoko, bo w olimpijskie złoto.
Mimo tego, że twórcy operują dość prostymi środkami artystycznymi, film niewiele na tym traci. Humor, którym przełamują dramatyczną historię zmagania się jednostek z systemem, oparty jest głównie na grze ironicznych kontrastów i zabawy ze stereotypami na temat Finów. W tle znajduje się walka Toivo, by zachować jakiekolwiek standardy moralne i Aino, by wygrać i nie zostać przyłapaną na dopingu. Twórcy trochę niekonsekwentnie rozkładają tu akcenty, kreując z Aino postać, która z jednej strony każe sobie współczuć, bo jest zmuszana do brania dopingu, by w ogóle cokolwiek osiągać w większych rozgrywkach, a z drugiej strony pokazują ją jako karierowiczkę, która nie zawaha się robić kariery przez łóżko.
Szkoda, że twórcy nie poświęcili więcej uwagi autoironicznemu portretowi Finlandii, bo te fragmenty należą do najlepszych w filmie. Dochodzi do tego portret człowieka, który stacza się przygnieciony przez maszynę systemu, w rytm biblijnego przeboju Boney M. Nieco sztampowo wychodzą natomiast kawałki zupełnie poważne, przeważnie monologi bohaterów. Dodatkowe wyrazy uznania należą się za ciekawą grę z motywem wampiryzmu.
TOTART czyli odzyskiwanie rozumu (reż. Bartosz Paduch)
Karolina Ćwiek-Rogalska [80%]
Film Bartosza Paducha o formacji artystycznej TOTART jest nie tylko przykładem porządnej pracy dokumentalisty, ale także trzymającym w napięciu thrillerem, wieloaspektową analizą pokazywanego zjawiska i historią o polskiej awangardzie lat 80. i jej wejściu w świat kapitalistycznej transformacji po upadku żelaznej kurtyny. Paduch oddaje głos wielu ludziom, zaangażowanym w TOTART, pozwalając, by ich wypowiedzi komentowały się nawzajem. W ten sposób pokazuje, jak narracja o wydarzeniach przechodzi różnego rodzaju ewolucje wraz z upływem czasu i zmianą kontekstu. Jest też „TOTART…” opowieścią o charyzmatycznej jednostce i jej wpływie na otoczenie – ten wątek zdecydowanie najwyraźniej widać w filmie i sposób jego poprowadzenia jest nie tylko sprawny technicznie, ale też bardzo ciekawy narracyjnie. Oczarowanie i rozczarowanie postępowaniem Adama Sajnóga, lidera formacji, stanowi oś całego dokumentu. Oś, wypada dodać, bardzo dobrze pomyślaną i przeprowadzoną. Również wykorzystanie niektórych środków wyrazu TOTART-u w warstwie technicznej jest zabiegiem ciekawym. Wiąże się z tym jednak momentami zbędne przeciąganie niektórych scen, przez co zdarza się, że dokument wytraca tempo. Tym niemniej jest to bardzo udana, intrygująca produkcja.
Vincent (reż. Thomas Salvador)
Urszula Lipińska [70%]
Filmowy dziwoląg. Nie łatwo go kupić, ale też nie sposób całkowicie odrzucić. Jeden z krytyków napisał, że to artystyczna wersja filmu o superherosach i to jest pomysł na interpretację, który ciekawie tę fabułę rozpracowuje. Ogniskuje się bowiem ona wokół Vincenta, człowieka o nadprzyrodzonych możliwościach. Vincent szczególnie reaguje na wodę czy wiatr – żywioły dodają mu wybitnych sił. Nagle mężczyzna potrafi pływając na delfin, albo latać jak ptak, co już uzupełnia fabułę o szalone zwroty akcji. Ponadto, „Vincent” jest romansem, pięknym filmem o miłości. Struktura nie różni się zatem od pierwszego lepszego „Spidermana” czy „Batmana”, francuska fabuła jest natomiast kompletnie pozbawiona spektakularnych scen właściwych temu typowi kina. Jest właściwie spektakularności odwrotnością, bo nawet szczególne właściwości Vincenta dzieją się tu mimochodem, nie wiadomo skąd pochodzą i dlaczego, akurat Vincent je posiada. Żadnego drążenia tematu, rozkładania na czynniki pierwsze, retrospekcji z laboratorium i innych tego typu wątków. I dzięki ich brakowi „Vincent” zdecydowanie zyskuje, jako kino lekkie i kompletnie bezpretensjonalne, a jednocześnie zrobione z pomysłem i konsekwencją.