W kolejnej listopadowej edycji „Esensja ogląda” znajdziecie krótkie recenzje: przedpremierowo „Wolnego strzelca”, obecnych w kinach „Interstellar” i „Bogów”, „Obecności” z DVD i chińskiej „Miłości i blizn”.
Esensja ogląda: Listopad 2014 (2)
[ - recenzja]
W kolejnej listopadowej edycji „Esensja ogląda” znajdziecie krótkie recenzje: przedpremierowo „Wolnego strzelca”, obecnych w kinach „Interstellar” i „Bogów”, „Obecności” z DVD i chińskiej „Miłości i blizn”.
Wolny strzelec(2014, reż. Dan Gilroy)
„Wolny strzelec” Dana Gilroya przynosi nam gorzką satyrę na media, na kapitalizm, na Amerykę, na mechanizmy świata, w którym wszyscy funkcjonujemy. (Anty)bohater Jake’a Gyllenhaala z pewnością trafi do kanonu ekranowych socjopatów (aktor ma 33 lata, czyli dokładnie tyle, ile miał De Niro, gdy odgrywał Travisa Bickle’a w „Taksówkarzu” – i też jest u szczytu formy). Imponuje również koncertowy drugi plan, na czele z wyciągniętą z artystycznego niebytu Rene Russo, której postać nieprzypadkowo przypomina Dianę Christensen graną przez Faye Dunaway w „Sieci” Lumeta. Z kolei niezwykle sugestywny klimat nocnego L.A. w obiektywie Roberta Elswita przywodzi na myśl „Drive” N.W. Refna i „Zakładnika” Michaela Manna. Obrazu dopełnia świetnie budująca napięcie, pulsująca elektronika; James Newton Howard nie nagrał tak dobrej ścieżki dźwiękowej od czasu „Osady” Shyamalana. Naprawdę się zdziwię, gdy nie będzie tu deszczu Oscarów, a przynajmniej dwa – dla Gyllenhaala i Gilroya-scenarzysty – zdają się w tej chwili oczywistą oczywistością. Film nie do przegapienia, od najbliższego piątku w kinach, gorąco namawiam.
Interstellar(2014, reż. Christopher Nolan)
Przed laty „Znaki” Shyamalana, teraz „Interstellar” – polscy krytycy wyraźnie mają problem z filmami SF, których bohaterem jest samotny ojciec dwójki dzieci, zamieszkały w pobliżu pola kukurydzy. I ja to doskonale rozumiem, bo to przecież zupełnie naturalne, że wielkomiejska młodzież gdzie indziej lokuje swą empatię, że woli Dolana od Nolana, i że potem czytam w recenzjach, że cała sala ryczała ze śmiechu na patetycznych momentach. Jakoś szczęśliwie ominąłem ten pokaz prasowy aka pokaz blazy, a na moim seansie, w wypełnionym po brzegi Imaksie, nikt się nie śmiał. Ani jedna osoba. Powietrze gęstniało raczej od wstrzymywanych co i rusz oddechów. Wielu widzów ukradkiem ocierało łzy. Być może trafiłem akurat na seans z samymi prowincjuszami, względnie słoikami, nie wiem. Wiem za to, że jako ojciec dwójki dzieci, i z polem kukurydzy za płotem, przeżyłem ten film mocno i choć mógłbym pomarudzić nad paroma rzeczami, zwyczajnie nie chce mi się tego robić. Doskonałość jest nudna; intensywność emocji w scenach, które mogę przełożyć na własne życie – bezcenna.
Bogowie(2014, reż. Łukasz Palkowski)
„Bogowie” znakomici. Pierwszy udany przeszczep amerykańskiego kina biograficznego na polski grunt. Mam gdzieś maruderów jojczących na nagrodę w Gdyni, że niby jak nie było depresyjnego klimatu, egzystencjalnych pytań i bolesnego seksu, to się nie należy. Otóż jak najbardziej się należy, bo jeśli sami nie będziemy się chwalić takimi historiami, nikt inny za nas tego nie zrobi. Oczywiście jeszcze trzeba umieć się chwalić; Wajda w „Wałęsie” pokazywał przecież identycznie skonstruowanego bohatera, który ma charyzmę, ma konkretny cel i prze do przodu mimo przeciwności losu. I też jest niezłym sukinsynem. A jednak wyszło jak wyszło, bronił się w zasadzie jedynie Więckiewicz. Tutaj podobnie – nomen omen – sercem filmu jest brawurowy Kot, ale wszystkie inne składowe także są na swoim miejscu. Wreszcie nieczerstwe one-linery. Wreszcie użycie niepolskiej muzyki, która nie brzmi od czapy. Piotr Głowacki – wow! Palkowski to po prostu bardzo sprawny rzemieślnik, zgoda, ale za takie rzemiosło oddam wszystkich artystów-publicystów pokroju Holland, Piekorz czy Zanudziego.
• • •
Najbardziej w „Bogach” Łukasza Palkowskiego podobają mi się te sceny, których realne zaistnienie w życiorysie Zbigniewa Religi jest… najmniej prawdopodobne. Rozmowa na przyjęciu z dwoma świeżo poznanymi lekarzami, którzy na razie wyruszają na stypendialny wyjazd, ale kiedyś staną się asystentami głównego bohatera, ratowanie syna komunistycznego dygnitarza, opieprzanie konfidentów bezpieki śledzącego młodego chirurga, etc… Podobają mi się – bo widać, że Palkowski odrobił lekcję i doskonale wie w jaki sposób w filmie biograficznym przekazywać w skrócie istotne informacje – tu np. o podziale w środowisku lekarskim, realiach pozyskiwania funduszy, czy też stosunkowi Religi do polityki. Każda z tych scen przekazuje bardzo precyzyjny komunikat w skondensowanej formie, jest doskonale zrozumiała i świetnie wkomponowana w film. Bo „Bogowie” to właśnie oczywiście doskonałe rzemiosło według zachodnich wzorów, a jednocześnie film kapitalnie oddający polskie realia w wersji zrozumiałej dla cudzoziemców. I właśnie za granicą trzeba koniecznie go pokazywać, bo żadne inne dzieło nie umie lepiej oddać myśli: może i w Polsce za wesoło nie było, ale jednak potrafiliśmy coś istotnego osiągnąć. O roli Tomasza Kota napisano już wszystko, więc nie ma co się nad tym rozwodzić, dodam więc tylko jeszcze, że Palkowski nie tylko w konstrukcji czuje kino popularne, ale też w kierowaniu emocjami. Bo i też co chwilę podczas seansu „Bogów” wzruszenie chwyta za gardło. Brawo.
Obecność(2013, reż. James Wan)
Rekapitulacja horroru opartego na nawiedzeniu i egzorcyzmach. Jako straszak – jest to istna perełka, potrafiąca wykrzesać życie z motywów starych jak świat i wzbudzić grozę tym, co zdawałoby się jest już tak oklepane, że nie ruszy nawet płochliwej starowinki po czwartym zawale. Co więcej, rzecz jest zrobiona perfekcyjnie pod względem technicznym, w sposób wręcz magiczny przenosząc widza w epokę lat 1970-tych. Scenografia i efekty specjalne są wiarygodne, gra aktorska jest zaangażowana, a muzyka doskonale podbudowuje klimat.
Niestety, fabularnie są to klasyczne jasełka dla osób religijnych, które w każdym posunięciu ducha dopatrzą się symboliki biblijnej (trzykrotne pukanie w drzwi, przewracanie krzyżyków) i które będą truchleć z grozy na samą myśl o tym, że pod ich łóżkiem czy za szafą może siedzieć upiór na usługach Szatana. W efekcie podczas seansu chwilami zerka się niepewnie przez ramię, czy w cieniach pokoju nic się nie lęgnie, a chwilami z politowaniem kiwa głową, choćby w scenach egzorcyzmu czy wyjaśnień, że rodzina ma przechlapane, bo nie są członkami Kościoła, a dzieci nie mają chrztu. Przez to seans wychodzi troszkę schizofreniczny, ale nawet mimo to po wyłączeniu filmu pozostaje odczucie obcowania z horrorem rzeczywiście budzącym grozę. A to w ostatnich latach ogromna rzadkość.
Miłość i blizny(2011, reż. Ye Lou)
Sebastian Chosiński [70%]
Miłość niejedno ma imię. Banał, prawda? Ale nakręcony w dużej części w Paryżu dramat psychologiczny Chińczyka Ye Lou właśnie to udowadnia. Pokazuje to najpiękniejsze uczucie od najdrastyczniejszej strony, przekonując jednocześnie widzów, że fatalne zauroczenie potrafi człowieka opleść jak boa dusiciel i zadusić. Urodzony w 1965 roku w Szanghaju reżyser zasłynął takimi (melo)dramatami, jak „Weekendowy kochanek” (1995), „Suzhou” (2000), „Letni pałac” (2006) i „Noce wiosennego upojenia” (2009). „Miłość i blizny” to jego ósmy pełnometrażowy film w karierze. Główną bohaterką dzieła jest dwudziestoośmioletnia studentka z Pekinu, Hua (gra ją Corinne Yam, która rok później pojawiła się w epizodycznej rólce w „Holy Motors”). W stolicy swego kraju poznała Francuza, z którym przeżyła romans; zakochana po uszy, postanowiła wystarać się o zgodę na podjęcie nauki w Paryżu, mając nadzieję, że dzięki temu będzie mogła kontynuować związek. Niestety, po przyjeździe do Europy okazało się, że uczucie – przynajmniej ze strony mężczyzny – nie przetrwało próby czasu. Film zaczyna się w momencie, gdy para kłóci się na ulicy. To moment ich rozstania, z czym kobieta nie chce, względnie nie potrafi się pogodzić. Były kochanek jest jednak nieubłagany i nie pozostawia jej najmniejszych wątpliwości co do tego, że ciągu dalszego nie będzie.
Zrozpaczona Hua jeszcze tego samego dnia poznaje młodszego od niej o trzy lata Mathieu (w tej roli Tahar Rahim, znany między innymi z „Proroka”, „Naszych dzieci” oraz „
Przeszłości”), arabskiego robotnika, który pracuje przy rozstawianiu stoisk handlowych. Ta przypadkowa znajomość przeistacza się w bardzo burzliwy związek, z którego psychicznie zniewolona i traktowana podmiotowo kobieta nie potrafi się wyzwolić. Nie pomagają dobre rady przyjaciół ani kolejne bolesne doświadczenia; dla Hua ważniejsze okazuje się spełnienie seksualne. Choć z drugiej strony sprowadzanie filmu Ye Lou tylko do tej jednej kwestii byłoby krzywdzącym uproszczeniem. Reżyser każe się bowiem zastanowić, z czego wynika postępowanie bohaterki. Na pewno szuka ona ukojenia po nieudanym związku, potrzebuje potwierdzenia własnej wartości, jak również ucieka przed samotnością w wielkim, nieznanym sobie mieście. To wszystko może także osiągnąć, wiążąc się z innym mężczyzną, ale tę możliwość odrzuca. Jak ćma lata wokół Mathieu, doskonale zdając sobie sprawę, że uczucie do niego wypala ją emocjonalnie. Dzieło Chińczyka obrazuje miłość rodem z Dostojewskiego – przysparzającą bólu i poniżającą, ale jednocześnie wskazującą drogę do przeżycia swoistego duchowego katharsis. I chyba o to właśnie chodzi o Hua: sięgając dna, pragnie się odrodzić. A jeśli przy tym jeszcze uda jej się zmienić wybuchowy charakter partnera, na pewno zostanie jej to policzone w niebie.
Pomimo krótkiej formy, to chyba najlepsza i najbardziej trafna recenzja Interstellar jaką czytałem. A czytałem dużo recenzji tego filmu :)