Dekady całe minęły od czasu, gdy kino po raz pierwszy pokazało wojnę. Na początku ograniczenia techniczne powodowały, że na ekranach oglądano niewyraźne postacie, biegające zabawnie szybko i strzelające do siebie z małej odległości.
Grzegorz Wiśniewski
Szeregowiec Zajcew
[Jean-Jacques Annaud „Wróg u bram” - recenzja]
Dekady całe minęły od czasu, gdy kino po raz pierwszy pokazało wojnę. Na początku ograniczenia techniczne powodowały, że na ekranach oglądano niewyraźne postacie, biegające zabawnie szybko i strzelające do siebie z małej odległości.
Jean-Jacques Annaud
‹Wróg u bram›
EKSTRAKT: | 70% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Wróg u bram |
Tytuł oryginalny | Enemy at the Gates |
Dystrybutor | UIP |
Data premiery | 20 kwietnia 2001 |
Reżyseria | Jean-Jacques Annaud |
Zdjęcia | Robert Fraisse |
Scenariusz | Jean-Jacques Annaud, Alain Godard |
Obsada | Jude Law, Ed Harris, Ron Perlman, Rachel Weisz, Bob Hoskins, Joseph Fiennes |
Muzyka | James Horner |
Rok produkcji | 2001 |
Kraj produkcji | Irlandia, Niemcy, USA, Wielka Brytania |
Czas trwania | 131 min |
WWW | Polska strona Strona |
Gatunek | dramat, wojenny |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Później było coraz lepiej – lepsze zdjęcia, szersze panoramy, kolor, dźwięk, stereo, DD… jednak na dobrą sprawę w pokazywaniu wojny niewiele się zmieniło od czasów Griffitha. Kręcono dziesiątki filmów, na których żołnierze biegali albo i nie, strzelali albo i nie, padali albo i nie – i jakkolwiek w warstwie znaczeniowej były to elementy czytelne, dostarczające widzowi złudzenia obserwacji wojny, tak naprawdę mówiły o wojnie tyle co partia szachów rozgrywana publicznie. Reguły były jasne – goniec zbity przez pionka spada z szachownicy, żołnierz postrzelony przez wroga, pada na ziemię i się nie rusza.
Czy jednak takie podejście było w stanie dostarczyć widzowi wrażeń naprawdę realnych?
Owszem, w kręconych filmach wojennych zawsze obecny był element dramatyzmu – bohaterowie zginą czy przeżyją? Uda im się czy nie uda? Wiele zależało od etykietki – w obrazach podpisanych ’film wojenny’ zazwyczaj się udawało, w oznaczonych lakonicznym ’dramat wojenny’ nie należało szukać happy endu. Wrażenia jakie widzowie odbierali bliższe były jednak tym, jakie budzą się podczas oglądania teleturnieju. To zdroworozsądkowe, skalkulowane emocje, których w dwadzieścia minut po zakończeniu programu nawet się nie pamięta.
Miałkość takiego podejścia bezbłędnie wykazał „Szeregowiec Ryan” („Saving Private Ryan”) Stevena Spielberga – film, co do którego mam kilka bardzo silnych uprzedzeń natury logicznej, jednak oddając sprawiedliwość muszę uznać jego klasę w kwestii klimatu. To film bez bohaterów w klasycznym znaczeniu tego słowa, każda z postaci znajdujących się na ekranie może zginąć w każdej chwili w okrutny i zaskakujący sposób. Wyraźnie widać to zwłaszcza w scenach otwierających, podczas lądowania na plaży „Omaha”, gdzie śmierć po prostu nie wybiera, kule i granaty moździeżowe masakrują każdego kto nie ma szczęścia – a na wojnie jest takich wielu. Genialność „Ryana” polega jednak nie na technicznej sprawności, lecz na umiejętnie wygenerowanym klimacie niemal-prawdziwej-wojny. Zdecydowanie Spielbergowi udało się zbliżyć najbardziej do granicy jaka dzieli rzeczywistość od fantazji, sprzedać widzowi wojnę, której nie analizuje się na chłodno, lecz odbiera instynktami na najniższym możliwym poziomie.
Nie wiem jak dalece pomysł nakręcenia „Wroga u bram” wyniknął z filmu Spielberga, należy jednak przypuszczać, że między obiema produkcjami zachodzi dość silny związek na płaszczyźnie artystycznej. Nie sądzę, aby Annaud zamierzał skopiować „Ryana” jednak silna inspiracja zapewne miała miejsce. Reżyser był zresztą w podwójnie komfortowej sytuacji, ponieważ wybór tematu – bitwy pod Stalingradem – od ręki zapewniał mu materiał do całej rzeszy wydarzeń dużo mocniejszych niż epizod Amerykanów na „Omaha”, a ponadto pracował z Niemcami, którzy wcześniej zrealizowali znakomity film Josepha Vilsmaiera „Stalingrad”. Producenci z kilku krajów zapewnili stosunkowo wysoki budżet – 70 milionów dolarów, a panowie Annaud i Godard dostarczyli scenariusz. Po kilku miesiącach poszukiwań wybrano odpowiednie plenery i rozpoczęto zdjęcia.
Film opowiada o losach szeregowego Wasilija Zajcewa (Jude Law), poborowego z Uralu, który w najbardziej krytycznym momencie walk pod Stalingradem zostaje przerzucony na front. Zajcewowi udaje się przeżyć piekło pierwszych dni na froncie oraz zawrzeć znajomość z politrukiem Daniłowem (Joseph Fiennes). Wkrótce umiejętności Zajcewa czynią go najbardziej znanym snajperem radzieckim na terenie Stalingradu. Daniłow szukając własnej drogi w górę hierarchii robi z niego bohatera całego kraju, odpowiadając tym samym na apel Nikity Chruszczowa (Bob Hoskins), który domaga się od oficerów politycznych ideologicznego wspomożenia żołnierzy. Gdy zadawane Niemcom przez Zajcewa straty stają się irytująco wysokie, z Niemiec zostaje przysłany do Stalingradu major König (Ed Harris), instruktor szkoły snajperów w Zossen. Pruski oficer, zapalony myśliwy, na rozkaz dowództwa ma skończyć z mitem niezwyciężonego radzieckiego snajpera. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdyż w pobliżu Wasilija pojawia się Tania (Rachel Weisz), żołnierka zdecydowana walczyć z faszyzmem za wszelką cenę. Podoba się ona zarówno Daniłowowi jak i Zajcewowi.
Należy się domyślać w tym wszystkim happy endu – nie jest on jednak winą hollywoodzkich zapędów scenarzystów, ale samej historii. Film oparto bowiem – zresztą bardzo luźno – na wydarzeniach rzeczywistych. Wasilij Zajcew to postać historyczna, doskonały snajper, który przeżył nie tylko piekło Stalingradu ale i całą wojnę. Podobnie jego przeciwnik, major Konig, nie jest zmyślony, chociaż naprawdę nazywał się Thorwalds. W niespecjalnie równym pojedynku – Zajcew znał bowiem realia Stalingradu, podczas gdy Thorwalds nie – Zajcew zabił swojego adwersarza, w okolicznościach może nie mniej dramatycznych, natomiast dużo mniej filmowych niż te, którymi częstują nas twórcy „Wroga u bram”.
Film w rzeczy samej jest niezły, chociaż bardzo nierówny. Tym co urzeka w sposób naprawdę absolutny, jest scenografia. Dla potrzeb filmu zbudowano rozległą makietę centrum Stalingradu wraz z charakterystycznym pomnikiem tańczących dzieci w centrum Placu Czerwonego. Imponująco wypadł także dom towarowy, pełen rozmaitych drobiazgów, poniszczonych i zupełnie zapomnianych pośród okrucieństwa wojny. Widać, że w zwizualizowanie tła włożono sporo wysiłku i nie podszedł on na marne. Drobne zgrzyty, w rodzaju pojawiającego się niekiedy zniszczonego T-34 modelu dostępnego dopiero od roku 1944, rekompensują – pokazane po raz pierwszy w historii filmu wojennego – prawdziwe niemieckie czołgi z tego okresu. Chwilami także rzuca się w oczy dużo rzadsza niż w prawdziwym Stalingradzie gęstość zabudowy, jednak filmowane jest to zręcznie, tak że nie przeszkadza. Ponadto zdjęcia zrobiono podobną manierą jak w „Ryanie” – kadry są odbarwione, nieco przyciemnione, ani przez chwilę nie widać słońca (co, nawiasem mówiąc, nieco dziwi, bo koniec września 1942 był słoneczny). Postacie nie wyłamują się z tego obrazu, ich mundury są zużyte i podarte, ich ręce i twarze brudne. Wokół nich tylko gruzy, błoto i kałuże. Paskudne. I jakie prawdziwe. Przy okazji pochwał strony wizualnej nie mogę też nie zwrócić uwagi na nieźle zrealizowany początkowy nalot Stukasów, wygenerowanych całkowicie na komputerze (co faktycznie niestety widać); oraz absolutnie genialną wizualnie scenę nalotu Heinkli na niskim pułapie. Czegoś takiego nigdy jeszcze nie widziałem.
Nie mam także nic do zarzucenia aktorom. Ich interpretacja postaci (zwłaszcza politruk w wykonaniu Josepha Fiennesa) jest dość ahistoryczna, jednak ich zachowania i emocje pasują do opowiadanej historii. Jude Law jest wiarygodnie zagubiony, Fiennes bezlitosny, Harris po prusku chłodny. Oczywiście daleki jestem od tego, by nazwać te kreacje znaczącymi, jednak głosy jakie odzywały się tu i ówdzie, gromiące słabą jakość aktorstwa we „Wrogu u bram”, mam za demonizowanie faktów. Gdy uwzględnić takie perełki jak Ron Perlman w roli doświadczonego snajpera, czy Bob Hoskins w roli Nikity Chruszczowa, nie ma powodów do specjalnego narzekania. Owszem, pewnych rzeczy nie są w stanie przeskoczyć – w dialogi wepchnięto zbyt wiele banałów, które słyszeliśmy wiele razy i czasem w lepszym wykonaniu. Jest to o tyle irytujące, że bardzo wydłuża czas projekcji, nie wzbogacając widza właściwie w nic.
Całe narzekanie można za to zużyć przy omówieniu batalistyki. To najważniejszy element filmu wojennego, którego akcja rozgrywana jest na linii frontu. W nim wojna pokazuje swoje najbardziej bezpośrednie oblicze. Wbrew pozorom nie liczy się tutaj sama strzelanina, jak mi to ostatni zarzucano. Rzecz leży w całej gamie elementów, których suma daje dopiero spójną wizję. Liczą się bowiem zarówno zdjęcia, prowadzenie kamery, koncepcja choreograficzna, montaż oraz – nomen omen – efekty pirotechniczne. Odwołując się znów do scen z „Ryana” – lądowanie na plaży „Omaha” nie dlatego tak kopie, gdyż jest tam strasznie dużo strzelaniny. Kopie dlatego, ponieważ reżyserowi i operatorowi udało się dobrze wymieszać wymienione wyżej składniki i w ten sposób uzyskać żywą, poruszającą sekwencję.
Niestety realizatorom „Wroga u bram” poszło gorzej. Masowe starcia pokazane w filmie są nie tylko źle opracowane choreograficznie, zabrakło też pomysłu jak je pokazać. Zamiast wrażenia chaosu pola bitwy, oferują jedynie wrażenie chaosu na planie. Annaud skorzystał po prostu z doświadczeń setek zwyczajnych filmów wojennych nakręconych wcześniej i zaproponował bezosobowy plan szeroki, przez co walka wygląda jak filmowy przerywnik w grze komputerowej, a nie dramatyczne starcie. Dość intrygujący jest zresztą fakt, że scen masowych bitew jest bardzo niewiele – i to w sytuacji, gdy Zajcew walczy na terenie, na którym miały miejsce najpotężniejsze natarcia i kontrnatarcia. Na szczęście sceny z udziałem Zajcewa, toczącego z kilkoma towarzyszami klasyczną wojnę snajpera, są nakręcone bez zarzutu. Dobrze wtapiają się w opowiadaną historię i ukazują fatalizm drzemiący wtedy w Rosjanach.
Cios w plecy zadaje za to muzyka, do której autorstwa przyznał się nie kto inny jak sam James Horner. Osobiście mam do niego słabość i lubię jego kompozycje, niestety ścieżka dźwiękowa do „Wroga u bram” jest tak nieprawdopodobnie słabą chałturą, że aż nie mogłem uwierzyć. Zupełnie nieoryginalna w kwestii motywów muzycznych jest do tego we fragmentach ilustracyjnych pełna bezlitosnych autoplagiatów z wcześniejszych kompozycji jak „Willow” czy „Aliens”. Nie jest to pierwszy taki przypadek w historii (dość wspomnieć casus „Czasu patriotów” z Harrisonem Fordem), ale i tak źle wróży na przyszłość.
Świadomie rezygnuję tutaj z wyciągania filmowi niekonsekwencji czy ahistoryzmów, ponieważ są one zbyt liczne, a na widowiskowość filmu raczej nie wpływają. Możliwe zresztą, że po prostu zbyt wiele oczekuję od scenarzystów i producentów.
Reasumując, Annaud wyraźnie nie radzi sobie ze scenami o dużym rozmachu, mimo, że wie jak stworzyć klimat i wzmocnić go elementami wizualnymi. Natomiast sceny kameralne wychodzą mu całkiem dobrze, w co zresztą nigdy nie wątpiłem. W efekcie film raz zyskuje klimat, by po chwili go stracić, a następnie znów odzyskać. Niestety Annaud nie potrafi obudzić tego klimatu w scenach batalistycznych. Nasuwa się oczywiście pytanie, dlaczego w takim razie brał się za film o bitwie pod Stalingradem? Ja na nie odpowiedzi nie udzielę. Film jednak polecam, ponieważ zawiera on wiele świetnych sekwencji, które w moim odczuciu bilansują wymienione przeze mnie wady.
Waham się jeszcze, czy pochwalić „cud tłumaczeniowy” jaki niewątpliwie spogląda z plakatów. Wbrew pozorom bowiem wiernie i logicznie przełożony tytuł filmu to ciągle jeszcze pewne novum w naszym kraju. Wiele razy zastanawiałem się pod jakim tytułem obraz Annauda zostanie wprowadzony na ekrany – może „Wróg pod bramą”, nasuwający skojarzenia z jakimś wnerwionym dresem zaczajonym pod klatką schodową. Jednak o dziwo, tym razem tytułu nie udało się zepsuć. Owszem, schrzaniono tłumaczenie niektórych dialogów, jednak tytuł jakoś się ostał. Cóż mogę napisać – tak trzymać, panowie tłumacze. Tak trzymać.