Już od dawna wiadomo, że kino gryzie własny ogon. Jednak oglądając „Próbę sił” (świetne, doprawdy, tłumaczenie tytułu „Bless the Child”) odnosi się wrażenie, że kino wcale ogona nie gryzie. Ono go wręcz przeżuwa, badając granice cierpliwości widza.
Próba nerwów
[Chuck Russell „Próba sił” - recenzja]
Już od dawna wiadomo, że kino gryzie własny ogon. Jednak oglądając „Próbę sił” (świetne, doprawdy, tłumaczenie tytułu „Bless the Child”) odnosi się wrażenie, że kino wcale ogona nie gryzie. Ono go wręcz przeżuwa, badając granice cierpliwości widza.
Film jest – nie bójmy się tego słowa – zły. Tak zły, jak to tylko możliwe przy filmie zasługującym na kinową dystrybucję (fatalne słowo – „zasługuje” to on tak naprawdę co najwyżej na kasety wideo). Pusty, schematyczny, krzyczący nadmiarem efektów specjalnych. A przede wszystkim głupi.
W pewną grudniową noc 1993 roku u Maggie O’Connor (w tej roli Kim Basinger) zjawia się jej siostra Jenny (Angela Bettis), narkomanka, i zostawia jej urodzoną parę dni wcześniej córeczkę – Cody. Maggie, cierpiąc na nadmiar uczuć macierzyńskich (miała trzy poronienia), przygarnia dziecko i opiekuje się nim, mimo, iż dziewczynka wykazuje pewne objawy autyzmu. Po sześciu latach jako takiej sielanki zaczynają w mieście ginąć dzieci w wieku Cody. W końcu zgłasza się po córeczkę Jenny i zwyczajnie ją wykrada. Okazuje się jednak, że za porwaniem kryją się potężne (tu nastąpić powinien sarkastyczny rechot, ale się powstrzymam) siły Zła. Czy może raczej zła (przepraszam, nie będę stosował należnej temu wyrazowi czcionki, bo będzie tak mała, że nic nie da się odczytać).
Na poszukiwania dziecka rusza przyszywana matka i policjant po seminarium duchownym.
Fabuła stanowi zadziwiający zlepek kryminału/horroru/sensacji z motywami zaczerpniętymi z Biblii. Tyle, że okrutnie przetworzonymi, że wspomnę tylko zmianę Jezusa na Cody (widać w dzisiejszych czasach political correctness dziewczynka lepiej się sprawdza). W dodatku akcja dzieje się w Ameryce, gdzie niechybnie nowy Zbawiciel (przepraszam – oczywiście chciałem napisać „nowa Zbawicielka”) się objawi (przede wszystkim dlatego, by mieć w młodości blisko do Disneylandu, a potem zrobić karierę w Hollywood).
„Próba sił” to chyba najlepszy przykład na to, co komputery zrobiły ze współczesnym kinem. Mnogość efektów specjalnych (w większości absolutnie zbędnych) tłamsi fabułę i odwraca uwagę. Na ekranie hasają stada komputerowych szczurów, krążą dziesiątki komputerowych demonów, komputerowe są także anioły. Za dużo tego. Zbyt intensywna i huczna jest też Interwencja Boska. Odnoszę nieodparte wrażenie, że cała ta obfitość efektów ma łatać dziury i mielizny scenariusza. Bo przecież „Dziecko Rosemary”, „Omen”, czy w mniejszym stopniu „Armia Boga”, potrafiły obejść się praktycznie bez efektów specjalnych. A mimo to były straszne i niepokojące, prawda?
Ten film zaś, jeśli jest straszny, to tylko dlatego, że ma pustą i drętwą fabułę, która odrzuca i zniesmacza. Jest tutaj tak dużo bzdur i schematów, że nie da się, po prostu nie da się sensownie odebrać tego filmu. Pominę fakt, iż kinematografia amerykańska znów uparła się epatować eksploatacją dzieci (wielokrotnie jest podkreślane zamordowanie piątki sześciolatków, zaś niewinna i słodka główna bohaterka wykorzystywana jest do niecnych celów przez niecnych ludzi). Przede wszystkim jednak śmieszą siły Szatana – tak na oko łącznie jakieś dwadzieścia, pod koniec filmu może nawet i trzydzieści osób. A przewodzi im demoniczny gościu (Rufus Sewell), który jest tak „potężny”, że musi bawić się w hipnozę i magię runiczną, by przejąć kontrolę nad umysłem żebraka. Natomiast ekipa z drugiej, że tak powiem, strony barykady, co i rusz otrzymuje wydatną pomoc Boga – jeśli nie w postaci całkiem namacalnych aniołów, to przynajmniej niemal nieustającego duchowego wsparcia. Każdy, kto modli się w tym filmie, otrzymuje natychmiastową odpowiedź z Niebios. A gdy modli się grupa zakonnic, odpowiedź jest potężna i druzgocąca. Cóż…
Jest w filmie również parę brutalnych, niepotrzebnie krwawych scen. Prawdopodobnie mają pokazać maksymalne i całkowite zwyrodnienie wyznawców Szatana. Problem w tym, że wyglądają oni jak zwykli członkowie mafii, tyle że mordujący, miast byczków z konkurencji, małe dzieci. No i obowiązkowo jeżdżą długą, czarną limuzyną. Schematy, pętla schematów, włącznie z przewidywalnym znikaniem co poniektórych osób. Bezsens i miałkość.
Żeby zaś – broń Panie Boże – widz nie miał kłopotów z rozpoznaniem, kto w filmie jest dobry, a kto zły – autorzy filmu wyciągają pomocną dłoń. Dobra niania to jakaś latynoska imigrantka z krzyżem w ręku, a zła niania – chuda, strupieszała kobieta o twarzy starożytnej mumii. Maggie – matczyna, opiekuńcza, pulchna, zaś Jenny, jej siostra – szczupła narkomanka z szaleństwem w oczach. Przedstawiciel Szatana posiada czarne włosy, ruchliwe oczy i jest przywódcą jakiejś sekty religijnej. Walczący z nim detektyw – przedstawiciel prawa – jest niedoszłym księdzem, ma ogromne pokłady wyrozumiałości i zawsze trzyma pod ręką Biblię. Sługi Szatana poznać można po tatuażach, wdziankach w kolorze czarnym i trzymanej w łapach broni. Zakonnice – nieszczęśliwie również odziane w czerń – są młode, miłe, ufne i wiecznie uśmiechnięte. Ksiądz, spec od sekt, jest siwobrodym inwalidą o dobrodusznym wyrazie twarzy. Po prostu przyprawia to o mdłości. Występują tu wyłącznie ludzie albo całkowicie dobrzy, albo całkowicie źli (jedynym wyjątkiem jest nawrócona członkini sekty, grana przez Christinę Ricci).
Do tego twórcy filmu najwyraźniej bali się posądzenia o szerzenie satanizmu, więc zamiast odwróconych krzyży i trzech szóstek występuje tam zwykły krzyż, tyle że zakończony skręconymi w lewą stronę widłami. Absolutne political correctness. Znakiem od Boga jest czarnoskóry sprzątacz. A wszyscy Źli są białej karnacji i są naturalnie bardzo, ale to bardzo zwyrodniali. Buech.
Mimo to film teoretycznie daje się obejrzeć. Gdyby przymknąć oczy na przewidywalny koniec (i zapowiedź następnej części – przy satysfakcjonującym wyniku finansowym) oraz na kilka nieznośnie łzawych i głupawych scen (a także gargulca, który znalazł się w filmie z bardzo niejasnych powodów), to zostaje trochę rozrywki. Wystarczająca ilość, by rozruszać adrenalinę w żyłach widza. Według mnie jednak istnieją o wiele tańsze sposoby na rozruszanie adrenaliny – polecam na przykład wycieczkę w tunele kanalizacji miejskiej, albo odwiedziny w rzeźni. No, ewentualnie można skoczyć wieczorkiem na ulicę Brzeską w Warszawie, ale lojalnie ostrzegam – doznania rzeczywiście mogą być z gatunku gore, jednak spacer może się okazać ostatnim w życiu.