Film klezmerski?
[ - recenzja]
Dziwna to będzie polemika. Wraz z autorem
równoległego tekstu obaj oceniamy film źle, winiąc jednak jego odmienne elementy. Mam nadzieję, że oba teksty razem złożą się po prostu w kompleksową ocenę filmu z różnych punktów widzenia.
Nowe kamizelki, zaprojektowane przez Gaultiera, wymagały nie lada krzepy
Tytułem wstępu, drobne wyznanie – lubię produkcje Jerry’ego Bruckheimera. Zdaje sobie sprawę z niechęci „poważnych” krytyków do tego typu kina, ale… w tym wypadku krytycy po prostu się mylą (od razu zaznaczę zatem, że nie zgadzam się tu z moim „przedpiścą” – wydaje mi się, że opisywane przez niego zjawisko bezlitosnej krytyki wobec wakacyjnych propozycji Hollywood jak najbardziej ma miejsce w oficjalnej krytyce filmowej – wystarczy zastanowić się jak często można znaleźć jednoznacznie pozytywną recenzję tego typu filmu w, powiedzmy, kinowej sekcji Gazety Wyborczej, czy w Kinie). Traktowanie kina Jerry’ego Bruckheimera „na poważnie” nie ma sensu. Oglądając jego produkcje zawsze mam wrażenie, że Bruckheimer wymyślił prostą i znakomicie efektywną formułę – zamiast podążać tropem innych producentów/reżyserów i bez przerwy zmagać się z pytaniem „jak w realistyczny sposób przedstawić nierealistyczne sytuacje” (w końcu ilu z nas ma w życiu możliwość ratowania świata/miasta/rodziny przed zagładą/terrorystami/wojną?), Bruckheimer postawił na „magię kina”. W rezultacie w jego filmach nic nie udaje, że jest „takie jak w życiu”. Wszystko bez ogródek jest „takie jak filmie”. Czarne charaktery są groźne i wypowiedzi dłuższe niż jedno zdanie (zwykle złośliwie dowcipne) sprawiają im widoczny ból; kobiety są piękne, wierne i cierpliwie czekają na swojego bohatera lub ewentualnie twarde i bohaterskie; bohaterowie są prawdziwymi macho (ale o anielskim sercu dla ukochanej); krajobraz zawsze ma atrakcyjny kolor barwnych filtrów, a większości wzniosłych scen towarzyszy wzniosła muzyka. Oczywiście każda historia kończy się nutą niekwestionowanego triumfu. Powiem wprost – komu przez głowę choćby tylko przemknie myśl, żeby coś takiego traktować poważnie, powinien niezwłocznie odwiedzić lekarza. Tzw. „poważni” krytycy, piętnujący te filmy za to, czym są, powinni być może od czasu do czasu poluzować swój sphincter cinematicus, zdjąć przyciasne buty i odkryć, że w kinie można nie tylko cierpieć – można się też bawić (i nie trzeba z tego powodu walczyć z wyrzutami sumienia).
W ciągu ostatnich 15 lat Bruckheimer rozmontował kino akcji na czynniki pierwsze, następnie każdy z nich maksymalnie podkręcił i złożył ponownie w jedną całość. W rezultacie w jego produkcjach widz otrzymuje zadziwiającą mieszankę – obraz uosabiający najważniejsze archetypy kina akcji, ale przy tym chwilami na tyle bliski przesady, że niedaleko mu do pastiszu. Osobiście tak właśnie odbieram jego kino – jako studium archetypów, ale bez akademickiego zadęcia. Wytknięcie palcem tego, co w gatunku przemawia do widza, ale bez dystansowania się, ciągle z uczciwym postanowieniem dostarczenia 2 godzin eskapistycznej rozrywki. Wynik jest taki, że wszystkie te kolorowe filtry na kamerze, wszystkie kluczowe chwile rozgrywane w zwolnionym tempie, maksymalnie spektakularna inscenizacja, wzniosła muzyka, twarde męskie gesty i techniczne mistrzostwo realizacji dostarczają mi przyzwoitej rozrywki nawet wówczas, gdy film jest nieudany (powiedzmy „60 sekund”). Za to w przypadku udanych filmów, dostaję znakomite kino akcji – jednocześnie podkreślające absurdalność gatunku i gwarantujące solidną dawkę adrenaliny („Twierdza”, „Lot skazańców”, „Wróg publiczny”, nawet „Armageddon”). Czy to tzw. „wielkie kino”, które zmieni bieg historii kinematografii? Nie. Bruckheimer, dostarcza mi raczej kinowy odpowiednik bitej śmietany z rodzynkami. Tak się jednak składa, że lubię bitą śmietanę.
Zatem jak ma się do wcześniejszych produkcji Bruckheimera „Pearl Harbor"? Ma się fatalnie z jednej przyczyny – Bruckheimer, wraz z Michaelem Bayem, postanowili w swoim nowym filmie zmienić ton opowieści, nie zmieniając przy tym wykorzystywanych środków. Dokładnie w tym dopatruję się zasadniczego błędu realizatorów, który rozłożył ich film. Scenariusz owszem, nie jest tutaj najwyższych lotów, ale jego przeciętność nie odbiega, w moim odczuciu, od przeciętności innych kiepskich scenariuszy „patriotycznych dramatów”, jakie w ostatnich latach proponowało Hollywood. Prezentowane sceny liryczne i dramatyczne, to po prostu ten sam banał, do którego wysokobudżetowe kino amerykańskie zdążyło nas dawno przyzwyczaić. W rękach reżysera równie nieudolnego jak, powiedzmy, Roland Emmerich, „Pearl Harbor” byłoby zapewne po prostu kolejnym kiepskim filmem, serwującym patriotyzm w wersji sprymityzowanej dla amerykańskich nastolatków. W rękach Michaela Baya i Jerry’ego Bruckheimera, przez wykorzystanie standardowych dla nich środków wyrazu, film wkroczył w rejony niezamierzonej parodii wysokobudżetowych amerykańskich widowisk.
Klasyka: Portret damy z tonącym samolotem
Przez pierwsze dwie godziny filmu, twórcy zgłaszają pretensje do melodramatu (konstrukcja wzorowana wyraźnie na „Titaniku”). To bodaj pierwszy ekranowy melodramat prezentowany przez ekipę z zaburzeniami koncentracji. Jak przystało na duet Bay/Bruckheimer, kamera nigdy nie przestaje krążyć wokół bohaterów, a cięcia montażowe następują nie później niż co kilka-kilkanaście sekund. O ile w kinie akcji zabiegi takie pozwalają wywołać wrażenie szybkiego tempa opowieści, o tyle tutaj zupełnie mnie skonsternowały. W dotychczasowych produkcjach Bruckheimera sceny liryczne/konwersacyjne miały charakter koniecznych przerywników – pozwalały skrótowo określić relacje bohaterów. W kinie akcji sceny tego typu to „konieczne zło”, które trzeba przetrzymać (trwają zresztą zwykle nie więcej niż kilka minut) w oczekiwaniu sedna programu, czyli scen „akcji”. Pierwsza część „Pearl Harbor” to tego typu kilkuminutowa scena, rozdmuchana do rozmiarów 100 minut. Miałem wrażenie, że oglądam zbiór przerywników, między którymi wycięto sekwencje akcji. Najpierw zareagowałem na to lekkim osłupieniem, następnie niedowierzaniem zmieszanym z rozbawieniem, wreszcie zniecierpliwieniem i w końcu po prostu znudzeniem.
Sytuację nieznacznie zmienia dopiero atak japońskich samolotów. Do jakiego stopnia nieznacznie? Na 30 minut przestałem się przynajmniej nudzić. Atak jest niewątpliwie spektakularny, choć i tutaj wykorzystywane środki wyrazu w moim odczuciu zbyt często utrudniały śledzenie akcji. Nie uważam się za widza o małej cierpliwości, ale wystarczy kilka chwil kręcenia wydarzeń rozbieganą, rozhuśtaną kamerą i zaczynam się niecierpliwić. Wyjaśnię od razu – wyłączam tutaj sytuacje, w których jest to wyraźnie przemyślany, spójnie stosowany zabieg stylistyczny (jak, powiedzmy, w ciągu pierwszych 20 minut „Szeregowca Ryana” Spielberga, większości „Blair Witch Project”, czy całości „Damy w jeziorze” Montgomery’ego). W czasie ataku na Pearl Harbor, w ramach tych samych scen, raz oglądamy doskonale płynne zdjęcia kręcone Steadicamem, raz całkowicie chaotyczne ujęcia kręcone „z ręki”. Nie znalazłem w filmie logicznego uzasadnienia dla tej mieszanki (ujęcia szarpane nie wydają się bynajmniej prezentować punktu widzenia żadnej z postaci), zatem ponownie zrzucam swoje zniecierpliwienie na karb zwykłego błędu doboru środków przez reżysera. Celem twórców nie mogło przecież być wywołanie irytacji ciągłym przyciąganiem uwagi do tego JAK, a nie tego CO dzieje się na ekranie.
I wreszcie kwestia zapożyczeń. Nie pamiętam, aby w ostatnim czasie bardziej przeszkadzały mi na ekranie kopie scen z cudzych filmów. O ile w kinie typowo rozrywkowym nie bolą mnie one prawie nigdy, o tyle w filmie, przy którym twórcy zgłaszają pretensje do „prawdziwego dramatu” (tak przecież, z niejaką emfazą, wypowiada się o „Pearl Harbor” Michael Bay), brzmiały mi po prostu boleśnie fałszywie. Bay z Bruckheimerem nakręcili już „Armageddon” czerpiąc chwilami całe sceny z klasycznego obrazu Philipa Kaufmana z lat 80-tych „The Right Stuff” (znany w Polsce jako „Pierwszy krok w kosmos” – warto zresztą podkreślić, że to jeden z częściej kopiowanych w ostatniej dekadzie filmów). W trzecim akcie „Pearl Harbor” znowu roi się od zapożyczeń z Kaufmana, które jednak tym razem odebrałem nie jako mrugnięcie okiem do widzów obeznanych z klasyką, a jako przykry dowód braku świeżego pomysłu reżyserskiego. Dokładnie tak samo reagowałem na oczywiste, bezpośrednie kopie scen z „Titanika” i „Szeregowca Ryana”.
Czosnek? Cebula? Śledzie?
Być może, podkreślam, być może nie odbierałbym tak źle wszystkiego, o czym wspomniałem powyżej, gdyby Bay realizował przynajmniej podstawowe wymagania, jakie stawia przed reżyserem tego typu film. Na przykład gdyby w zrozumiały sposób wprowadzał wszystkie postacie dramatu. Nic z tego. Nie wiadomo skąd w filmowej historii trójkąta pojawia się wątek murzyńskiego marynarza (Cuba Gooding Jr.). Postać jest wprawdzie historyczna, ale przez cały seans zadawałem sobie pytanie jaką rolę odgrywa w tej melodramatycznej opowieści. Po zakończeniu zrozumiałem – żadnej, poza „rasową dywersyfikacją” aktorów. Równie konsternującym spostrzeżeniem było dla mnie w czasie seansu nagłe odkrycie, że po 2 godzinach filmu nadal nie mam pojęcia o topografii filmowego terenu. W rezultacie, gdy rozpoczął się nalot, co kilka chwil zadawałem sobie podstawowe pytania – czy szpital znajduje się 200 metrów, czy 2 kilometry od portu? Czy dom pielęgniarek jest poza zasięgiem choćby przypadkowych bomb? Czy coś bezpośrednio zagraża głównej bohaterce? To wszystko powinno być przecież jasne. Niestety, przez wcześniejsze 2 godziny Bay bardziej interesował się maksymalnie atrakcyjnym oświetleniem twarzy przystojnych gwiazd w zbliżeniach, niż tym, jak w efektywny, czy chociażby poprawny sposób opowiedzieć swoją historię. Fantastyczny przykład na to, do jak kuriozalnych wyników może doprowadzić nadmierna dbałość o techniczną atrakcyjność przekazu przy jednoczesnym zignorowaniu jego treści (czyli główny trend rozwoju wysokobudżetowych widowisk z Hollywood w ostatniej dekadzie).
W moim odczuciu „Pearl Harbor” nie jest tak po prostu „złym filmem”. Jest filmem autentycznie śmiesznym w swej nieudolności i niezdolności wzbudzenia w widzu zamierzonych odczuć. Jednocześnie jest filmem kuriozalnym w tym, do jakiego stopnia błędne wydają się w nim wybrane przez twórców środki wyrazu. Po seansie przyszło mi do głowy, że być może tym razem Bay z Bruckheimerem przyczynili się do powstania zupełnie nowego gatunku filmowego – filmu klezmerskiego. Wzruszyć się tym nie sposób, banał bije wszak prawie z każdej sceny (zresztą duża część scen przypomina zupełnie inne filmy). Przy wybranym sposobie prezentacji nie sposób też „wgryźć się” w los bohaterów (obrazki zmieniają się przecież niczym w zablokowanym rzutniku slajdów). Może najrozsądniejszym rozwiązaniem jest wyświetlanie filmu bez ścieżki dźwiękowej na ścianach restauracji i pubów? Szybko zmieniające się pocztówkowe widoki i ładne twarze umiliłyby przynajmniej klientom chwile konsumpcji, spokojnie grając sobie drugie skrzypce obok pierwszoplanowego kotleta schabowego z kapustą.
I teraz niespodzianka – wbrew pozorom, wszystkie opisane powyżej problemy mogą stanowić o atrakcyjności filmu. Jeśli, podobnie jak ja, czytelnik należy do tej kategorii widzów, których potrafi szczerze rozbawić kinematograficzna nieudolność (ba, którzy poszukują tego typu produkcji) trzeba podkreślić – są w „Pearl Harbor” sceny godne określenia „so bad it’s good” (tak złe, że aż dobre). Podczas seansu, w towarzystwie znajomych, nie zdołałem w kinie powstrzymać się od szczerego, głośnego wybuchu śmiechu bodaj 5-6 razy. W kilku scenach miałem wręcz wrażenie, że blisko tu do klasyki w rodzaju „Showgirls”. Dla tego typu widowni moja ocena „Pearl Harbor” oscyluje w granicach 7-8 punktów Esensji (na 10 możliwych).
Jest jeszcze jeden typ widowni, dla której kontakt z „Pearl Harbor” może okazać się bardzo przydatny – studenci wydziału reżyserii. Film Baya/Bruckheimera jest moim zdaniem znakomitym dowodem na to, że osiągnięcie technicznego mistrzostwa podczas realizacji nie tylko nie gwarantuje sukcesu, ale, przy błędnym wyborze środków wyrazu, może wręcz stać się jedną z głównych przyczyn reżyserskiej porażki. Biorąc pod uwagę jak często słyszymy pretensje pod adresem naszych rodzimych produkcji (słaby dźwięk, źle brzmiące postsynchrony itp.), seans „Pearl Harbor” może nawet napawać otuchą – okazuje się bowiem, że brak ograniczeń technicznych też może być problemem.
Dla wszystkich innych widzów: spektakularną sekwencję nalotu – jedyny element filmu, który uznałbym za umiarkowanie udany – oceniam na 7 punktów z 10 możliwych. Dla pozostałej części filmu niestety brak mi skali w dół.
P.S. Ostatnia uwaga nie dotyczy filmowych środków wyrazu, wykorzystywanych przez realizatorów, zatem pozwalam sobie wyrzucić ją z głównej części tekstu. W moim odczuciu (w odróżnieniu od wrażeń przedpiścy) wyjątkowo słabym ogniwem filmu jest też Ben Affleck. Lubię Afflecka w rolach u Kevina Smitha, umiejętnie wydobywających z niego, naturalną chyba, lekką sztywność i brak luzu (no właśnie: naturalny brak luzu – oto moja najkrótsza definicja tego aktora). Jednak, w moim odczuciu, jako romantyczny/tragiczny bohater „Pearl Harbor” Affleck zupełnie się nie sprawdził. Z jednej strony brak mu odpowiedniej skali dramatycznej do przekonania mnie o targających nim pasjach. Z drugiej strony brak mu też odpowiednio „męskich” szlifów do wiarygodnego zaprezentowania typu bohaterskiego macho. Sceny, w których jego Rafe McCawley spina się w sobie i prezentuje patriotyczne lub dramatyczne gesty, wzbudzały we mnie jedynie wesołość. Przyznam, że nie spodziewałem się aż takiej indolencji aktorskiej. Strach pomyśleć, że w najbliższej przyszłości Affleck ma zastąpić Harrisona Forda jako nowy Jack Ryan w realizowanej właśnie ekranizacji „The Sum of All Fears”.