Nowy film Tima Burtona teoretycznie przynosi przełamanie w dotychczasowej twórczości reżysera. Póki co jednak trudno orzec, czy konsekwencje tego będą pozytywne, czy negatywne.
Gdzie jest autor?
[Tim Burton „Wielkie oczy” - recenzja]
Nowy film Tima Burtona teoretycznie przynosi przełamanie w dotychczasowej twórczości reżysera. Póki co jednak trudno orzec, czy konsekwencje tego będą pozytywne, czy negatywne.
Tim Burton
‹Wielkie oczy›
WASZ EKSTRAKT: 80,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Wielkie oczy |
Tytuł oryginalny | Big Eyes |
Dystrybutor | Forum Film |
Data premiery | 2 stycznia 2015 |
Reżyseria | Tim Burton |
Zdjęcia | Bruno Delbonnel |
Scenariusz | Scott Alexander, Larry Karaszewski |
Obsada | Amy Adams, Krysten Ritter, Christoph Waltz, Jason Schwartzman, Danny Huston, Terence Stamp, Stephanie Bennett, Heather Doerksen |
Muzyka | Danny Elfman |
Rok produkcji | 2014 |
Kraj produkcji | USA |
Gatunek | biograficzny, dramat |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
„Wielkie oczy” to historia Margaret Keane, malarki o stylu rozpoznawalnym z daleka: postaci z jej płócien są obdarzone dużymi, załzawionymi oczyma, niewspółgrającymi z ogólnymi proporcjami portretowanej twarzy. Margaret poznajemy, kiedy w pośpiechu pakuje rzeczy i opuszcza idylliczny domek na amerykańskim przedmieściu, by wraz z córką przenieść się do San Francisco. Tutaj, w mieście artystycznej bohemy, Margaret utrzymuje się z ozdabiania mebli dziecięcych i sprzedawania swoich obrazów na pchlich targach. Na jednym z takich jarmarków spotyka Waltera, czarującego mężczyznę, który wystawia tam swoje pejzaże zaułków Montmartre’u. Margaret szybko ulega urokowi Waltera i wkrótce, mimo że sama ma pewne wątpliwości, zostaje jego żoną. Jak nie trudno się domyślić, od tego punktu zaczynają się prawdziwe kłopoty malarki: kiedy na wspólnej wystawie Keaneów większym powodzeniem zaczynają się cieszyć prace Margaret, mąż – noszący przecież to samo nazwisko – podaje się za ich autora. Reszta to w zasadzie równia pochyła.
Mimo interesującego punktu wyjścia i wielu zalet, „Wielkie oczy” są jednak filmem średnim. Nie można powiedzieć, że to produkcja nieudana, brakuje jej jednak jakiejś iskry, która sprawiłaby, że zanurzylibyśmy się w świecie przedstawionym. Film Burtona to przede wszystkim koncert na dwójkę aktorów: Amy Adams jako Margaret i Christopha Waltza jako Waltera. I o ile Adams to popadające tylko niekiedy w zadyszkę pierwsze skrzypce, o tyle Waltz to słyszana z rzadka w orkiestrze tuba, która stara się trąbić na pierwszym planie i wyrywać batutę dyrygentowi.
Przed filmem zastanawiano się, jak Adams poradzi sobie z rolą zahukanej, zdominowanej przez męża żony. Mając w pamięci jej kreację siostry James z „Wątpliwości” można było przypuszczać, że stworzy kreację ciekawą. Tak jest w istocie. Jej Margaret jest naiwna, wewnętrznie rozedrgana, umiejąca się zebrać do działania tylko w ekstremalnych przypadkach. Adams, ubrana w stroje z epoki, w blond włosach ufryzowanych wokół jej twarzy tak, że wygląda jak zahukana, poczciwa kobieta, której patriarchat dyktuje reguły gry, może wręcz zadziwiać: jak ta bohaterka może być równocześnie pewną siebie artystką? Bo mimo tego wszystkiego, co obserwujemy na ekranie, jej Margaret wciąż jest w stanie bronić pewnej wizji artystycznej, którą ma w głowie. Amy Adams, oprócz tego, że wygląda inaczej, wykorzystuje do gry również inne elementy swojej fizyczności. Gra na spiętych mięśniach, co jeszcze potęguje wrażenie stłamszenia, w jakim zaczyna żyć jej bohaterka. Stara się mówić inaczej: ciszej, jej usta drżą, jakby nie do końca była pewna wypowiadanych słów. Margaret Keane w jej wykonaniu potrafi widza przekonać do tego, że taka historia mogła mieć miejsce. W jednej jednak scenie, w której w tle na ławeczce faktycznie siedzi prawdziwa Margaret Keane można sobie zadać pytanie, na ile Adams wzoruje się na pierwowzorze, a na ile jest to jej osobna kreacja. Wydaje się, że idzie raczej o to drugie – i jest to zaleta, bo nie chodzi przecież o zwykłe kopiowanie oryginału, ale o stworzenie osobnej roli.
Niestety Christoph Waltz jako Walter Keane nie dorównuje swojej filmowej partnerce. O ile w roli Adams widzimy przede wszystkim postać, a nie aktorkę, rola Waltza wygląda dokładnie odwrotnie. Zza każdej niemal sceny wygląda ku nam przede wszystkim Waltz. Aktor o bardzo silnym ekranowym emploi tutaj przekracza cienką linię i zamiast grać, właściwie parodiuje postać. Jest coś takiego w jego grze, co każe widzowi niespokojnie kręcić się w fotelu: nadekspresywna cielesność, specyficzna maniera głosu, przesadzona mimika. W przypadku niektórych reżyserów udaje się to „sprzedać”: celuje w tym Tarantino, w teatralnym opakowaniu próbował sobie z tym poradzić Polański, Burton sprawia wrażenie, jakby w osobie Waltza nadal reżyserował Johnny’ego Deppa. Kłopoty sprawia nam uwierzenie Walterowi, że jest czarującym malarzem na wolnym powietrzu. Waltz idzie od razu w znane sobie rewiry: jest zbyt narzucający się – nie tylko bohaterce, widzom także – jest w nim coś nieprzyjemnego i śliskiego. Burton szukał podobno aktora, który mimo grania postaci niesympatycznej pozwoli widzom się lubić. Wszystko wskazuje jednak na to, że takiego aktora nie znalazł.
Twórcy scenariusza, Scott Alexander i Larry Karaszewski (współpracowali z Burtonem przy innej opartej na biografii artysty produkcji, czyli „Edzie Woodzie”) początkowo sami chcieli wyreżyserować obraz. Kogo innego widzieli też w głównych rolach. Okazało się jednak, że mają duże trudności z zebraniem funduszy; budżet udało się dopiąć właściwie dopiero wówczas, kiedy na pokład wkroczył Burton. Scenarzystom dało to możliwość zrealizowania upragnionego filmu. Reżyserowi zaś rozpocząć nowe rozdanie w swojej karierze. Nie licząc niedawnej animacji „Frankenweenie”, po raz pierwszy od „Gnijącej panny młodej” (2005) nie współpracuje z Johnnym Deppem i po raz pierwszy od „Planety małp” (2001) w jego filmie nie gra Helena Bonham Carter. Nie jest jednak tak, że film o malarce o wyrazistym, charakterystycznym, czy nawet lekko kiczowatym stylu – wszystkie te przymiotniki, czy nawet „wielkie oczy” z malarstwa Keane można by przecież dopasować i do twórczości Burtona, osobiście fana malarki – jest całkowicie pozbawiony „burtonowskiego” charakteru. Detale, które stwarzają atmosferę lat 50. i 60. w obiektywie Bruno Delbonnela sprawiają wrażenie autorskiej kreacji. Ameryka sprzed półwiecza jest zahaczona w realizmie, ale mimo wszystko udaje się znaleźć tu elementy przywodzące na myśl ulubione motywy niesamowitości z dzieł Burtona. Już początkowa sekwencja wyjazdu Margaret przywodzi na myśl sceny otwierające „Sok z żuka”: kamera odprowadza nas w ślad za wspinającym się na wzgórza starym samochodem o szlachetnej formie, przy drodze rośnie zaś sękate, powykręcane drzewo. Ale tych tropów jest więcej. Chociażby postać znajomej Margaret, DeeAnn (Krysten Ritter), z wielkimi oczyma z niebotycznie wywiniętymi rzęsami i w czarnej, mocno ściśniętej w talii sukience prowadzi myśl widza ku postaciom z wcześniejszych filmów Burtona.
Sam scenariusz nie jest pozbawiony wad – być może jednak niektóre wątki zostały potraktowane skrótowo już na etapie montażu. To tłumaczy obecność w pewnych miejscach dziur fabularnych albo dlaczego istotne dla rozwoju postaci wątki religijne zostały w istocie potraktowane po macoszemu. Motyw ten jest zresztą trudny do przedstawienia z wielu powodów, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że twórcy poszli tu trochę po linii najmniejszego oporu. Forma filmu jest poza tym zasadniczo dostosowana do historii,którą „Wielkie oczy” opowiadają: nie jest to wielka sztuka, ale bardzo sugestywna. Emocje są przerysowane, bo sprawa Keaneów jest dość tajemnicza i pełna dziur.
Teoretycznie na plan pierwszy można by wysunąć podjęty przez twórców temat społeczny: pozycji kobiet w USA w latach 50. i na początku 60. Tak można by pomyśleć, słuchając głosu narratora z offu, mówiącego o tym, że niewesoły był to czas dla samotnych kobiet. Ale chociaż teoretycznie jest to opowieść o moralnym zwycięstwie Margaret, to w gruncie rzeczy opowiada bardziej o słabości bohaterki, która z ramion jednego męża wpada wprost w ramiona drugiego, nie może się utrzymać sama, potrzebuje oparcia – czy to w patriarchalnej strukturze społecznej, czy w grupie religijnej. Margaret tylko pozornie emancypuje się wraz z postępem akcji. Swoją drogą warto w tym kontekście zauważyć, że jej pierwszego męża nie widzimy w ogóle. Wiemy tylko, że był „duszący”. Trudno nam zatem wyczuć, od czego faktycznie ucieka bohaterka: od konkretnej postaci czy od samej struktury.
Dużo ciekawsze pytania, które zadają twórcy „Wielkich oczu” to pytania o to, co jest sztuką. Co ma wartość artystyczną: unikatowe dzieło sztuki czy masowa kopia tego samego dzieła? Czym w ogóle ma być owo „dzieło”? Kiedy mamy do czynienia z kiczem? W czym leży siła wyrazu sztuki? Kto tworzy aurę dzieła: artysta czy sprytny menedżer? Te kwestie sprawiają, że nad filmem Burtona, mimo jego słabości, naprawdę warto się zatrzymać. Na plus warto mu też policzyć poruszenie tematu, jakim jest kwestia władzy krytyka sztuki (w wątku tym dwie ciekawe, choć mocno epizodyczne kreacje stworzyli Terence Stamp i Jason Schwartzman). Podobny wątek pojawia się w mającym polską premierę w tym samym miesiącu „Birdmanie” Alejandra Innaritu, przy czym śmiem twierdzić, że w „Wielkich oczach” została ona rozwiązana jednak dużo zgrabniej.
